Reklama

Trischa Zorn. Rekordzistka, której nie dogonił nawet Michael Phelps

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

29 sierpnia 2024, 19:45 • 12 min czytania 1 komentarz

Są takie rekordy, których pobicie wydaje się niemal niemożliwe. Na igrzyskach olimpijskich jednym z nich jest medalowy dorobek Michaela Phelpsa. Igrzyska paraolimpijskie również taki mają – ustanowiła go Trischa Zorn, która pomiędzy 1980 a 2004 rokiem zdobyła… 55 medali! Niemal dwa razy więcej od Phelpsa. Zorn pojawiła się na siedmiu paraigrzyskach, z każdych wracała z medalem. Za swoje największe osiągnięcie uważa jednak to, że w oczach wielu zdołała zmienić postrzeganie osób z niepełnosprawnościami. Jak wyglądała jej kariera?

Trischa Zorn. Rekordzistka, której nie dogonił nawet Michael Phelps

Poświęcenie

Już jako dziecko mierzyła się z chorobą wzroku. Choroba ta zwie się aniridia, dotyka mniej więcej jedną na sto tysięcy osób, powstaje pomiędzy 13 a 26 tygodniem życia. Najprościej rzecz ujmując – to brak tęczówki oka, a co za tym idzie – obniżenie ostrości widzenia. I to ogromne. W przypadku Trischy aniridia sprawiała, że Amerykanka widziała co najwyżej kontury, zarysy rzeczy położonych bardzo blisko niej i to takich, które wyraźnie odstawały od reszty – na przykład czarnej linii na dnie basenu.

Prawnie i oficjalnie Trischa Zorn sklasyfikowana była jednak jako osoba niewidoma.

Sama wspomina, że nigdy nie postrzegała tego w kategoriach problemu. Miała 8 lat, gdy pierwszy raz poszła na basen (wcześniej trenowała gimnastykę i taniec), a dwa lata później zaczęła pływać na poważnie. – Moja mama zawsze mnie w tym wspierała i mówiła mi, żebym była sobą. Dlatego nie miałam idoli. Rodzice zachęcali mnie, by rzucać sobie wyzwania i pokonywać własne ograniczenia, których społeczeństwo spodziewało się po osobie z niepełnosprawnością. Jasne, było trudno, również pod kątem treningów, wstawania codziennie rano z łóżka. Musiałam się temu poświęcić i pozostać zdyscyplinowana. Włożyłam w to mnóstwo pracy – opowiadała po latach.

Od dziecka pływała również w rywalizacji z pełnosprawnymi sportowcami. Nie przeszkadzało jej to, ba, od wielu była szybsza. Miała ogromny talent, gdyby nie problemy ze wzrokiem, pewnie mogłaby walczyć o medale „standardowych” igrzysk. Raz była nawet blisko dostania się do reprezentacji USA – w 1980 roku przegrała wyścig kwalifikacyjny na 200 metrów stylem grzbietowym o kilka setnych sekundy. Inna sprawa, że jej koleżanki i tak na igrzyska nie poleciały, bo Stany Zjednoczone postanowiły zbojkotować moskiewską imprezę.

Reklama

– Po kwalifikacjach czułam rozczarowanie, ale potem miałam nieco czasu, by to przemyśleć. Zrozumiałam, że zrobiłam wszystko, co mogłam, wyciągnęłam z tego naukę na przyszłość. W tamtym czasie pływałam dla Mission Viejo Nadadores Swim Team, gdzie trenowałam, odkąd ukończyłam 10 lat. Miałam wielu świetnych trenerów, to było cenne doświadczenie. Klub był wtedy najlepszy w Stanach, a poziom rywalizacji był naprawdę wysoki. To zmuszało wszystkich pływaków do przekraczania swoich granic. Wiele mnie to nauczyło – wspominała.

