Reklama

Kontuzje, powroty, walka ze stresem. Niesamowita droga Polki do Paryża

Szymon Szczepanik

Autor:Szymon Szczepanik

10 lipca 2024, 15:15 • 22 min czytania 3 komentarze

Ostatnie lata kariery Anny Wielgosz to wielka sinusoida. Po nieudanych igrzyskach w Tokio i ciężkiej kontuzji, w 2022 roku wywalczyła brązowy medal mistrzostw Europy w Monachium. Kiedy wydawało się, że dołączy do europejskiej czołówki biegu na 800 metrów, kolejne urazy zniszczyły jej plany na następny rok. Jednak ogromny upór Wielgosz (oraz wsparcie jej męża) nie pozwolił się jej poddać. W tym roku biegaczka ponownie powróciła na salony. Na 800 metrów zdobyła mistrzostwo Polski, a podczas ME w Rzymie wybiegała swój życiowy rezultat.

Kontuzje, powroty, walka ze stresem. Niesamowita droga Polki do Paryża

W długiej rozmowie z Weszło Anna opowiada o zawiłościach swojej kariery. O tym, jak kiedyś musiała łączyć treningi z pracą i studiami. Jak z pomocą psychologa podniosła się po fatalnym 2023 roku. Dlaczego wcześniej na dużej scenie paraliżował ją stres, a teraz nauczyła się z tym radzić. I dlaczego sportowcy nie powinni bać się zmian trenerów. Zawodnik ma jedną karierę, żeby ją wykorzystać na swoje wyniki i sukcesy. Trener ma wiele karier w życiu, żeby zrealizować swoje pomysły, bo ma wielu zawodników na swojej drodze szkoleniowej. Dlatego kiedy sportowiec widzi, że coś się wypaliło, to powinien zdecydować się na zmianę – powiedziała Wielgosz.

SZYMON SZCZEPANIK: Przeglądałem twój profil na World Athletics. Zdradź mi jedną rzecz: czy lekkoatleci rozmawiają o tym, że zdjęcie każdego z was na tym portalu wygląda jak z kartoteki więziennej?

ANNA WIELGOSZ: Niestety, tak jest. (śmiech) Zdjęcia pochodzą z mini-kamerek, kiedy przyjeżdżamy na zawody i musimy sobie wyrobić akredytacje, która jest naszą przepustką na stadion itp. Dla przykładu, ostatnie zdjęcie jest z Budapesztu. My spoceni, zmęczeni po podróży siadamy i robimy właśnie takie zdjęcie na „dzień dobry”. I na fotografii wyglądamy jak chomiki, bo obiektyw jest strasznie blisko i nas zniekształca. Kto się tym zajmuje i dlaczego te zdjęcia lądują później na World Athletics? Nie mam pojęcia, ale efekt jest taki, że mamy takie zabawne rzeczy na profilach i się z tego śmiejemy.

Oczywiście nie z powodu zabawnego zdjęcia odwiedziłem twój profil na World Athletics, a przez ostatnie wyniki. Gdyby ktoś powiedział ci, że w wieku 31 lat pobiegniesz życiówkę 1:59.07, to uwierzyłabyś?

Reklama

Ja mam urodziny w listopadzie, więc nadal mówię, że mam 30! (śmiech) Ale tak, wierzyłam w to cały czas, ponieważ mój mąż powtarza, że swój prime time każdy ma kiedy indziej. I też się z tym zgadzam, tak jest. Ja późno weszłam na wyższy poziom, przez co nie jestem aż tak wyeksploatowana. Lepsze wyniki zaczynały się kręcić teraz i myślę, że nie brakuje mi motywacji, by cały czas się poprawiać. Wierzę, że ten rok i może kolejne dwa, będą moimi najlepszymi w karierze.

Zastanawiałem się czy twoim najlepszym rokiem już można określić ten, bo przecież zrobiłaś życiówkę, czy jednak 2022, kiedy zdobyłaś brązowy medal mistrzostw Europy.

Każdy z tych sezonów, w których uczestniczyłam w mistrzostwach Europy, bo sięgnęłabym jeszcze też do 2018 roku, był dla mnie takim wyjątkowym czasem, jeśli chodzi o osiąganie wyników. Dostanie się do finałów mistrzostw Europy, jak to zrobiłam w Rzymie, Monachium czy właśnie w Berlinie, to nie jest najprostsza rzecz. Chętnych do ośmioosobowego finału jest dużo i trzeba przejść kilka etapów – łącznie z etapem kwalifikacji na te zawody.

