Reklama

Iga w kadrze. Polki spróbują napisać historię w Billie Jean King Cup

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

13 listopada 2024, 08:30 • 17 min czytania 2 komentarze

Tradycje tenisowe Polski w Billie Jean King Cup? Niewielkie, i to nawet jeśli sięgniemy do przeszłości, gdy turniej ten zwał się inaczej. Kilka razy, owszem, zagraliśmy na najwyższym szczeblu, ale o jakichkolwiek sukcesach próżno było marzyć. W tym roku może się to zmienić, bo do akcji wkroczy Iga Świątek, a i dwie Magdy – Fręch oraz Linette – swoje na korcie potrafią. Na co stać więc Biało-Czerwone? Skąd się wzięły te rozgrywki i czemu są istotne? Oraz dlaczego noszą imię wciąż żyjącej tenisistki? Odpowiadamy na wszystkie te pytania.

Iga w kadrze. Polki spróbują napisać historię w Billie Jean King Cup

AKTUALIZACJA

Ze względu na zagrożenie pogodowe w Maladze zostały zamknięte obiekty publiczne, również sportowe. Mecz Polek z Hiszpankami, który miał odbyć się w środę o godzinie 17, został przeniesiony na piątek o 10 rano.

A co to w ogóle za turniej?

Powiedzmy sobie wprost – Billie Jean King Cup (a wcześniej: Puchar Federacji) to nie rozgrywki, dla których na ogół nastawialibyśmy alarmy w telefonach, zapisywali daty w kalendarzu czy zarywali noce, jeśli akurat finały rozgrywany poza Europą. Co w dużej mierze wynika z prostego faktu: Polska przez lata się w tej imprezie nie liczyła. W tym roku może być inaczej, ale i o tym, co już za Biało-Czerwonymi, i o tym, co jeszcze je czeka, napiszemy nieco dalej.

Reklama

A na razie odpowiedzmy sobie na kilka innych pytań. W tym to najważniejsze: co to za rozgrywki i jaki właściwie mają prestiż?

Co do prestiżu – no, bądźmy szczerzy. Na pewno mniejszy niż turnieje wielkoszlemowe. Oglądalność pewnie też nie powala aż tak, jak w przypadku US Open czy Wimbledonu. Z drugiej strony wiele tenisistek docenia BJK Cup, bo poza igrzyskami i turniejami po części pokazowymi (jak nieistniejący już Hopman Cup), właściwie tylko tu reprezentują nie tylko siebie, ale też swój kraj. Co mówi samo za siebie. Zresztą na konferencji prasowej kilka dni temu podkreśliła Magda Fręch.

– Granie dla kadry to zupełnie inne obciążenie psychiczne, psychofizyczne. To coś zupełnie innego. W tenisie gramy na co dzień dla siebie, bo to sport indywidualny. To ja wygrywam i przegrywam, tu jest inaczej, reprezentujemy nie tylko siebie, więc wydatek energetyczny jest podwójny, jak nie potrójny. (cytat za WP SportowymiFaktami)

Stąd prestiż, przynajmniej dla samych zawodniczek, rośnie. Zresztą przez lata i tak już mocno go wyśrubowano. Ale najpierw, przez ponad sześć dekad, takiego turnieju brakowało. Bo o ile Puchar Davisa – męski odpowiednik BJK Cup – zainaugurowano w 1900 roku, o tyle Puchar Federacji powstał dopiero 63 lata później. Choć pierwsze próby stworzenia turnieju tego typu, to już lata 10. XX wieku. Hazel Hotchkiss Wightman (czterokrotna mistrzyni US Open) stwierdziła wtedy, że kobiecemu tenisowi brakuje takiej imprezy. Więc stworzyła, właściwie na własną rękę, zawody pomiędzy USA a Wielką Brytanią. Zwały się Wightman Cup (może nieskromnie, ale prawdziwie) i wystartowały w 1923 roku. Przetrwały długo, bo do 1989 roku.

I trzeba docenić tu Brytyjki, że tyle lat się w to bawiły. Bo choć w pierwszych latach była to rywalizacja wyrównana (4-4 po ośmiu edycjach), tak po rozegraniu 61 takich turniejów bilans wynosił 51-10 dla Stanów.