Trenowała wtedy jak każda inna pływaczka, co nie było często spotykane u osób z niepełnosprawnościami. Sześć dni w tygodniu, po dwie i pół godziny spędzała na basenie. Do tego siłownia i inne aktywności. Nieco mniej treningów miała, gdy poszła do college’u, ale wciąż poświęcała im co najmniej pięć dni w tygodniu. Swoją drogą była pierwszą pływaczką z niepełnosprawnościami, która otrzymała pełne sportowe stypendium. Ale to stało się nieco później, na kolejnym uniwersytecie, gdzie pojechała za trenerem.

W tamtych czasach zadziwiała wielu. Pokazywała, że sportowiec z niepełnosprawnością może rywalizować na poziomie tych w pełni sprawnych, zresztą nie tylko na basenie – z biegiem lat zaczęła też startować w półmaratonach, jeździć na nartach wodnych czy konno.

– Ludzie pytają mnie, jak to robię. Zastanawiają się na przykład, czy przy pływaniu uderzam w ścianę albo w boje wyznaczające tor. To jednak nie tak trudne. Kiedy zaczęłam pływać, kilka razy faktycznie uderzyłam w ścianę, ale zwykle jestem w stanie to wszystko dobrze obliczyć. Przede wszystkim – naprawdę kocham rywalizację. A pływanie oferuje jej mnóstwo – mówiła, odpowiadając na pytania dziennikarzy.

Po latach przyznawała, że być może mogła to lepiej wykorzystać. Ale nie miała do tego odpowiedniego charakteru. – Nigdy nie byłam dobra w „sprzedawaniu” siebie – twierdziła. – Uznawałam, że moje medale i wyniki mówią same za siebie.

Reklama

Rekord

55 medali na siedmiu paraigrzyskach. 41 złotych, 9 srebrnych i 5 brązowych. Rekord, o który… trzeba było dopytywać ją, bo wersje były różne, a ta najbardziej „obszerna” mówiła, że medali Zorn zdobyła aż 67. – Pamiętam, w jakich konkurencjach pływałam. Różnice w statystykach wynikają z tego, że na wczesnych paraigrzyskach nie spisywano wszystkiego dokładnie. Na swoich pierwszych – w 1980 roku – zdobyłam siedem złotych medali, a pierwotnie zapisali tylko pięć. W 1984 roku – przez to, że nie przyleciało wiele europejskich reprezentacji – też nie przykładali się do statystyk – wspominała.

55 medali zdaje się jednak liczbą ustaloną. Również dlatego, że ponad dekadę temu sprawdzała to wszystko jeszcze raz dokładnie, na życzenie brytyjskiego autora, który pisał książkę o paraigrzyskach. Sama w tamtym czasie przyznała, że prawdopodobnie nikt jej rekordu nie pobije. A na pewno nie w najbliższym czasie.

– Paraigrzyska bardzo się zmieniły, również pod kątem możliwości treningu. Sportowcy są teraz znacznie bardziej wyspecjalizowani, skupiają się na konkretnych konkurencjach. Ja trenowałam do wszystkich, oni wybierają swoje najlepsze. Pewnie nie wygrałabym tyle medali, gdybym startowała dziś. Również przez to inni mówią mi, że najprawdopodobniej nikt nie pobije mojego rekordu. Z jednej strony nie mam nic przeciwko, a z drugiej rekordy są po to, by je pobijać. Byłabym podekscytowana możliwością spotkania z kimś, kto osiągnąłby więcej – mówiła Zorn.

Swoje medale zaczęła zbierać w 1980 roku. Mogła pojechać na paraigrzyska, bo te nie odbywały się w Rosji, a holenderskim Arnhem, przez co Stany Zjednoczone ich nie zbojkotowały. Zdobyła siedem złotych krążków i wróciła, opromieniona sukcesem. Cztery lata później, gdy pływackie konkurencje rozgrywano w Nowym Jorku, medali miała tyle samo, ale wkradło się jedno srebro. W tamtym czasie mówiła też, że sport… zaczyna ją męczyć.