Jeśli chodzi o wyniki w obecnym roku, są one stabilne i dobre, ale sam sezon jest trochę inny, ponieważ właściwie przetrenowałam i startowałam też halę. Od początku maja musiałam być w wysokiej formie, by starać się o minimum do Paryża. Tylko biegi układały się różnie, bo nie zawsze wyniki idą za tym, jaką mamy formę. Dopiero w Rzymie zakończyła się gonitwa za wynikiem. A jeśli chodzi o 2022, kiedy zdobyłam medal, to jest wyjątkowe uczucie, taka moja wisienka na torcie biegania w międzynarodowych imprezach i odhaczony osobisty cel – nie chciałam wypaść słabiej niż w debiucie.

Właściwie to ciężko określić jednoznacznie, który z tych sezonów był lepszy. To dwie różne historie które doceniam tak samo. Wtedy było przełamanie czteroletniej stagnacji wyników. Teraz właściwie jest poprawa i dogonienie celu, jakim są igrzyska olimpijskie. Wracając do pytania, nie wiem, który bym wybrała – chyba ten obecny, bo w nim trochę lepiej czuję się mentalnie.

Reklama

Dwa porównywalnie dobre sezony przedzieliłaś jednym słabym. 2023 rok, mistrzostwa świata. Pamiętam, że w Budapeszcie zalałaś się łzami, odpadłaś w eliminacjach. Trudno było się podnieść?

Tak, bardzo trudno było się z tego podnieść i trwało to kilka miesięcy. Ten słaby sezon między innymi wynikał z tego, że przytłaczał mnie duży sukces. On przyszedł nagle. Kiedy przygotowywałam się do sezonu 2022, to nie byłam pewna czy w ogóle wystartuję w jakiejś międzynarodowej imprezie. Równocześnie zmieniłam trenera i nagle zaczęło mi tak dobrze iść, wszystko zaczęło się układać. Po mojej kontuzji z 2021 roku też nie było śladu.

Przypomnijmy, że chodzi o uszkodzenie łąkotki, którego nabawiłaś się już po igrzyskach olimpijskich.

Tak. Razem z diagnozą miałam około czterech miesięcy wolnego. Miałam okazję zapomnieć o całym stresie, przemęczeniu i tej frustracji po igrzyskach, gdzie odpadłam w eliminacjach. Weszła wtedy zmiana trenera, a mi czasami potrzeba takiej dużej zmiany, żeby odkręcić ten los. Przez to wszystko nie byłam świadoma, że tak dobrze mi pójdzie w sezonie 2022. Nie wybiegałam myślami do przodu i jak był ten sukces, to ja nim się pocieszyłam tylko chwilę. Przez różne sprawy w tym prywatne, bo miałam wtedy zaplanowany ślub kościelny i wesele. Wszystko wyszło tak, że później bardzo szybko trzeba było zrobić krótkie wakacje i wejść w trening na kolejny sezon, wobec którego miałam ogromne oczekiwania.

I tak znaleźliśmy się w przygotowaniach do roku 2023.

Ich początek był niewinny, łatwy i z dużymi nadziejami, że to będzie sezon życia. Nie potrwało to długo bo jednak już w listopadzie męczył mnie ból stopy – z pozoru niegroźny, więc nie odpuszczałam. Ale to była kolejna upierdliwa kontuzja, z którą męczyłam się solidne miesiące, nie mogłam wystartować w sezonie halowym. Do dzisiaj odczuwam jej skutki, bo to był nawracający problem, wynikający z jednego małego uszkodzenia. Coś takiego wyszło w badaniach, a zarazem samo się wyciszyło, więc obeszło się bez ingerencji chirurgicznej. Nie mogłam wykonywać wszystkich ćwiczeń. I taki właśnie był ten 2023 rok – wszystko robione na ostatnią chwilę. Niby zdążyliśmy z planem, ale ja wciąż nie czułam się treningowo w pełni sił. Mentalnie też było bardzo słabo. Nie było dnia, żeby to nie bolało. Widziałam jak cel mi odjeżdża – tak więc problem się nakręcał.

ZERO RYZYKA do 50zł – zwrot 100% w gotówce w Fuksiarz.pl

Ale na pewno miałaś jakieś symptomy, co mogło ci się dziać.