Niemniej, to była tylko rywalizacja dwóch państw, na więcej nie było wówczas klimatu. Ten wytworzył się w latach 60., gdy powoli rodziła się idea sprofesjonalizowania tenisa, a i na kobiece rozgrywki zaczęto patrzyć przychylniejszym okiem. Pomysły stworzenia kolejnych turniejów reprezentacyjnych wspierała między innymi Neil Hopman, żona legendarnego Harry’ego Hopmana, wieloletniego kapitana kadry Australii w Pucharze Davisa. Ale decydująca okazała się osoba Mary Hardwick Hare, byłej brytyjskiej tenisistki, która poszła do ITF (Międzynarodowej Federacji Tenisowej) z wynikami przeprowadzonych przez siebie ankiet, które jasno mówiły: wsparcie dla powstania takiego turnieju jest ogromne.

Reklama

ITF miała akurat dobry pretekst, by tego typu imprezę stworzyć, bo w 1963 roku świętowała 50 lat. Zakasano więc rękawy i tak powstał Puchar Federacji. W pierwszej edycji udział wzięło 16 państw, a mecze rozgrywano w londyńskim Queen’s Clubie. Ale nie wszystkie na trawie, bo z powodu pogody część musiała zostać przeniesiona pod dach. W finale zmierzyły się dwie najlepsze wówczas nacje, które regularnie rywalizowały też o kolejne zwycięstwa w Pucharze Davisa – Amerykanki i Australijki. Wygrały te pierwsze, a w składzie znajdowała się między innymi… Billie Jean King. Zresztą ogółem triumfowała w Fed Cupie 10 razy – siedem jako zawodniczka, trzykrotnie w roli kapitanki.

Naszą „jedynką” była Darlene Hard. To nasza legenda. Ja byłam „dwójką”. Cały tydzień mówiłam wszystkim dziewczynom, bo kocham historię, że „musimy to wygrać, napiszemy w ten sposób historię. Musimy, żebyśmy za kilkadziesiąt lat spojrzały na ten puchar i zobaczyły na nim nasze imiona. Zobaczyły, że byłyśmy pierwsze”. Powtarzałam sobie to cały czas, to była moja mantra. Doprowadzałam je do szaleństwa – wspominała King. Ale to szaleństwo być może pomogło. Amerykanki wygrały wtedy, a potem jeszcze 17 razy. Do dziś to najlepsza nacja w historii tego turnieju, choć ostatnio przędzie znacznie gorzej. Ale do tego wrócimy.

Billie Jean King w czasach kariery zawodniczej. Fot. Mitchell Weinstock/Flickr

Co działo się z Pucharem Federacji potem? Rozwijał się. Z roku na rok dochodziły kolejne reprezentacje, ale przez dziewięć edycji pozostawał poletkiem USA i Australii. Dopiero w 1972 roku wygrała… Republika Południowej Afryki. Następnie sytuacja wróciła do normy – z przerwą na Czechosłowację w roku 1975 – a Stany zaliczyły serię dominacji w latach 1976-1982, gdy wygrywały bez przerw. Potem? Pokazały się wielkie Czechosłowaczki, które same zdobyły trzy tytuły z rzędu. Do rywalizacji włączyły się też powoli inne nacje. Rok 1987 to triumf RFN. W 1991 pierwszy raz wygrała Hiszpania, która zdominowała lata 90., zwyciężając w tych rozgrywkach pięciokrotnie. Z kolei w 1997 najlepsza w zreformowanym kilka lat wcześniej turnieju, którego nazwę oficjalnie zmieniono z „Federation Cup” na „Fed Cup”, okazała się Francja.

Kilka lat wcześniej dodano też regionalne kwalifikacje, a potem format z meczami u siebie, a nie tylko miniturniejami rozgrywanych w wyłonionych wcześniej krajach-gospodarzach (zaimplementowany zresztą z Pucharu Davisa). Później wielokrotnie mieszano jeszcze w kwalifikacjach, a nawet tym, jak rozgrywano finały. Ale to już inna sprawa – co ważne w opowieści o pierwszych kilku dekadach, to fakt, że Puchar Federacji przetrwał, a z czasem stał się polem do walki o reprezentacyjne laury dla wielu reprezentacji.

