Hanower, konferencja prasowa. Paweł Dawidowicz wychodzi do dziennikarzy po katastrofalnym w jego wykonaniu meczu z Austrią. Redaktor Łukasz Ciona zadaje pytanie: „Jak zagrać z Francją? Przecież jeśli zagracie w obronie jak z Austrią, skończy się piątką, szóstką”. Piłkarz odpowiada: „A ty, co byś zrobił?”. „Zagrał ultradefensywnie”, słyszy w odpowiedzi. Już w momencie przeprowadzania tego dialogu można było uznać go za jeden z weselszych momentów medialnych tego Euro. A dziś wydaje się on jeszcze bardziej absurdalny. No bo… Francja, piątką? Szóstką? Kogokolwiek?
Didier Deschamps popełnia zbrodnię na futbolu. Można było przed mistrzostwami żartować, że jeśliby Francuzi mogli wystawić w Niemczech trzy drużyny, to strefa medalowa byłaby obsadzona już przed rozpoczęciem turnieju. Rzeczywistość jest jednak taka, że żaden selekcjoner nie korzysta z mniejszej liczby zawodników, a „Trójkolorowi” wyglądają jak drużyna, która znalazła się na Euro z przypadku. Zespół mający największy urodzaj talentów na Starym Kontynencie przepycha swoje mecze jak – nie przymierzając – Portugalia z 2016 roku. Drużyna prowadzona przez Santosa wygrała wtedy po dziewięćdziesięciu minutach tylko jeden mecz, a zdobyła złoty medal. Francja mierzy w wyczyn podobnego kalibru – chce wygrać turniej, nie strzelając żadnego gola z gry.
Z Austrią – samobój.
Z Polską – rzut karny.
Z Belgią – samobój.
Innych bramek nie było.
To był mecz tak bardzo bez historii jak RB Lipsk. Tak przezroczysty jak woda na Lazurowym Wybrzeżu. Porywający jak dyskusje o futbolu z wspomnianym Fernando Santosem. To oczywiste, że to spotkanie musi przywoływać skojarzenia z 2016 rokiem. Tamten finał nie porywał, ale, cholera jasna, miał przynajmniej jakieś konteksty. Edera, który jako najbardziej znienawidzony portugalski piłkarz dał swojemu krajowi najcenniejszy z medali. Miał łzy Ronaldo, jego kontuzję, szalone i motywujące reakcje przy linii końcowej. To samo można powiedzieć o spotkaniu Portugalii ze Słowenią, które też było katastrofalnie słabe, ale zawierało przynajmniej rozpaczliwą walkę wielkiego piłkarza z samym sobą, frustracją, ambicją i upływającym czasem. A teraz, w Hamburgu? Nawet kontekst Ronaldo – dla którego to był ostatni występ na mistrzostwach Europy, co zadeklarował już oficjalnie – niczym nas nie porwał.
Żadna inna drużyna na tych mistrzostwach nie przyciąga tylu kibiców wspierających konkretnego piłkarza, co Portugalia. Przed jej meczami można poczuć się, jakby na murawie odbywał się teatr jednego aktora, Zdecydowana większość kibiców w koszulkach Portugalii ma na plecach nazwisko Ronaldo, zupełnie tak, jakby w tym kraju nie istnieli inni piłkarze. Na żadnym innym zespole nie pojawia się też tylu Azjatów. Wiadomo, że nie przyjeżdżają dla Pepe. Przed Volksparkstadion spotkaliśmy nawet posiadacza unikalnej koszulki Ronaldo z numerem 16, z którym zagrał w swoim pierwszym meczu w reprezentacyjnych barwach. Sierpień 2003 roku, sparing z Kazachstanem. Kawał czasu, kawał historii.
