Reklama

Pierwsza wśród milionów. Cindy Ngamba oraz jej walki w ringu i poza nim

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

02 września 2024, 16:53 • 13 min czytania 7 komentarzy

Z Kamerunu, gdzie się urodziła, wyjechała, gdy miała 11 lat. Nadal nie ma obywatelstwa Wielkiej Brytanii, którą uznaje jednak za ojczyznę, mimo że przed kilkoma laty omal jej z niej nie deportowano. Na igrzyskach w Paryżu rywalizowała w barwach reprezentacji uchodźców i wywalczyła tam pierwszy, historyczny medal dla tej drużyny. W boksie, w którym zakochała się, gdy zobaczyła, jak chłopaki w jej klubie sportowym okładają się po głowach. Też tak chciała. I zaczęła treningi, na których… obrywała właśnie od chłopaków. Ale to jej nie zatrzymało i w końcu dopięła swego. To historia Cindy Ngamby.

Pierwsza wśród milionów. Cindy Ngamba oraz jej walki w ringu i poza nim

Drużyna nadziei

Powstała przed igrzyskami w Rio de Janeiro. Dlaczego wtedy? Bo 2015 rok to początek globalnego kryzysu uchodźczego na wielką skalę. W Syrii panowała wojna. W Afryce wielu ludzi straciło dobytek i miejsce do życia przez lokalne lub państwowe konflikty. Ze względu na zmiany klimatyczne pogarszały się warunki życiowe. Stąd miliony ludzi ruszyły szukać miejsca do życia czy to u lepiej sytuowanych sąsiadów, czy też znacznie dalej.

Wielu trafiło choćby do Europy. Ich podróż często opierała się na wręczanych łapówkach czy opłatach szemranym przewoźnikom, a ci niekoniecznie dbali o dobro i zdrowie osób, które powierzyły im własne życia. Według wyliczeń ekspertów liczba uchodźców w tamtym okresie sięgała nawet 65 milionów. To więcej niż wynosi populacja Hiszpanii czy Włoch. Naturalne, że w tym gronie trafili się też sportowcy. Międzynarodowy Komitet Olimpijski postanowił im pomóc.

Powołano więc do życia reprezentację uchodźców. Do tego zapewniono odpowiednim organizacjom środki finansowe – tym, które bezpośrednio wspomagały uchodźców, ale też innym, odpowiedzialnym za ich rozwój sportowy. No i wreszcie tym, dzięki którym członkowie takiej kadry mogliby trenować. Czyli między innymi klubom, do których się zapisali.

Reklama

CZYTAJ TEŻ: „MAMY ŚWIATU WIADOMOŚĆ DO PRZEKAZANIA”. O REPREZENTACJI UCHODŹCÓW NA IGRZYSKACH

Efekt? Do Rio w barwach uchodźców pojechało dziesięć osób. W Tokio było ich już 29. Z kolei w Paryżu – 37. A trenowało i rywalizowało ich o miejsce na igrzyskach nawet więcej, część po prostu się na nie nie dostała. Wśród tych, którzy tam pojechali, była Cindy Ngamba, która na ceremonii otwarcia niosła nawet flagę z kołami olimpijskimi.

Wielu, naprawdę wielu uchodźców na świecie nie jest sportowcami. Przechodzą przez mnóstwo problemów, przeszkód i nie wierzą w siebie, czują, że to koniec świata. Uchodźców są miliony. Ja jestem tylko jedną z takich osób, mnóstwo innych nie dostaje takich szans. Mam jednak nadzieję, że gdy mnie oglądają, widzą, że da się te przeszkody pokonać – mówiła.

Wielokrotnie zaznaczała – jak i inni członkowie kadry uchodźców – że ich reprezentacja ma przede wszystkim dawać nadzieję, pokazywać, że da się przezwyciężyć nawet najtrudniejszy czas w swoim życiu. – To ważne. Podstawą tej reprezentacji jest drużyna, rodzina. Jestem częścią wyjątkowej rodziny. W przeszłości rywalizowaliśmy indywidualnie, teraz to większa grupa, która reprezentuje uchodźców. Wyjdziemy z wysoko podniesionymi głowami i będziemy dumni z tego, kogo reprezentujemy – opowiadała Cindy.