Początek kolejnego stulecia pokazał to dobitnie.

Mieszanina wygranych

XX wiek w Pucharze Federacji zakończył się tak, jak się zaczął – triumfami USA. Ale Amerykanki od 2000 roku wygrały jeszcze tylko raz – w 2017 roku, gdy w Mińsku okazały się lepsze od gospodyń, Białorusinek. Zresztą po pasjonującym finale, w którym każdy wygrał właściwie z każdym. Coco Vandeweghe okazała się lepsza od Aryny Sabalenki. Ta wygrała ze Sloane Stephens. Stephens przegrała też (6:8 w decydującej partii) z Alieksandrą Sasnowicz, ale Vandweghe ją pokonała. Dopiero debel przyniósł ostatecznie triumf Amerykankom. I była to ich wygrana numer 18.

A Białoruś? Choć miała kilka fenomenalnych zawodniczek – w tym byłą (Wiktoria Azarenka) i obecną (Sabalenka) liderkę rankingu – na razie w Fed Cupie nie triumfowała. No i w najbliższym czasie, z oczywistych powodów, tego nie zrobi.

Nie zrobią też Rosjanki, a to one nadawały ton pierwszej dekadzie tego wieku. Triumfowały wówczas w Pucharze Federacji czterokrotnie i… w sumie nic dziwnego. Na przestrzeni lat bywało przecież tak, że do wygranej w Fed Cupie wystarczała jedna wybitna zawodniczka i niezły debel lub druga singlistka do pomocy. A Rosjanki miały akurat całą pakę znakomitych tenisistek. Swietłana Kuzniecowa, Anastasija Myskina, Jelena Dementiewa, Jelena Wesnina czy Wiera Zwonariewa po prostu gwarantowały sukcesy.

Co ciekawe – w finale Fed Cupu nigdy w zwycięskich latach nie grała najlepsza z nich, Maria Szarapowa. Wystąpiła w nim dopiero potem, w 2015 roku, i wygrała oba swoje mecze. Ale Rosja przegrała, 2:3 z Czechami.

O Czeszkach trzeba zresztą napisać więcej, bo po triumfie Rosjanek z 2008 roku, palmę pierwszeństwa w Fed Cupie przejęły dwie nacje: Włoszki i właśnie nasze południowe sąsiadki. Te pierwsze triumfowały czterokrotnie w latach 2006-2013, korzystając z pokolenia, które już dawno okrzyknięto tam „złotym”. Francesca Schiavone, Flavia Pennetta, Roberta Vinci i Sara Errani (a także na przykład mniej pamiętana Mara Santangelo, kluczowa w 2006 roku) po prostu gwarantowały pewien poziom.

A także – co istotne – nie bały się grać w barwach reprezentacji. A w innych kadrach wiele czołowych zawodniczek jednak takie mecze odpuszczało. Ot, choćby w 2010 roku, gdy Włochy grały w finale z USA, rywalkami późniejszych triumfatorek były nie siostry Williams, a zajmujące miejsca w drugiej połowie najlepszej „100” rankingu Bethanie Mattek-Sands i Melanie Oudin, a także młoda i 116. w tym zestawieniu Coco Vandeweghe. Nie sugerujemy, że to tenisistki słabe, ale Schiavone była wówczas 7., a Pennetta 24. na świecie. I to one wygrały Włoszkom ten tytuł.

Z podobnych sytuacji korzystały Czeszki, aczkolwiek im dalej w XXI wiek, tym bardziej wielu najlepszym tenisistkom zaczęło zależeć na Pucharze Federacji. W Czechach akurat zwykle nie było z tym problemu – tam cały system wykreowany jest tak, by od małego wpajać przyszłym zawodnikom i zawodniczkom, że mają reprezentować też swój kraj, a także wspierać rozwój miejscowego tenisa. Stąd w Fed Cupie zwykle ich kadra prezentowała się godnie.