Monotonię treningów postanowiła wówczas przełamać zmianą otoczenia i to dało jej nowy impuls do pracy. Kolejne igrzyska? Rekord. Dwanaście(!) złotych medali. To był Seul, przez wielu uważany za pierwszą „nowoczesną” paraolimpiadę. W Barcelonie dołożyła dziesięć mistrzostw olimpijskich, w Atlancie dwa, ale do tego trzy srebra i trzy brązy. To właśnie w ojczystym kraju po raz ostatni została mistrzynią paraolimpijską.

W Sydney bowiem na najwyższym stopniu podium już nie stanęła. Nikogo to jednak przesadnie nie dziwiło, miała 36 lat, a pływanie – zwłaszcza kobiet – nie jest postrzegane jako sport dla starszych osób. – Pływam tak szybko, jak osiem lat wcześniej. To niesamowite, biorąc pod uwagę mój wiek – mówiła wtedy. Wówczas w utrzymaniu formy pomogło jej to, że po raz pierwszy w trakcie przygotowań mogła trenować w pełnym wymiarze czasowym, zapewniono jej bowiem (i innym spośród najlepszych paraolimpijczyków) możliwość korzystania z amerykańskiego Centrum Przygotowań Olimpijskich w Colorado Springs.

Trischa Zorn już po karierze. Fot. Wikimedia

– Myślę, że oczekiwania były przez to wyższe niż kiedykolwiek, spędziliśmy tam cały rok. To była niesamowita okazja, przełamaliśmy pewną barierę. Wiedzieliśmy, że po nas prawdopodobnie i inni parasportowcy dostaną taką możliwość – mówiła. Skorzystała więc z tej możliwości i zdobyła jeszcze kilka medali. To miały być jej ostatnie. Po Sydney przeszła na emeryturę. Wytrzymała na niej dwa lata. Jesienią 2002 roku wróciła na basen, choć wtedy jeszcze nie przypuszczała, że powróci również do rywalizacji.

Wystartowała jednak w kilku zawodach i nagle, niespodziewanie, osiągnęła czas kwalifikujący ją na U.S. Paralympic Team Trials. Postanowiła spróbować, popłynęła i… po raz siódmy dostała się na paraigrzyska. Do Aten leciała bez wielkich oczekiwań, startowała w ledwie dwóch konkurencjach. A wywalczyła tam swój ostatni, 55. medal. Sama twierdzi, że najcenniejszy ze wszystkich ze względu na okoliczności.

– W czerwcu, tuż przed igrzyskami, zmarła moja mama. Dopóki żyła, chodziła na wszystkie moje zawody. Trudno było pogodzić się z myślą, że tym razem jej nie będzie. Ten medal to hołd dla niej – opowiadała Zorn. Jej z kolei swoisty hołd złożyli amerykańscy oficjele, wybierając ją do niesienia flagi na ceremonii zamknięcia igrzysk. W ten sposób zamknęła też swoją paraolimpijską karierę.

Zawsze mówiła, że czuła szczęście z prostego powodu – że mogła pływać i walczyć o medale. Wszystkie, które zdobyła, ma w domu, czasem zabiera je na specjalne uroczystości czy spotkania z ludźmi. W 2012 roku, w uznaniu jej zasług, została wybrana do Galerii Sław Paraolimpizmu. – Kiedy byłam małą dziewczynką, chciałam rywalizować na poziomie międzynarodowym, zdobyć złoto. Udało mi się to zrobić 41 razy. Najważniejsze, że jestem znana jako dobra sportsmenka. Gdy słyszę, że inni nazywają mnie inspiracją, to czuję, że było warto. Motywuje mnie to do pracy – mówiła wówczas.

Przede wszystkim podkreślała wtedy jedną rzecz – że nigdy nie czuła się niezwyciężona. Ciężko harowała na każdy z medali. I to dało efekt.