I właśnie tak zrobiła w Paryżu. Choć jej historia – która do tego doprowadziła – zaczęła się znacznie wcześniej.

Wyjazd

Miała 11 lat, gdy z ojczystego Kamerunu wyjechała do Anglii, konkretnie – Boltonu. Tam mieszkał już jej ojciec, Jerome. Z dzieciństwa w Afryce nie pamięta już zbyt wiele, wspomnienia są mgliste, Kamerun zatapia się gdzieś w tle wszelkich przeżyć, które miały miejsce potem. Ale pamięta wiele opowieści. Choćby tę o własnych narodzinach.

Reklama

Przyszłam na świat stopami do przodu. Mówię o tym, bo nie zdarza się to często, a mama od tamtego czasu powtarza, że jestem uparta i mi to zostało. Kiedy stawia się przede mną jakieś wyzwanie lub ludzie mówią mi, że nie mogę czegoś osiągnąć, zrobię wszystko, co mogę, by udowodnić, że nie mają racji – mówiła w wywiadach.

W Kamerunie żyła z matką i bratem, Kennetem. Ponoć miała mnóstwo energii, często towarzyszyła bratu i jego przyjaciołom na ich eskapadach i w zabawach. Matka chciała, by Cindy zostawała w domu, ale tej nie dało się zatrzymać, a tym bardziej zmusić do sprzątania. Ostatecznie to starsza z nich uległa i przyszła bokserka mogła biegać, gdzie tylko chciała. Byle w towarzystwie. Liczyło się głównie jej szczęście.

To też właśnie wspomniane szczęście było powodem wyjazdu. Ngamba – wraz z rodziną – nie uciekała z Kamerunu przed wojną. Wyjechali stamtąd w poszukiwaniu lepszego życia. Początki w Wielkiej Brytanii były trudne. Cindy w ogóle nie znała angielskiego, a potem mówiła z mocnym akcentem i błędami. Efekt był taki, że dzieciaki jej dokuczały, wręcz znęcały się nad nią. Podobnie z powodu wagi (była grubym dzieckiem, sama to mówiła) i… zapachu ciała.

Wyjechaliśmy z Kamerunu, gdy miałam 11 lat, a Kennet 12. Tata mieszkał już w Boltonie z dziewiątką mojego przyrodniego rodzeństwa, zamieszkaliśmy z nimi. […] Życie początkowo było nieco straszne. Zanim poszliśmy do normalnej szkoły, dwa lata spędziliśmy w szkole językowej, a tata zabraniał nam mówić w domu po francusku. Pomogło mi to, że byłam tam z Kennetem, bo on od zawsze był moim najlepszym przyjacielem.

Cindy Ngamba

Cindy Ngamba z medalem igrzysk w Paryżu. Fot. Newspix

– W Boltonie żyłam bez mamy, gdy poszłam do szkoły nie wiedziałam nawet o takich rzeczach jak dezodorant. Dzieci się przez to ze mnie śmiały, ale pomogło mi dwoje nauczycieli WF-u. Kupili mi dezodorant, zaopiekowali się mną. Dzięki nim pokochałam WF. Od zawsze lubiłam sport, ale oni mnie zmotywowali, by na lekcjach spisywać się dobrze. Wkrótce grałam we wszystko, co tylko mogłam: netball, krykiet, piłkę nożną i inne sporty.

Jej prawdziwą miłością miała okazać się jednak zupełnie inna dyscyplina.

„Chłopcy uderzali się po głowach”

Do 15. roku życia grała we wspomnianą piłkę. Ponoć całkiem nieźle, ale traktowała to raczej jako dodatkowe zajęcie, które po prostu lubiła. A potem wpadła na boks. Zupełnie przypadkowo. – Raz po treningu piłkarskim widziałam, że z jednej z sal wychodzi mnóstwo chłopaków. Słyszałam tylko „bum! bum!”. Weszłam do środka i zobaczyłam pełny pokój chłopaków okładających się po głowach. Pomyślałam: „to jest super!” – wspominała.