CZYTAJ TEŻ: CZESKI TENIS TO POTĘGA

A że w latach 10. XXI wieku miała do tego kilka naprawdę topowych tenisistek, no to wyszło tak, że Czechy triumfowały w Fed Cupie w 2011, 2012, 2014, 2015, 2016 i 2018 roku. Zresztą do Czeszek należy też niesamowita statystyka – na 12 rozegranych finałów (licząc razem z Czechosłowacją), tamtejsze tenisistki przegrały tylko raz. W 1986 roku. A potem? Same triumfy. Petra Kvitova, Lucie Šafářová, Karolína Plíšková czy Barbora Strýcová nie dawały rywalkom szans.

Ale trwające stulecie to też wygrane nacji tenisowo znacznie „mniejszych”. Zresztą już na jego starcie, w 2001 roku, Fed Cup podbiły Belgijki, bo Justine Henin i Kim Clijsters były klasą same dla siebie. Rok później sensacyjnie po tytuł sięgnęła Słowacja, w finale pokonując zresztą gospodynie, Hiszpanki. Skok o kolejny sezon do przodu to drugi w historii tytuł Francji. A potem już wspomniane dominacje: Rosji, Włoch i Czech, przerwane triumfami Stanów Zjednoczonych i, w 2019 roku, trzecim pucharem dla Francuzek.

I tu musimy się zatrzymać. Bo Francja właściwie zakończyła pewną erę.

Rebranding

Od 2020 roku Puchar Federacji już nie istnieje. Nazwa rozgrywek została bowiem zmieniona… i w sumie dobrze. Jak to ujął kiedyś Bud Collins, znany komentator i historyk tenisa, Fed Cup to „splendid idea with a lame name” („wspaniały pomysł z kiepską nazwą”). No i tak właśnie było. ITF postanowiła więc w końcu sięgnąć po nowe nazewnictwo. I tak powstał Billie Jean King Cup, na cześć – pewnie się domyślacie – Billie Jean King.

Czujemy, że dawno powinno tak być. Wszystkie wielkie turnieje męskie są nazwane od mężczyzn, tak jak Davis Cup [od założyciela – Dwighta F. Davisa – przyp. red.]. Myślimy więc, że naprawdę pasujące jest to, że kobiecy tenisowy Puchar Świata będzie nazwany po kimś tak ikonicznym, jak Billi Jean King, a więc kimś, kto zmienił oblicze kobiecego sportu – mówił Dave Haggerty, prezydent ITF.

Jego słowa wcale nie są na wyrost. Billie Jean King w latach 60. i 70. stała bowiem na czele zmian w kobiecym tenisie. To w dużej mierze dzięki niej udało się zrównać płace tenisistek z tymi tenisistów w US Open. Ona wspomagała rozwój kobiecego touru, przyciągała sponsorów i kolejne turnieje. Za jej sprawą tenis w wydaniu żeńskim naprawdę się rozwinął, co potem otworzyło drogę gwiazdom nowego pokolenia, takim jak Chris Evert czy Martina Navratilova. Bez Billie to wszystko potrwałoby dłużej. Zresztą po zakończeniu kariery King nie odpuściła i dalej walczyła o rozwój kobiecego tenisa.

Trudno o lepszą patronkę dla takich rozgrywek.

CZYTAJ TEŻ: BILLIE VS BOBBY. NAJWAŻNIEJSZY MECZ W HISTORII TENISA

Zmiana nazwy przyniosła też zmiany formatu… choć nie od razu, bo pierwsza edycja finałów musiała zostać przeniesiona ze względu na pandemię. W 2021 roku w fazie finałowej składającej się z 12 ekip rozgrywano najpierw mecze w czterech grupach po trzy zespoły, a potem półfinały i finał. Ograniczono za to liczbę spotkań w każdym meczu – zamiast czterech starć singlowych i jednego deblowego zaczęto rozgrywać dwa single i debla. W pierwszej tak zorganizowanej edycji triumfowały Rosjanki, choć grające bez krajowej flagi.

W finale pokonał wówczas Szwajcarię. Ale już rok później okazało się, że nowy format może okazać się okazją dla nowych krajów na wielkie sukcesy. W 2022 roku triumfowały bowiem właśnie Szwajcarki, a rok później – niespodziewanie – Kanadyjki. Obie te reprezentacje nie miały wcześniej na koncie takiego sukcesu, tymczasem w tych przypadkach pokonały uznane historycznie marki: odpowiednio Australijki i Włoszki.

