Zakończone kilka dni temu mistrzostwa Europy w lekkoatletyce przyniosły nam kilka momentów radości, ale – niestety – więcej rozczarowań. Zresztą nawet statystycznie patrząc, od dawna nie wypadliśmy na tej imprezie tak słabo. I choć spodziewaliśmy się, że do osiągów z poprzednich lat nie nawiążemy, to jednak ostateczny rezultat naszej kadry był gorszy od oczekiwań. W tym sezonie ME to jednak impreza niższej rangi. Istotne pytanie brzmi więc: jak to, co oglądaliśmy w Rzymie, przełoży się na igrzyska?
To dwudziesty siódmy artykuł z realizowanego we współpracy z ORLEN S.A. cyklu „Droga do Paryża”, opowiadającego o igrzyskach olimpijskich, który ukazuje się na naszym portalu.
*****
Sześć medali, czyli… słabo
Dwa złota, dwa srebra i dwa brązowe medale. Idealny balans, ale nie mielibyśmy nic przeciwko, by taki zachować co najmniej w formacie 3-3-3 (a mniej więcej 8-9 medali się przed mistrzostwami spodziewaliśmy), a tym bardziej 4-4-4. Oczywiście, zdawać trzeba było sobie sprawę, że nasi wieloletni liderzy kadry są już w odwrocie, powoli schodzą ze sceny. Niemniej, swoje nadal potrafią, zresztą część z nich dała nam w Rzymie kolejne medale.
Ogółem jednak miejsc na podium było po prostu za mało.
Zresztą najprostszym sposobem na udowodnienie tej tezy byłoby porównanie tych mistrzostw do poprzednich edycji tej imprezy. Wiadomo, przez pandemię jedna z zaplanowanych na ostatnie lata ostatecznie się nie odbyła. Ale to niewiele zmienia, bo możemy spojrzeć na ostatnie dziesięciolecie. Więc tak, od najnowszych mistrzostw idąc:
- 2022. 14 medali: 3-6-5. – 6. miejsce w klasyfikacji medalowej.
- 2018. 12 medali: 7-4-1. – 2. miejsce w klasyfikacji medalowej.
- 2016. 12 medali: 6-5-1. – 1. miejsce w klasyfikacji medalowej.
- 2014. 12 medali: 2-6-4. – 6. miejsce w klasyfikacji medalowej.
Rzucają się w oczy dwie rzeczy – po pierwsze, nie schodziliśmy poniżej pewnego poziomu, ba, byliśmy bardzo regularni. 12 medali to świetny wynik, który zwykle oznacza, że do liderów kadry dołączyły też postaci z drugiego szeregu. Nawet jeśli mało w tym złotych (jak w 2014), to sam rezultat jest całkiem imponujący. A już szczególnie wrażenie robi 14 medali sprzed dwóch lat. Oczywiście, to była stosunkowo dziwna impreza, rozgrywana w tym samym roku, co przełożone mistrzostwa świata w Eugene. W konsekwencji szans na zajęcie wysokich miejsc było nieco więcej, część faworytów była po szczycie formy, inni w ogóle do Monachium nie pojechali.
ZERO RYZYKA do 50zł – zwrot 100% w gotówce w Fuksiarz.pl
A Polacy? Polacy zaskakiwali. Niespodziewanie medale wywalczyli: sztafeta 4×100 m mężczyzn, Anna Wielgosz (brąz na 800 m), Aleksandra Lisowska (złoto indywidualnie i brąz w drużynowej rywalizacji w maratonie) czy Ewa Różańska (srebro w rzucie młotem). Teraz takich niespodzianek – z wyłączeniem Michała Haratyka, niespodziewanego brązowego medalisty w pchnięciu kulą – po prostu zabrakło.