Miałam przewlekły stan zapalny mięśnia piszczelowego tylnego. Łuk stopy wyraźnie opadł i w stawie skokowym też było nieciekawie. Wszystko to po pierwszych treningach do sezonu. To mi często puchło, bolało, przez co ciężko było realizować trening i znaleźć ustawienie stopy, w którym bolałoby mniej. Na przykład ćwiczenia, które miały pomagać, pogłębiały problem. Staraliśmy się stosować wkładki ortopedyczne, ale to nie do końca zawsze mi pasowało. Teraz funkcjonuję bez nich i jest super, ale nie było idealnego środka, który pomógł.

Jeździliśmy też w wysokie góry, gdzie ja też troszeczkę się buntowałam, bo jednak czułam, że nie jestem na nie gotowa. Mój trener może się obrazić, że ja jestem taką czarną owcą w grupie, ponieważ preferuję trochę niższe wysokości, a nawet niziny. (śmiech) Ale dostosowywałam się, byłam wtedy w Kenii i Font Romeu – czyli to była identyczna ścieżka jak w 2022 roku. Lecz później, już w sezonie letnim po prostu wyniki nie przychodziły, choć trener twierdził, że byłam na nie gotowa. Tymczasem ja po zjeździe z tych gór nie ukończyłam pierwszego biegu. To też mnie troszeczkę zdołowało, było mi wtedy ciężko. Przyjechaliśmy z takiego czystego górskiego powietrza i chłodniejszej aury, na bardzo ciepłe warunki i bardzo źle się wtedy czułam. Kolejny start również nie był na dobrym poziomie. Choć nie był też jakiś fatalny, więc nadzieja nie gasła.

Wtedy zastanawiałam się, czy to właśnie jest efekt gór. Czasami bywa tak, że po powrocie z takich wysokości wpada się w dołek, słabiej biega, no ale później następuje skok wyników. Tu tego nie było. Coraz mniej czasu do mistrzostw świata sprawiało, że mi bardzo zależało, żeby pokazać się z dobrej strony. Pojawiła się presja, bo miałam co do siebie ogromne oczekiwania. To wszystko się na siebie nałożyło. W bazie World Athletics na pewno jest zaznaczone, że miałam biegi na poziomie 2:06, a nawet 2:08. Były takie dwa słabsze starty, które spowodowały u mnie fatalne samopoczucie i brak pewności siebie. A u sportowca nie ma nic gorszego, niż brak pewności siebie. Wtedy bardzo trudno realizować kolejne starty i naprawdę żałuję, że nie było wokół mnie osoby, która by powiedziała: Ania, a może by tak trochę odpuścić ten sezon, żeby się odbudować?

Domyślam się, że ambicja tobie samej też nie pozwalała odpuścić.

Tak, choć bardzo liczyłam na to, że może ktoś zauważy, że problem jest jednak zbyt duży. Ja zawsze starałam się ufać słowom trenera, więc jeśli mówił, że stać mnie na życiówki, to ja w to wierzyłam i stawałam do walki bojowo nastawiona. Teraz z perspektywy czasu widzę, że jednak na treningach nie prezentowałam się tak świetnie. Owszem, miałam kilka bardzo dobrych treningów, które sprawiały, że chciałam startować nadal. Przed Budapesztem zrobiłam super jednostki i nic nie wskazywało na to, żebym była w jakiejś bardzo złej formie, czy że nie byłoby mnie stać na bieganie przynajmniej poniżej dwóch minut. A jednak gdzieś nie wszystko się zazębiło. Byłam zestresowana, bo bardzo mi zależało, a nie wszystko grało tak na tip-top. Efekt końcowy był słaby i ten rok to był znowu krok wstecz.

Praca z psychologiem to był klucz do udanego powrotu po Budapeszcie?

Zdecydowanie. Wtedy nauczyłam się troszeczkę stawiać granicę, że jestem doświadczoną zawodniczką i już wiem, co mi służy a co nie. Nauczyłam się na nowo akceptować niektóre rzeczy i jeszcze więcej pracować nad sobą.

Co najbardziej zaważyło na tym, że po dwóch kontuzjach, po tym jak przez lata nie zarabiałaś na sporcie, po prostu tego nie rzuciłaś?

To ambicje wynikowe trzymały mnie przy tym, że nie kończyłam przez te wiele lat trenować. Wiem, że stać mnie na świetne wyniki. Że to nie jest tak, że ktoś ma większy lub mniejszy talent i dlatego jedni są lepsi od drugich. Nasz poziom wynika głównie z treningu, z tego jak sportowiec się prowadzi i jaką mentalną pracę wykonuje. Znam ludzi, którzy robią niesamowicie ciężkie i skomplikowane treningi, po czym stają na starcie i to nie oddaje. Sama też doświadczyłam tego na własnej skórze. Dużo czynników musi złożyć się na dobry wynik.