W tym sezonie w gronie 12 finałowych ekip znajdą się cztery takie, które nie triumfowały jeszcze czy to w Pucharze Federacji, czy w Billie Jean King Cup. To Rumunia, Japonia, Wielka Brytania (choć czterokrotnie była w finale!) i Polska. Biało-Czerwone zresztą mają w tych rozgrywkach naprawdę niewielkie tradycje.

Gdzie w tym wszystkim Polska?

O dziwo – bo tenis za czasów komunistycznych nie był sportem, który traktowano by z uczuciem – w Pucharze Federacji nasze zawodniczki pojawiły się stosunkowo szybko. Był to rok 1966, czwarta edycja tej imprezy. Sukcesów jednak nie było, choć przyszło zwycięstwo z Niemcami Wschodnimi… ale walkowerem. A już Czechosłowaczki gładko ograły Danutę Rylską i Barbarę Olszowską, które reprezentowały nasz kraj.

Pierwszy faktyczny – a więc wywalczony na korcie – triumf nasze zawodniczki wywalczyły z kolei dwa lata później. Polkom uległy wtedy Greczynki. Znów grała Olszowska, a towarzyszyła jej na korcie inna Danuta – Wieczorek. Zresztą w tamtych latach być może największy talent kobiecego tenisa w naszym kraju, półfinalistka juniorskiego Wimbledonu. Ale czasy były, jakie były, więc w seniorach zagrała w jednym Szlemie – na Roland Garros. Nie przeszła pierwszej rundy.

Ówczesna rzeczywistość sprawiała też, że Polki raz w Fed Cupie grały, a raz nie. W latach 70. zaliczyły trzy występy na 10 możliwych i wygrały w tym czasie trzy spotkania – wszystkie w 1974 roku. W kolejnej dekadzie nie występowały od 1981 do 1985 roku, ale nie była to zbyt wielka strata, bo jak już grały, to bez sukcesów – co najwyżej były w stanie przejść kwalifikacje do rywalizacji w Grupie Światowej.

I tak to w sumie wyglądało też na początku lat 90. Kwalifikacje to było maksimum naszych możliwości. A z czasem, gdy zwiększyła się liczba drużyn, najsłabsze przeniesiono na niższe poziomy. Stąd Polki wylądowały w grupie europejsko-afrykańskiej, czyli… na trzecim szczeblu rozgrywek. Wyżej były Grupa Światowa i Grupa Światowa II. Zaczęła się więc walka o to, by tam trafić. Do 2009 roku jednak jeśli już gdzieś się ruszaliśmy, to wyłącznie w dół, najczęściej po to, by wrócić na wyższy poziom po roku. Dopiero kiedy pojawiła się Agnieszka Radwańska, a i jej koleżanki zaczęły grać na poziomie, zyskaliśmy szansę na walkę o wyższe cele.

I tak we wspomnianym 2009 roku za sprawą starszej z sióstr Radwańskich oraz debla Ignacik/Rosolska weszliśmy do II Grupy Światowej. Ale nie na długo, rok później spadaliśmy bowiem na niższy szczebel po tym, jak pokonały nas Belgijki i Hiszpanki. Na kolejny awans trzeba było poczekać do 2013 roku, gdy Polki zanotowały doskonały sezon w Fed Cupie. W turnieju w Izraelu pokonały Rumunię, Turcję, gospodynie i Chorwację. Z kolei w barażu o Grupę Światową II okazały się lepsze od Belgijek, grając na ich terenie.

A rok później nagle – po pokonaniu Szwecji i Hiszpanii – znalazły się w Elicie.

Tam, niestety, nie poszło nam już dobrze. Rosjanki zlały nas w krakowskiej Tauron Arenie, z kolei w barażu o utrzymanie w Zielonej Górze lepsze okazały się Szwajcarki. Rok później w składzie kadry zabrakło Radwańskiej i w efekcie ta najpierw przegrała z USA, a potem z Tajwanem. I znów wróciliśmy na „swój” poziom – czyli do grupy europejsko-afrykańskiej. A to gwarantowało nam granie z takimi ekipami jak Łotwa, Turcja, Bułgaria, Gruzja, Serbia czy Austria. Czyli markami, które w kobiecym tenisie (z niewielkimi wyjątkami) wiele nie znaczyły. Dlatego przemianowanie Fed Cupu na BJK Cup – i rozwój Igi Świątek w tym samym okresie – spadły nam z nieba.