Boks naprawdę jej się spodobał, a warunki fizyczne – wciąż była całkiem „spora” – mogły jej pomóc w ringu. Poszła więc do klubu w Boltonie, gdzie wcześniej nie szkoliła się jednak żadna kobieta. Trenerzy nieco wątpili – nie tyle w nią, co w damski boks w ogóle – ale postanowili ją jednak przyjąć, ale… przez pierwsze dwa lata w ogóle nie weszła do ringu, by z kimkolwiek sparować. Jej ćwiczenia ograniczały się do treningu cardio, ćwiczeń na skakance i innych, podobnych, przygotowujących do tego, co miało ją czekać między linami.

Gdy przyszłam tam pierwszy raz, wszyscy na mnie patrzyli, bo do tej pory nie widzieli tam żadnej dziewczyny. Trenerzy dali mi skakankę, nigdy wcześniej nie miałam żadnej w rękach. Ćwiczyłam jednak i umierałam już po samej rozgrzewce. To było piekło. A potem okazało się, że miałam tak robić przez całe 90 minut. Nie pozwolili mi ubrać rękawic. Następnego dnia tak samo. Myślałam, by nigdy tam nie wrócić, ale jednak zjawiałam się codziennie. Dopiero gdy zeszłam z wagą do 90 kilogramów – a zaczynałam od 110 – pozwolili mi założyć rękawice.

Zaczęła od uderzeń w worek treningowy. Potem poprawiła pracę nóg. Gdy zbiła wagę do 86 kilogramów, trenerzy zwrócili jej uwagę na technikę uderzeń. Gdy to wszystko zgrało się w jedną całość, przyszła pora na sparingi. Ale że w klubie była jedyną dziewczyną, pozostało wejść do ringu z którymś z chłopaków. Gdy oberwała po raz pierwszy, wyszła z ringu, poszła do toalety i przepłakała tam chwilę, po czym wyszła do domu.

Ale następnego dnia wróciła.

Później ciosy nie robiły już na niej większego wrażenia. A im więcej trenowała, tym częściej i ona trafiała rywali. Pojawił się za to inny problem – gdy skończyła 18 lat, nie mogła już trenować w Bolton Lads and Girls Club, pozostało rozejrzeć się za innym miejscem. Przez chwilę została bez klubu, ale wreszcie trafiła do Elite Boxing Gym, gdzie wszyscy szybko przekonali się, że to nie pierwsza z brzegu lepsza zawodniczka, a prawdziwy talent.

Weszła do ringu na sparing z jednym z naszych chłopaków. On był amatorem, ale niedługo potem przeszedł na zawodowstwo. Powiedzieliśmy, że może spróbować przeboksować z nim kilka rund, a ona go rozbiła! Jest inna od reszty bokserek. Szybsza, silniejsza. Do tego na treningach naprawdę uważnie cię słucha, a potem ćwiczy wszystko, co jej powiedziałeś, dopóki nie będzie umiała zrobić tego idealnie – wspominał Tom McNeill, trener w Elite Boxing Gym.

O jej sile zaświadczał też Jamie Kessebeh, jeden z jej sparingpartnerów. – Moje pierwsze wspomnienie z Cindy? Moment, gdy uderzyła mnie w twarz i pomyślałem sobie: „o kurwa!”. Byliśmy na sali: ja, trzech chłopaków i Cindy. Na początku zastanawiałem się, kim jest ta dziewczyna, że z nami sparuje. A potem wszedłem z nią do ringu i po dziesięciu sekundach mój plan walki się kompletnie rozsypał.

Równocześnie i on, i jej trenerzy zaświadczali, że nie spotkali w swoim życiu milszej osoby. Przyjaznej, uśmiechniętej, pełnej szacunku dla wszystkich wokół. A do tego cichej i spokojnej. Choć te dwa ostatnie to oczywiście poza ringiem – bo gdy do niego wchodzi, ma, jak ujęli to jej znajomi, „oczy tygrysa”.