U mnie jest już blisko do tego, żeby usiąść i powiedzieć pewnego dnia, że zrobiłam co mogłam, nic więcej się nie dało wycisnąć. Pomaga mi też to, że mój mąż Marcin też bardzo jest ciekawy tego, ile jeszcze jestem w stanie osiągnąć. Wiadomo, że gdybym bardziej ukierunkowała się na życie rodzinne, to ciężko byłoby się skupić na sporcie. Ale ja i mój mąż mamy na to wspólną zajawkę. Jemu też się podoba to, że sportowcy mają takie życie. To pomaga w realizacji moich celów, bo on często wyjeżdża ze mną na treningi, a po własnej pracy poświęca swój czas na to, żeby być ze mną gdzieś na jednostkach treningowych. Kiedy na przykład mam rozbieganie, to on sobie jedzie obok mnie rowerkiem, rozmawiamy, więc to też jest fajna pomoc i spędzanie czasu razem, którego mamy tak niewiele, kiedy wracam na chwilę do domu.

Czyli musiał bardzo cię wspierać w tym, żebyś nie rzuciła sportu.

W trudnych momentach Marcin nieraz wychodził ze mną na trening, pomagał mi. Widział, że chce mi się płakać. Mówiłam mu, że ja dzisiaj nigdzie nie idę ale on cały czas mnie motywował. Do dziś to zresztą robi. Kiedy mąż widzi, że mam słabszy dzień, jestem zmęczona, przeciążona i zwlekam już od pół godziny z wyjściem na trening, to wychodzi ze mną i przypomina mi, w jakim miejscu już jestem i dlaczego niby miałabym z dnia na dzień to zostawiać. A samo bieganie ma to do siebie, że jak się już zaczyna biec, to minie pierwszy kilometr, drugi i później puszcza. Emocje są rozładowane i dalej jakoś idzie. Ale do samego wyjścia czasami potrzebna jest ta druga osoba. Jeśli cię wspiera, to nie powie, że wymyślasz głupoty.

Jestem mu wdzięczna za to, że mając swój czas wolny, który może poświęcić na cokolwiek innego – czytanie książek czy nawet swój trening – przeznacza go dla mnie. Z tego względu też później sama bardziej się starałam. Wiedziałam, że skoro on się dla mnie tak poświęcił, no to ja też muszę się teraz spiąć i biegać, bo nie lubię też marnować czyjegoś czasu.

 

Wyświetl ten post na Instagramie

 

Post udostępniony przez Anna Wielgosz (@ania.wielgosz.800)

I chociażby ze względu na niego nie myślałaś, żeby zakończyć karierę? W końcu obserwujesz, jak bliska ci osoba angażuje się w twoje przygotowania. A wyniki nie przychodzą.

Takie momenty były w trakcie przygotowań. Ale wtedy jeszcze nie wiadomo, jaki wynik z tego będzie, bo jeśli zrealizuję cały plan na 100% i nie wyjdzie, to albo plan musi być zły, albo musiało zawieść zdrowie. Ale tak, myślałam już o tym, żeby iść inną drogą, zająć się bardziej „normalnym życiem”. Szczególnie wtedy, kiedy widzę, że inne dziewczyny kończą kariery. Wtedy jest mi trochę przykro i myślę, że może ja też powinnam skończyć? Ale później sobie przypominam, że przecież po coś trenuję. W sumie nie idzie mi najgorzej. Jestem przy tym od dwóch dekad. Od kiedy mam notowane swoje starty, to nie opuściłam ani jednego sezonu, żebym nie wystartowała chociaż kilka razy w lecie.

Pomimo sportowej kariery nie zaniedbywałaś też edukacji.

Tak, wcześniej przed licencjatem zrobiłam też dwuletnią szkołę policealną na kierunku technik masażysta. To było bardzo połączone z fizjoterapią, bo chciałam iść od początku właśnie na fizjoterapię. Ale gdzieś jeszcze podobała mi się ta szkoła, więc poszła do niej na kierunek, który sobie upatrzyłam. W międzyczasie też pracowałam na wakacjach, żeby zarabiać na studia. Żyłam życiem takiego zwykłego studenta, który po prostu uprawia przy tym sport.