Rok 2020 i 2021, przez pandemię liczone razem? Cztery wygrane. Najpierw w turnieju w Luksemburgu bezbłędne były Iga Świątek i Magda Linette, które wygrywały z rywalkami z Turcji, Szwecji i Słowenii. Potem – po ponad roku przerwy – w barażu o wejście do Elity Magda Fręch i debel Fręch/Katarzyna Kawa (grała też Ula Radwańska, ale nie zdobyła punktu) pokonały 3:2 Brazylijki i wprowadziły nas na wyższy poziom. I od tamtego czasu Polki już dwukrotnie zagrały w finałach.

W 2022 roku w kwalifikacjach uległa nam Rumunia i przez to weszliśmy do gry o tytuł. Tam jednak już nam nie wyszło, ale nic dziwnego – Polki grały bez Igi. Poza tym trafiły do trudnej grupy, w której i z USA, i z Czechami przegrały 1:2. Rok temu uległy już w kwalifikacjach Kazaszkom, ale dostały dziką kartę do udziału w finałach. Znów jednak skończyło się bez wygranej. Lepsze okazały się późniejsze mistrzynie, Kanadyjki, oraz Hiszpanki.

I to właśnie dlatego tak bardzo czekamy na tegoroczne finały.

Gra Iga. Czyli stać nas na wiele

W kwalifikacjach do tegorocznych finałów, Polki pokonały Szwajcarię. Iga Świątek wygrała wówczas swoje dwa mecze, a do tego zwycięstwo na 18-letnią Celine Naef, po naprawdę trudnym i wymagającym spotkaniu, dołożyła Magda Fręch, która pierwotnie nie miała wystąpić w tym spotkaniu, ale niedługo przed starciem ze Szwajcarkami, z udziału w rywalizacji musiała zrezygnować Magda Linette.

Na szczęście młodsza z Magd sobie poradziła. I Polki po raz trzeci z rzędu stały się jedną z 12 ekip, które mają powalczyć o końcowy triumf w Billie Jean King Cup.

W tym roku różni się format. Nie ma już grup, jest za to drabinka, z której przegrany odpada od razu. Osiem ekip zaczyna w niej rywalizację w swego rodzaju play-offach, a cztery najwyżej rozstawione – Kanada, Włochy, Czechy i Australia – czekają na ich zwycięzców w ćwierćfinale. Swoją drogą nowością jest też to, że ostatnie mecze BJK Cup rozgrywane będą w tych samych dniach, co pierwsze spotkania Pucharu Davisa. Tak, by stworzyć jedno wielkie święto tenisa w hiszpańskiej Maladze. Identyczna będzie też suma nagród, z czego cieszy się pewnie sama Billie Jean.

Jest w tym wszystkim tylko jeden problem – prognozy pogody. Wczoraj Państwowa Agencja Meteorologiczna w Hiszpanii wydała pomarańczowy alert dla Malagi na środę, a więc dzień inauguracji rozgrywek i mecz Polek. Oznacza to, że opady deszczu mogą być niebezpieczne dla ludności. Na razie spotkań i ich terminów w żaden sposób nie „ruszono”, ale sytuacja może rozwijać się dynamicznie.

A jeśli chodzi o sam występ naszych reprezentantek – to na co możemy liczyć?

Tak naprawdę na wiele. W składzie mamy w końcu Igę Świątek, której może nie wyszły WTA Finals, ale nadal gra na wysokim poziomie. Magda Fręch zanotowała sezon życia, a w razie czego w odwodzie jest jeszcze Magda Linette. Do tego dochodzą Katarzyna Kawa, która ma pokazać się w deblu, i Maja Chwalińska, która w ostatnich miesiącach wydaje się łapać lepszą formę i mieć mniej problemów ze zdrowiem, które do tej pory regularnie jej doskwierało. A do tego wszystkiego, Iga naprawdę ma dużą motywację.