Medal dla milionów

Wkrótce zaczęło się o niej robić głośno. Po kilku walkach „regionalnych” wzięła udział w pierwszych w karierze mistrzostwach kraju, w kategorii do 81 kilogramów. Wygrała, w nagrodę została zaproszona na dwutygodniowy obóz testowy kadry, który przeszła pomyślnie. Ale wciąż nie miała obywatelstwa, choć mieszkała w Wielkiej Brytanii już od kilku lat. Stąd nie mogła zostać częścią kadry, ani rywalizować w międzynarodowych imprezach.

Dopiero po kilku latach za sprawą Amandy Coulson – trenerki kadry Wielkiej Brytanii – dowiedziała się o istnieniu reprezentacji uchodźców. W ten sposób mogła powalczyć o wyjazd na największe imprezy, w tym igrzyska olimpijskie, a do tego trenować z bokserkami z Wysp, bo kadra uchodźców nawiązała współpracę z reprezentacją Zjednoczonego Królestwa. Przeniosła się do Sheffield i zaczęła walkę o upragniony Paryż – dla niej tym ważniejszy, że mieszka tam spora część jej rodziny.

W marcu się udało. Zdobyła kwalifikację olimpijską, a w konsekwencji została częścią kadry uchodźców. I jedną z największych nadziei tejże na pierwszy w dziejach olimpijski medal. – Chcę tylko powiedzieć, że to niewyobrażalna rzecz, najpiękniejsza na świecie. Szansa występu na igrzyskach to coś, co będzie mnie cieszyć do reszty mojego życia. Wciąż nie mogę uwierzyć, że się udało i pojadę do Paryża – mówiła wtedy, wzruszona.

Ale na igrzyska przyjechała gotowa i z jasnym celem – stanąć na podium. A do tego wystarczyły dwa zwycięstwa.

Pierwsze odniosła gładko, do zera rozniosła Baison Manikon z Tajlandii. Drugie? Też bez żadnych wątpliwości, Davina Michel, reprezentantka gospodarzy, nie miała z nią szans. To już gwarantowało medal. Ale Cindy chciała więcej – marzyła o finale i walce o złoto. Niestety, nie udało się, ale wynik walki z Panamką Atheyna Bylon – tą samą, która wcześniej w kontrowersyjnych okolicznościach wyeliminowała Elżbietę Wójcik – do dziś wydaje się niewłaściwy.

Bylon wygrała 4:1. Gdy jednak ogłoszono werdykt, trybuny wybuczały tę decyzję. A eksperci od boksu mówili, że jej absolutnie nie rozumieją. Walka, owszem, była dość wyrównana, ale w ostatniej rundzie Bylon został odjęty punkt, a i tak czterech sędziów – mimo że Panamka była pasywna i nie zrobiła nic wielkiego – przyznało ją w stosunku 10:9 właśnie jej.

Cindy Ngamba

Cindy (w czerwonym) rozczarowana po werdykcie z półfinałowej walki. Świętuje Atheyna Bylon (w niebieskim). Fot. Newspix

Ngamba, czemu trudno się dziwić, początkowo była takim werdyktem rozczarowana. Szybko jednak doceniła wywalczony przez siebie brązowy medal.

To coś niesamowicie cennego, być pierwszą uchodźczynią, która zdobyła medal igrzysk. Ale jestem też po prostu człowiekiem, jak każdy inny uchodźca i sportowiec dookoła świata. Przeszłam przez wiele przeszkód. Nie zeszłam jednak ze swojej ścieżki i udało mi się osiągnąć cel. Jestem wdzięczna, że mogę być głosem uchodźców. Mam nadzieję, że inni będą mogli na mnie patrzyć i zobaczyć, że wszystko jest możliwe.

Choć dla nie jedna rzecz wciąż pozostaje nieosiągalna. A jest nią… obywatelstwo.

Czekając na swój kraj

Ma niemal 26 lat, urodziny będzie obchodzić za kilka dni. W Wielkiej Brytanii spędziła już półtorej dekady. A mimo tego wciąż nie jest oficjalnie obywatelką tego kraju.