Ja wtedy bardzo chciałam mieć tam medale Akademickich Mistrzostw Polski, bo to dawało stypendia i szansę, żeby się dalej rozwijać w sporcie. Wierzyłam w dobre wyniki, choć one nie były jeszcze na takim poziomie, żeby być w kadrze Polski. Wtedy trenowałam sobie tak standardowo i bardzo nieświadomie. Na przykład pozwalałam sobie na to, żeby spać trzy godziny, bo miałam kolosa i totalnie nie zwracałam uwagi na regenerację. Zawsze dawałam radę zrobić trening. Nawet przy okazji, bo jak czasami jakiś autobus mi uciekł, to trzeba było ze trzy kilometry podejść z jednego budynku Uniwersytetu Rzeszowskiego na drugi. A w międzyczasie, albo już po zajęciach, czyli po 21:00, jeszcze trzeba było zrobić ten „normalny” trening.

O jakich latach dokładnie mówimy?

To był rok 2016. W międzyczasie jeszcze zmieniłam trenera z Edwarda Sudoła – mojego pierwszego szkoleniowca z Jeżowego. Po pierwszym roku studiów stwierdziłam, że dość trenowania na kartkę. Że chcę jak wszyscy przychodzić na Resovię i trenować z grupą. To poskutkowało skokiem formy, bo z wyniku 2:08 przeskoczyłam na 2.03. To był rok igrzysk w Rio de Janeiro. Ja wtedy sobie pomyślałam: jejku, gdybym zmieniła trenera tak z dwa lata wcześniej, to może jednak już wcześniej miała lepszą świadomość treningową na profesjonalnym poziomie? Wtedy przeniosłam się do trenera Piotra Kowala. Jego żona Matylda była olimpijką z Rio i trochę mnie uświadomiła, jak ten sport wygląda na wyższym poziomie.

Wtedy też zaczęłam się coraz mocniej przykładać do treningów… ale w międzyczasie ponownie wzięłam za dużo na siebie. W 2017 roku broniłam pracy licencjackiej, ale też byłam pierwszy sezon w kadrze Polski. Pierwszy raz w życiu miałam chyba z sześć obozów w ciągu kilku miesięcy. To było trochę za dużo, bo jeszcze chodziłam na dzienne studia. I tak moje wyniki troszeczkę spadły.

Po licencjacie zrobiłam sobie rok przerwy od studiów i co? Pobiegłam 2:00 i zajęłam piąte miejsce w debiucie na mistrzostwach Europy w Berlinie. W dodatku pierwszy raz w życiu wywalczyłam medal mistrzostw Polski – i to od razu złoty. Wówczas zaczęła się moja poważna zawodowa kariera. Podpisałam pierwsze kontrakty na sprzęt, miałam też duży kontrakt z Orlenem – dla mnie największy w życiu. Byłam wtedy bardzo zadowolona, że zawodnicy mogą tyle zarabiać i w ogóle poświęcić się sportowi. Przestałam działać tak, że próbuję wszystkiego naraz, czyli studiów, pracy i jeszcze sportu. Od tamtej pory trenuję już zawodowo. Owszem, z lepszymi i gorszymi latami, bo były też słabsze wyniki, ale tak bywa w sporcie.

Powiedziałaś już o zmianie trenera, ale tej pierwszej. Porozmawiajmy jednak o drugiej. Od 2022 roku współpracujesz z Jackiem Kostrzebą. To pomogło wznieść się na wyższy poziom?

Można tak powiedzieć, że u mnie drastyczna zmiana w treningu sprawia, że dostaję motywacyjnego kopa. Wychodzę z rutyny, zaczynam trenować w innym stylu, niż do tej pory. Wcześniej trenowałam bardziej szkołą tempową. To były bardzo ciężkie treningi i właściwie do tej pory nie dochodzę do takich prędkości na treningach, jak te kilka lat temu. Teraz wiem, że gdyby tam jakiś jeden element był zmieniony, to być może te wyniki byłyby równie dobre jak teraz, albo i lepsze. Ale to takie gdybanie.

Pojawiły się myśli, że gdybyś zdecydowała się na taką zmianę wcześniej, to już te kilka lat temu wskoczyłabyś do czołówki w Europie?

To trochę tak działa, że jeśli od jakiegoś czasu zawodnik myśli inaczej i te drogi z trenerem się rozmijają, zaczynają się jakieś wymiany zdań, to trzeba dokonać zmian w treningu. Mój wcześniejszy trener wdrażał te zmiany, tylko zazwyczaj wprowadzał je bardzo powoli. Zawodnik ma jedną karierę, żeby ją wykorzystać na swoje wyniki i sukcesy. Trener ma wiele karier w życiu, żeby zrealizować swoje pomysły, bo ma wielu zawodników na swojej drodze szkoleniowej. Dlatego kiedy sportowiec widzi, że coś się wypaliło, to powinien zdecydować się na zmianę.