– To mój pierwszy raz w tym turnieju na etapie finałowym, więc czuję się bardzo podekscytowana. Cieszę się, że jestem częścią drużyny. Pragnęłam tego od kilku lat, ale z powodu harmonogramu było to bardzo skomplikowane, prawie niemożliwe. W tym sezonie mój terminarz nie był tak napięty. Mam nadzieję, że rozegram tutaj dobre mecze – mówiła przed startem turnieju, cytowana przez Polskie Radio.

Na start rozgrywek nasza liderka zagra z Paulą Badosą. Hiszpankę niedawno nękały jednak urazy, nie wiadomo w pełni, w jakiej będzie formie. Choć ona sama – w rozmowach z hiszpańskimi mediami – zapewniała, że wszystko u niej w porządku, podobnie jak u Jessiki Bouzas-Maneiro (55. w rankingu WTA), której też doskwierało zdrowie. Zresztą urazów w Hiszpanii jest więcej, bo na turniej nie pojechała ostatecznie Cristina Bucsa, która mogła występować w deblu i być opcją w singlu.

O jej urazie dowiedzieliśmy się tuż przed podróżą na miejsce turnieju – powiedziała Anabel Medina Garrigues, kapitan hiszpańskiej ekipy. – Kontuzję odniosła w ostatnim turnieju azjatyckiego touru. Próbowała się doleczyć, ale była szczera ze mną i z zespołem. Uświadomiła sobie, że nie będzie gotowa na sto procent i nie może zabrać miejsca komuś, kto jest.

Hiszpanki będą musiały liczyć przede wszystkim na to, że Badosa postawi się Świątek, dopiero potem czy to na Bouzas-Maneiro, czy na swojego debla. Sama Iga wie, że musi na rywalkę uważać (bilans ich meczów to 1-1, jednak oba spotkania rozegrały w 2021 roku), ale przy tym cieszy się, że będzie mogła z nią zagrać.

Paula potrafi grać w tenisa i jest odpowiednio zmotywowana. Patrząc na jej historię, trochę się martwiłam, czy będzie w stanie wrócić na ten poziom. Walka z kontuzjami nie szła łatwo i gładko. Ciężko pracowała, ale czasami i tak nie szło najlepiej. Jestem szczęśliwa, gdy widzę, jak gra w tenisa na US Open i w wielu innych turniejach. Jest bardzo dobrą osobą i mam nadzieję, że naprawdę wróci. Ktoś z taką determinacją na to zasługuje. W tym tygodniu skupię się na sobie i mam nadzieję, że nie zagra aż tak dobrze w meczu ze mną.

Co do motywacji Pauli, o której wspomniała Świątek – ta jest duża. Nie chodzi tylko o grę w narodowych barwach czy przejścia Badosy, ale też o to, co działo się w ostatnich tygodniach w Hiszpanii, a więc tragiczne powodzie w regionie Walencji. – Cieszę się, że mogę reprezentować swój kraj, ale nie zapomnę o tym, co teraz najważniejsze – pisała Paula w social mediach. I obiecała przekazać na rzecz poszkodowanych połowę z zarobków z turnieju. Zresztą i ITF przekazało donację dla Hiszpańskiego Czerwonego Krzyża.

Hiszpanki są więc zmotywowane i głodne sukcesu, grają w końcu u siebie. Ale Polki też chcą wiele osiągnąć i wiedzą, że mają szansę. Z Hiszpanią wygrać na pewno możemy. Potem przyjdzie pora na Czeszki, które na papierze miały najmocniejszy skład… ale wycofała się z niego Karolina Muchová, ich liderka. Stąd ktokolwiek nie awansowałby do ćwierćfinału, Czechy na pewno nie będą wyraźnym faworytem.

A dalej? Dalej to już dla Polski – biorąc pod uwagę naszą historię – strefa marzeń. Ale z Igą Świątek i spółką możliwe, że za kilka dni zamieni się w rzeczywistość. A wtedy – co pokazała Kanada przed rokiem – właściwie już wszystko będzie możliwe.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Czytaj więcej o tenisie:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Komentarze

2 komentarze

Loading...