Problemy

– Nigdy nie postrzegałam siebie jako kogoś z niepełnosprawnością. Nie uważałam tego za problem. Gdy jedziesz na paraigrzyska, myślisz sobie: „Nie mam się przecież tak źle”. Być przy tym, jak inni parasportowcy rywalizują, to inspiracja – mówiła Zorn. I ona mogła – mimo swojej niepełnosprawności – faktycznie nie widzieć się jako osoba, której to przeszkadza. Na przestrzeni lat były jednak takie, które tej niepełnosprawności… prawdopodobnie nie miały.

To największy zarzut do rywalizacji osób niewidomych – bez drogich i niesamowicie dokładnych urządzeń nie sposób ocenić na ile ktoś faktycznie ma daną niepełnosprawność, a na ile jego klasyfikacja jest naginana. Jakiś czas temu jeden z polskich pływaków oskarżył rywala o to, że ten – choć startuje w kategorii osób niewidomych – widzi i jest w stanie na przykład przeglądać social media w telefonie.

Sama Zorn często o tym mówiła – że klasyfikacja to problem i trzeba pomyśleć, jak ją zmienić, by rywalizacja była uczciwa. – Całym celem paraigrzysk jest to, że są one platformą dla pokazania ludziom, że pomimo pewnych form niepełnosprawności jesteśmy w stanie rywalizować na takim poziomie, na jakim robią to w pełni sprawni sportowcy. Gdy tę platformę rozbijają skandale związane z oszustwami, wpływa to na reputację całej imprezy oraz ruchu – mówiła.

Przy innej okazji wspominała, że sama napotykała rywalki, które niekoniecznie musiały być niewidome. Jedna – nie wymieniła jej nigdy z nazwiska – przyjechała na paraigrzyska tylko raz, zgarnęła pięć czy sześć złotych medali i więcej o niej nie słyszano. – Problem z klasyfikacją był obecny niemal od zawsze. Głośno zaczęto o nim mówić w okolicach igrzysk w Sydney, wtedy stało się to naprawdę widoczne. Ludzie zaczęli kwestionować działania niektórych osób a nawet całych krajów – twierdziła.

Co do niej – wątpliwości nigdy nie było. Jej niepełnosprawność była wielokrotnie potwierdzana, a jeśli musiała czasem rywalizować z kimś, kto przepisy naginał, i nadal osiągała sukcesy, to tylko świadczy o jej klasie. Jak jednak w ogóle było (i jest nadal) możliwe to naginanie? – Klasyfikację są, niestety, bardzo subiektywne. Wiele z nich nie opiera się na faktycznych dowodach i medycznej dokumentacji, a na tym, co da się zrobić w wodzie. […] To zepsuty system. Obecnych klasyfikacji nie da się sprawdzić medycznie, nie widać też tego na pierwszy rzut oka, jak na przykład w przypadku osób po amputacjach. Młodzi sportowcy muszą być po prostu szczerzy sami ze sobą i innymi, żeby rywalizować z osobami, które mają ten sam rodzaj niepełnosprawności – mówiła.

Wiadomo jednak, że zawsze znajdzie się ktoś, kto chce nagiąć przepisy. Tak niestety już jest. Zorn przez lata głośno o tym mówiła, a Międzynarodowy Komitet Paraolimpijski kilkukrotnie próbował zająć się kwestią klasyfikacji w rywalizacji osób niewidomych. Na razie nie osiągnięto jednak złotego środka, problemy, które widziała Trischa 20 lat temu, dalej nimi pozostają (swoją drogą to w pewnym sensie niesamowite, że w tym czasie… poprawił się nawet wzrok Zorn, przeszła bowiem operację, która pomogła jej zmniejszyć wadę). Jasne, wiele rzeczy odmieniono na plus, ale – jak mówi sama Amerykanka – to wciąż za mało.

Na szczęście nie ze wszystkim tak to wygląda.