Ja miałam taką czteroletnią stagnację. Każdego roku byłam w stanie dostać się na mistrzowską imprezę z rankingu, czy z minimum. Ale też wiedziałam, że są we mnie rezerwy, z których wraz z trenerem nie korzystamy. Potrzebowałam zmiany. Myślę, że wielu zawodników tak ma, że muszą trochę pozmieniać w swoim życiu aby wyniki poszły do przodu. Zazwyczaj bywa tak, że nowa współpraca jest jak otwieranie prezentu. To coś nowego, coś zmienimy, gdzieś indziej pojedziemy na treningi, może też chcemy trochę udowadniać, że teraz ja pokażę, że postawiłam na swoim i wyszło. Widzę to u młodszych zawodników, że oni bardzo długo zwlekali, albo też zaprzepaszczali swoje kariery, przez to, że byli bardzo przywiązani do tego jednego, jedynego trenera. Okej, to też ma swoje plusy: w grupach panują bardzo rodzinne atmosfery, zawodnicy bardzo zżywają się ze szkoleniowcami. Jednak to im nie pozwala pójść o krok dalej. Nie wszystkim.

Czasami trenerzy nie chcą się przyznać, że faktycznie coś zepsuli, coś poszło nie tak. Bo jak zawodnik się dowie, to go stracą. Albo wierzą w to, że ich plan na pewno jest dobry, tylko ten zawodnik był akurat chory, a innym razem bolał go ząb czy brzuch. To jest takie zrzucanie odpowiedzialności na wszystko, co jest dookoła, a nie na to, że może trener popełnił błąd? Może było za mało rozmów między zawodnikiem a trenerem? Na przestrzeni lat zauważyłam nie tylko u siebie, ale u innych, że dużo osób po prostu mało ze sobą rozmawia, zawodnicy nie komunikują swoich potrzeb. Wtedy trener żyje w tej niewiedzy, a zawodnik z taką frustracją, że chciałby robić trochę coś innego, ale trener kazał inaczej.

Anna Wielgosz i trener Jacek Kostrzeba w 2022 roku

Co do zmian. To przeprosiłaś się z treningiem wysokogórskim, skoro go zaimplementowałaś?

Wtedy myślałam, że tak, że może góry właśnie tak zadziałały. Cały czas wszyscy dookoła mówili, że wysokie góry to jest to, ale teraz widzę, że może niekoniecznie? Może największym plusem u mnie był po prostu sam fakt zmiany i robienie czegoś nowego. Czyli świeża głowa i robienie troszeczkę innych elementów. To, że ja robiłam więcej takich treningów ładujących, nie tempowych, tylko wytrzymałościowych. To pozwoliło odblokować kolejne rezerwy, bo mi bardzo brakowało wytrzymałości, wcześniej byłam dość słaba w tym elemencie.

Przyświecało mi też to, że właśnie żona poprzedniego trenera, czyli Matylda Kowal, trenowała u trenera Kostrzeby, do którego ja poszłam. Wiedziałam jak ona trenuje i stwierdziłam, że chcę tego spróbować. Każdy mówił mi, że u trenera Kostrzeby jest bardzo ciężko. A ja myślałam sobie, że to dobrze, bo akurat tak się składa, że mi to nie przeszkadza. Że może być ciężko, bo możliwe, że o to właśnie chodzi, że trzeba tak trenować. Ponadto był tam już Michał Rozmys, który miał super wyniki na 1500 metrów, a na 800 metrów też był w finale mistrzostw Europy. Zatem wiedziałam, że to jest trener, który chyba wie jak trenować średnie biegi.

Wracając do twojego pytania: czy góry mi pomogły? Myślę, że nie zaszkodziły. Ale czy gdybym trenowała na nizinach na takiej intensywności, to byłoby lepiej? Nie wiem, może zobaczymy to w przyszłych latach.

Czyli musisz postawić na swoim!

Tak! (śmiech)

Porozmawiajmy o tegorocznych mistrzostwach Europy. Ale nie o wyniku, bo to, że osiągnęłaś tam minimum na igrzyska olimpijskie i rekord życiowy, już wiemy. Bardziej chciałem zapytać cię o wrażenia z organizacji w Rzymie.