Kiedy Ronaldo wychodzi na boisko, wszystko jest teatrem. Nawet ten rzut karny z serii jedenastek. Wielkie teatralne skupienie na twarzy. Jeden kroczek, drugi, pauza, kolejna pauza, strzał, a potem mina mówiąca: co, myśleliście, że nie strzelę? Albo uśmieszki wysyłane do kamery przy wyjściu z tunelu i po hymnie. Sygnały wysyłane światu: spokojnie, tym razem kontroluje swoje emocje. Dziś CR7 był kompletnie letni. Tym razem nie pokazywał się do gry w nadaktywny sposób. Rafael Leao z Nuno Mendesem robią akcję dwójkową, a on stoi z boku, jakby nie był zainteresowany grą. Leniwie spaceruje pomiędzy francuskimi obrońcami. Czasem znienacka podnosi rękę i pokazuje się do gry, ale po chwili znów znika. Nawet rzut wolny z dogodnej pozycji oddał Bruno Fernandesowi, zupełnie jakby wsłuchał się w krytykę Gary’ego Linekera, sugerującego, że piłkarz Manchesteru znacznie lepiej sprawdziłby się przy wykonywaniu stałych fragmentów. Machał rękami po akcjach kolegów. Pokazywał bezradność.
Był cieniem.
Zostanie zapamiętany po tym meczu z tego, że kopnął w jednej akcji tak wysoko, że piłka doleciała aż do Bremy. No i z tego, że usiadł w środku kółka w przerwie dogrywki, a cała drużyna stała wokół niego wraz z trenerem. To swoją drogą symboliczny obrazek. Ronaldo siedzi, bo nie ma już sił, ale mimo wszystko wciąż znajduje się w centrum uwagi. Czy to nie metafora całego Euro w jego wykonaniu?
Francja gra dalej, ale gdyby w piłce istniała klauzula sumienia, na którą organizator rozgrywek może się powołać w przypadku drastycznie słabego widowiska i wyeliminować z turnieju obie drużyny, to dzisiaj zostałaby ona zastosowana. Już po meczu z Belgią Didier Deschamps mówił, że „Francja jest coraz silniejsza”, chwalił linię defensywy przyznając wprost, że „to obrona zaprowadziła nas do ćwierćfinału”. Francja po prostu chce tak grać. Mimo znakomitego potencjału i wybitnych piłkarzy woli stawiać na minimalizm. Dopiero na tym turnieju obserwujemy, jak istotnym graczem we francuskiej układance był Paul Pogba. Można powiedzieć o francuskim środka pola dużo, ale nie to, że był dobierany pod kątem kreatywności.
Eduardo Camavinga – do tej pory z jedynie dwoma wejściami z ławki! – najlepiej wyglądał wtedy, gdy robił wślizgi. Po meczu z Polską dostało mu się od Deschampsa, który stwierdził, że nie przyłożył się należycie do spotkania. Później na jeden z treningów, o czym pisał „L’Equipe”, piłkarz Realu dobrał złe obuwie. Selekcjoner dopytywał ironicznie: „Camavinga już gotowy? Możemy zaczynać?”. Wydawałoby się, że ma dużo do udowodnienia. Ale był jak reszta kolegów – nijaki. Kiedy Francja sięgała po mistrzostwo świata w 2018 roku, N’Golo Kante czyścił środek pola i zostawiał rozegranie kolegom, a teraz uchodzi w swojej ekipie za kreatora gry. Aurelien Tchouameni to piłkarz na wskroś defensywny, w Hamburgu popisał się między innymi strzałem w okolice chorągiewki. „Chcemy wygrać i nie ma znaczenia, czy zdobędziemy trzy bramki czy piętnaście”, mówił pomocnik Realu po spotkaniu z Belgią. Tylko że w przypadku Francji to nie jest kwestia trzech lub piętnastu trafień, a zero lub jednego – po samobóju lub rzucie karnym.
Zanim rozbrzmiał pierwszy gwizdek, na stadionie w Hamburgu odpalono sztuczne ognie i dymną inscenizację przedstawiającą flagi obu krajów, dopakowując w ten sposób z okazji ćwierćfinału przedmeczowe widowisko.
I to były jedyne fajerwerki, jakie dziś obejrzeliśmy.
WIĘCEJ O EURO 2024:
- Czy czujesz się bezpiecznie? Tak, ale… Strach na strefach kibica
- Euro w niemieckiej dziurze, czyli witamy w Gelsenkirchen
- Kolejny „Heimspiel”, czyli Turcy na domowym Euro
Fot. FotoPyK