Zmiany

Kiedy zaczynała, parasportowcy w Stanach Zjednoczonych często nie mogli liczyć na faktyczne przygotowania, na miarę tych olimpijskich. Nie mieli też sponsorów, mało kto się nimi interesował. – Społeczeństwo USA jest pod tym względem dość stereotypowe. Wielu mówi, że te medale nie równają się tym z igrzysk olimpijskich, ale dla mnie medal to medal. Inna sprawa, że w moim przypadku sprawę utrudnia fakt, że na pierwszy rzut oka nie widać mojej niepełnosprawności. Jeśli postawi się mnie obok Jessiki Long [amerykańska pływaczka, 23-krotna medalistka paraolimpijska, pływa po amputacji obu nóg poniżej kolan – przyp. red.], to ludzie zauważą jej niepełnosprawność od razu, moją niekoniecznie.

Nie mówiła tego, by się w jakikolwiek sposób żalić. Po prostu zwracała uwagę na fakt, że wiele osób wprost przyznawało, że jej osiągnięcia oraz włożoną w nie pracę zaczęły doceniać dopiero, gdy poznały Amerykankę osobiście albo przynajmniej dowiedziały się więcej o jej osobie. A z tym to też nie tak łatwa sprawa – media w Stanach przez wiele lat raczej niespecjalnie interesowały się paraigrzyskami i zaczęły znacznie później informować o osiągnięciach parasportowców, niż telewizje, gazety czy portale internetowe w mniejszych krajach.

Mimo tego z czasem pojawili się sponsorzy. Gdy Trischa zaczynała, często sama dopłacała do swoich startów i wyjazdów, nawet na paraigrzyska. Kolejne pokolenia sportowców dostawały już szanse na zarobek, utrzymanie się z tej rywalizacji. Jasne, to dalej głównie ta „śmietanka”, najlepsi z najlepszych, ale to już coś, a grono to stale się poszerza. Już fakt, że przed Sydney mogła trenować jak inni olimpijczycy, pokazywało jej, że coś się ruszyło. A ona była w tym ruszeniu niezwykle ważnym elementem.

Sama mówi, że nadal sporo jest do zmiany, że sport paraolimpijski może działać dużo lepiej, sprawniej i zyskać znacznie większą medialność. Choć już samo to, że za każdym razem zawody odbywają się na tych samych obiektach, na których rozgrywano igrzyska, a w dodatku zaczynają się niedługo po zakończeniu tychże (zwykle dwa-trzy tygodnie później) sprawia, że zainteresowanie jest większe. I co każdą kolejną olimpiadę rośnie.

Trischa Zorn się tym cieszy, a wiele osób zgodnie przyznaje, że bez jej osiągnięć w Stanach nadal mogłoby być różnie z docenianiem paraolimpijczyków. Wielcy sportowcy paraolimpijscy, którzy przyszli po niej, powtarzają, że jej postać ich inspirowała. Ona sama nadal stara się przykuwać uwagę mediów i fanów do paraigrzysk, choć łączy to z pracą zawodową – przez pewien czas była choćby nauczycielką, pracowała też z weteranami, zwłaszcza tymi, którzy na wojnie doznali wielu urazów.

Jak mówi, lubi pozostawać aktywna. I każde z tych zajęć w pewnym sensie ją inspiruje. Ma też nadzieję, że ona inspiruje przez nie innych – osoby z niepełnosprawnościami do tego, by się nie poddawały i walczyły o swoje, niezależnie od tego, czym to „swoje” jest. A społeczeństwo, by inaczej na takich ludzi patrzyło.

– Wierzę, że przez moje działania poza basenem, ale też osiągnięcia w nim, udało mi się w pewnym sensie wymazać obraz osoby z niepełnosprawnościami, jako takiej, przed którą leżą bariery nie do przekroczenia. Staram się też, by inni przestali je kreować. Widzę to jako wyzwanie na całe moje życie, tak było podczas mojej kariery w basenie, tak jest i teraz, gdy pracuję w innych rolach.

SEBASTIAN WARZECHA

Artykuł pierwotnie ukazał się na portalu KierunekTokio.pl.

Fot. YouTube

Czytaj też: 

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Igrzyska

Komentarze

1 komentarz

Loading...