Jeśli chodzi o moje spostrzeżenia, to właściwie rzuciła mi się w oczy tylko jedna rzecz, ale na nią nie mieliśmy wpływu. Podczas finału zostałyśmy wyprowadzone do takiego miejsca tuż przed wyjściem. Tam było bardzo głośno, a w dodatku długo stałyśmy, nie wiadomo dlaczego. Możliwe, że nastąpiło jakieś opóźnienie, ale nam tego nie powiedziano. Stałyśmy tam trochę w nerwach. Dziewczyny zaczęły siadać na podłogę albo na ławeczkę, bo po prostu nie wiedziały, co ze sobą zrobić. Wiadomo, że emocje już buzowały. Na takie coś trzeba być też gotowym, po prostu zachować spokój i czekać.

Pomogło doświadczenie.

Doświadczenie albo też po prostu pomyślenie o tym wcześniej. Na innych zawodach nierzadko się zdarzało, że było i po pół godziny opóźnienia. Wtedy trzeba coś ze sobą zrobić. Jakieś pobudzenie mięśni, ćwiczenia w miejscu czy oddechowe. Nawet uderzenie się o te mięśnie, bo czasami takie rzeczy w tym wszystkim pomagają. Ale to chyba nie był jakiś taki wielki błąd organizatora. Jeśli chodzi o hotel, nam faktycznie pasowało jeździć na stadion treningowy, czyli musieliśmy jechać od pół godziny do godziny przez korki. Nie wiem, kto miał do tego wgląd, jak wyglądały lokalizacje innych hoteli i ich wybór. Ale też rozumiem, że to jest logistycznie duże wyzwanie, bo na zawody przyjechała praktycznie cała Europa, więc noclegi były mocno obłożone i nam trafiła się lokalizacja w której ciężko byłoby zrobić jakiś trening w terenie tak więc wyjazd na zwykły trening zajmował do 3 godzin.

Nie możemy nie powiedzieć o najważniejszych zawodach w tym sezonie, w których wystąpisz. Start na igrzyskach czymś różni się pod względem klimatu od mistrzostw świata czy mistrzostw Europy?

Myślę, że w naszej głowie różni się w sensie mentalnym. Generalnie trzeba do tego podejść, jak do imprezy mistrzowskiej, czyli tej najważniejszej. To impreza czterolecia i trzeba się tam skoncentrować, by być gotowym na 100%, pewnym siebie, wiedzieć, jaką formę chce się tam zaprezentować.

Wiadomo, że czasami może człowieka zjeść stres, co mi się zdarzało. Miałam bardzo dobre występy przeplatane bardzo słabymi i to wynikało właśnie z tego nieudźwignięcia presji. W Budapeszcie też się tak bardzo stresowałam, nawet już w call roomie. Jeżeli chodzi o igrzyska, już raz tam byłam i wiem, że trzeba do tego podejść zadaniowo. Tak, żeby absolutnie wszystko zrobić jak najlepiej. Czyli wyspać się dobrze, zadbać o dietę i o te wszystkie elementy treningowe. Przede wszystkim, aby nie robić rzeczy, których nigdy się nie robiło, że na przykład wychodzę z kimś pobiegać, a tak naprawdę biegam zazwyczaj sama i to o pół minuty wolniej. Więc jaki jest sens przyłączać się do kogoś na trening? Trzeba też być zmotywowanym nie mniej, nie bardziej, niż na mistrzostwach Europy, ale nie można się też przemotywować.

Teraz nie będzie pandemii, więc będziesz mogła poczuć ten niesamowity klimat chociażby w wiosce olimpijskiej. Masz marzenie spotkać którąś z największych sław sportu? W Paryżu gwiazd będzie bez liku. W ogóle posiadasz takich idoli ze współczesnego sportu, gdzie tak sobie już może powoli myślisz, że fajnie byłoby pogadać na stołówce, na przykład z Igą Świątek?

Igę już widziałam w Tokio, ale generalnie nie mam takiego czegoś, że zobaczenie kogoś daje mi takie wow. Należę do tych bardziej spokojnych fanów. Kiedy widzę takie osoby to myślę, że to fajne uczucie występować w czasach, kiedy w tym samym momencie kwalifikowałam się na igrzyska, tak jak oni wszyscy i uczestniczyłam w tym jako zawodnik, nie jako kibic. To jest fajne, bo na przykład mamy u siebie w kadrze takich wyjątkowych sportowców, jak Natalię Kaczmarek. Widziałam się z nią kilka dni temu, rozmawiałyśmy, a później sobie pomyślałam: jej, to jest fajny czas, że akurat byłam świadkiem tego, że Natalia pobiła rekord na 400 metrów Ireny Szewińskiej, a ja uczestniczyłam w tym wydarzeniu. Nie mam tak, że czekam na zobaczenie kogoś, ale cieszę się tym, że akurat funkcjonuję w tym czasie, kiedy są najlepsi z najlepszych i biją historyczne wyniki.