Ledwie pamiętam Kamerun. Byłam bardzo młoda. Do szkoły chodziłam już w Anglii. Do college’u też, teraz jestem na uniwersytecie. Mam tu przyjaciół, rodzinę, wszystkich. W zasadzie mogę mówić, że jestem Brytyjką. Tu jest mój dom. Kiedy mówię ludziom, jak długo tu mieszkam, są w szoku. Pytają: „Wow, wciąż nie ogarnęli twoich papierów?”. Ale to niełatwy temat – mówiła kilka lat temu.

Papierkową robotę w tej sprawie nazywała „zabawą w przeczekanie”, ale z roku na rok fakt, że wciąż nie ma obywatelstwa, boli ją bardziej. Gdyby nie reprezentacja uchodźców, nie mogłaby nawet dostać stypendiów, na które sobie zapracowała. W dodatku chciałaby móc reprezentować kraj, z którym czuje się związana, mówi, że jej marzeniem jest wystąpić na igrzyskach w brytyjskich barwach. W Paryżu się nie udało, chciałaby w Los Angeles. Zresztą w reprezentacji uchodźców również o to chodzi – by ci sportowcy mogli znaleźć swój dom w innych krajach.

Cindy go znalazła, ale wciąż nie może czuć się w pełni bezpieczna. Zresztą kilka lat temu omal jej nie deportowano.

Miała wtedy na karku dwudziestkę. Aresztowano ją i jej brata. Z Manchesteru wysłano do obozu zatrzymań w Londynie. Wypuszczono ją po tym, jak z Paryża zadzwonił jej wujek, który pracuje na rządowym stanowisku. Ale i tak ją to przeraziło. – Wyobraźcie sobie, że dostajecie wezwanie do stawienia się w odpowiednim miejscu i myślicie, że chodzi tylko o podpisanie jakichś papierów, a lądujecie z tyłu vana z kajdankami na rękach – mówiła dziennikarzom.

O tym, że nie ma paszportu dowiedziała się zresztą dopiero, gdy miała 16 lat. Potrzebowała wizy, by móc dostać się do college’u. Popadła zresztą wtedy w lekką depresję, bo okazało się, że nie może przez to wyrobić dowodu osobistego czy prawa jazdy i bardzo komplikuje jej to sytuację życiową. Nie mogła też wyjechać do USA, co proponowano jej kilka lat później, gdy trafili się sponsorzy, którzy chcieli wspomóc ją w karierze.

No i wreszcie omal nie została deportowana z kraju. I choć wykazywała zrozumienie dla urzędników – mówiła: to ich praca – to jednak nie dziwi, że była przerażona tą perspektywą.

Dziś wie, że taka sytuacja najpewniej się nie powtórzy. Od tamtego czasu zagwarantowano jej bowiem status uchodźcy a to ze względu na jej orientację seksualną. Jest lesbijką, tymczasem homoseksualność jest w Kamerunie nielegalna, można za nią iść nawet na kilka lat do więzienia, a osoby nieheteronormatywne są prześladowane, również przez innych obywateli kraju. Stąd nie ma dla niej możliwości powrotu, przynajmniej takiego, który byłby bezpieczny.

I dlatego pozostała w Wielkiej Brytanii, przez co ostatecznie zdobyła olimpijski medal. Choć nie dla reprezentacji kraju, który uznaje za swą ojczyznę, a uchodźców. I paradoksalnie – przez opieszałość urzędników, którzy nadal nie rozpatrzyli jej wniosków o nadanie obywatelstwa – zapisała się w historii całego ruchu olimpijskiego. Teraz chciałaby jednak móc zaboksować pod flagą z Union Jackiem.

Czy tak się stanie? Przekonamy się w kolejnych latach.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Czytaj też: 

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Boks

Ekstraklasa

„Jeśli dobrze mu podasz, będzie skuteczny”. Czy Nsame da wiele Legii Warszawa?

Jakub Radomski
10
„Jeśli dobrze mu podasz, będzie skuteczny”. Czy Nsame da wiele Legii Warszawa?

Komentarze

7 komentarzy

Loading...