Wspomniałaś o tym, że na mistrzostwach w Budapeszcie dopadał cię stres. Taki sam wątek pojawił się podczas twojego występu trzy lata temu w Tokio. Jak poradzić sobie z nerwami w Paryżu? Masz już jakieś wypracowane techniki wspólnie z psychologiem?

Moja współpraca z psychologiem wygląda trochę inaczej niż kiedyś. My rozmawiamy o takich sytuacjach, które mnie spotkały i o tym, że te rzeczy to są normalne sprawy. Zmierzam do tego, że stres to jest normalny objaw, a ja wtedy trochę bałam się tego uczucia niepokoju – i to było błędem. Mi wtedy nikt wcześniej nie powiedział, dlaczego tak mam, że stres mnie spala a nie pomaga osiągać cel. Wtedy byłam taka, że bardzo wiedziałam, co chcę zrobić i jak ma wyglądać mój bieg. Byłam tym tak spięta, że podczas biegu aż mi brakowało tego luzu, a przed startem byłam tak zestresowana, że drżące ręce były nie do opanowania.

Teraz mam już na to techniki. Jestem świadoma, że to się dzieje i to coś, co przed startem spotyka nas wszystkich. Wszystkim drżą ręce, wszyscy są zestresowani, każdy się boi swoich ukrytych emocji. Dziś już wiem, że mi się tam nic nie powinno przydarzyć. Jestem w formie, więc trzeba to wykorzystać. Przed negatywnymi myślami trzeba się bronić i po prostu robić swoje. Jak na treningu.

Jakie są twoje oczekiwania na Paryż? Zapewne wiesz, że w amerykańskich próbach olimpijskich odpadła Athing Mu, pewniaczka do złota w biegu na 800 metrów.

I to bardzo ciekawe wydarzenie. Kiedy myślę o jej upadku podczas US Trials, to wszyscy się tego też troszeczkę boją. Nasze biegi są bardzo kontaktowe, ciasne. Ciekawe jak to się rozegra bez Athing Mu. Jednak wcześniej wyglądało to tak, że te biegi finałowe z jej udziałem były bardzo szybkie. Amerykanka nadawała tempo od początku do końca i tam nie było miejsca na przypadek.

Teraz nie wiemy, czy ktoś tak pójdzie, bardzo mocno rozprowadzi i będą rekordowe wyniki, czy może jednak będzie jak na mistrzostwach Europy. Czyli, że wszystko może się zdarzyć. To dla nas nowa sytuacja, ale trzeba będzie ostudzić emocje i patrzeć co się będzie działo dalej. Bo mamy też nowe Amerykanki. Nowe, czyli takie, które były cały czas w świetnej formie, ale też przegrywały wcześniej próby olimpijskie i nie było ich w reprezentacji na igrzyskach. To będzie ciekawa rywalizacja i trzeba starać się korzystać ze swoich szans, bo każda z nas ma je podobne. Tutaj też głównie chodzi o taktykę i to, żeby wytrzymać to napięcie, tempo, to wszystko co się dzieje dookoła.

ROZMAWIAŁ SZYMON SZCZEPANIK

Fot. Newspix

Czytaj więcej o lekkoatletyce:

Pierwszy raz na stadionie żużlowym pojawił się w 1994 roku, wskutek czego do dziś jest uzależniony od słuchania ryku silnika i wdychania spalin. Jako dzieciak wstawał na walki Andrzeja Gołoty, stąd w boksie uwielbia wagę ciężką, choć sam należy do lekkopółśmiesznej. W zimie niezmiennie od czasów małyszomanii śledzi zmagania skoczków, a kiedy patrzy na dzisiejsze mamuty, tęskni za Harrachovem. Od Sydney 2000 oglądał każde igrzyska – letnie i zimowe. Bo najbardziej lubi obserwować rywalizację samą w sobie, niezależnie od dyscypliny. Dlatego, pomimo że Ekstraklasa i Premier League mają stałe miejsce w jego sercu, na Weszło pracuje w dziale Innych Sportów. Na komputerze ma zainstalowaną tylko jedną grę. I jest to Heroes III.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Jakub Radomski
7
„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Igrzyska

Piłka nożna

„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Jakub Radomski
7
„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Komentarze

3 komentarze

Loading...