Najlepsi zrobili swoje
No bo pomijając Haratyka (bądźmy szczery – w światowej stawce na medal Michała, niestety, nie ma szans) zgarnęliśmy pięć medali. Wojciech Nowicki i Natalia Kaczmarek sięgnęli po złota i zero w tym niespodzianki, to przecież dwoje naszych medalistów z ubiegłorocznych mistrzostw świata, w europejskiej stawce musieli być faworytami, skoro w Budapeszcie przegrali odpowiednio z Kanadyjczykiem i Dominikanką. Jasne, oboje byli nieco zaskoczeni, zwłaszcza Natalia, która w biegu na 400 metrów wykręciła fenomenalny rekord Polski. Ale w sumie tych zwycięstw właśnie się po nich spodziewaliśmy.
Srebro Ewy Swobody na 100 metrów? Brąz Pii Skrzyszowskiej na 100 m przez płotki? Srebro Anity Włodarczyk w rzucie młotem? Wszystko do przewidzenia, bo nawet jeśli Anita swoje lata już ma i wraca po wielu problemach, to jednak w Europie jasne było, że stać ją na rzuty na podium. Ba, właściwie nawet złoto przesadnie by nas nie zdziwiło. Ewa czy Pia swoje już w ostatnich latach potrafiły udowodnić, zresztą ta druga broniła tytułu mistrzyni Starego Kontynentu.
CZYTAJ TEŻ: EWA SWOBODA. DZIEWCZYNA, KTÓREJ MOŻNA NIE LUBIĆ, ALE NIE MOŻNA NIE DOCENIAĆ
Niespodzianek brak więc i tu. Ale co dalej? No więc o tym dobrze mówi nam klasyfikacja punktowa. Przypomnijmy, że reprezentacja otrzymuje w niej oczka za lokaty 1-8. w danej konkurencji, a punkty są odwrócone w stosunku do miejsc. A więc za pierwsze miejsce punktów jest osiem, za drugie siedem i tak dalej, aż do ósmego, które daje jeden punkt. Przez ostatnie lata w tej klasyfikacji radziliśmy sobie świetnie. Wróćmy zresztą do poprzednich mistrzostw, tym razem od 2014 roku ku teraźniejszości:
- 2014. 133 punkty. 5. miejsce w klasyfikacji punktowej. 15 wyników na miejsca 4-8.
- 2016. 149 punktów. 3. miejsce w klasyfikacji punktowej. 18 wyników na miejsca 4-8.
- 2018. 172 punkty. 3. miejsce w klasyfikacji punktowej. 21 wyników na miejsca 4-8.
- 2022. 128 punktów. 5. miejsce w klasyfikacji punktowej. 9 wyników na miejsca 4-8.
Już w 2022 da się więc wyraźnie dostrzec, że nasza kadra była w pewnym odwrocie, jeśli chodzi o jej „szerokość”. Drugi szereg, często pomijany przez fanów w trakcie oglądania zawodów, a w rzeczywistości niesamowicie istotny, po prostu nie zdobywał już tylu punktów, mimo że część z jego członków przeskoczyła na podium. Maskowali to wszystko jednak bardzo dobrze radzący sobie liderzy (czy też liderki, bo w Monachium medale zdobywały w zdecydowanej większości zawodniczki). A to problem, bo z tegoż drugiego szeregu potem wychodzą właśnie medaliści czy medalistki sporych imprez. Im więcej jest zawodników walczących o podia, tym łatwiej te podia zajmować, po prostu.
Jak więc wypadli Polacy w tym roku?
Na miejscach 4-8. uplasowało się 11 naszych zawodników. Niby lepiej niż w Monachium. Problem polega na tym, że w Rzymie mniej mieliśmy nie tylko medalistów, ale też absolutnie nikogo na dwóch miejscach tuż za podium. Naszych reprezentantów widzimy najpierw na pudle, a potem dopiero na lokatach od szóstej do ósmej.
Efekt? Ledwie 65 oczek i 10. miejsce w klasyfikacji punktowej. W porównaniu do poprzednich lat – tragedia. Ostatnim razem tak źle było w 2012 roku, w Helsinkach. Wtedy zdobyliśmy jedno złoto i trzy brązowe medale, a punktów – 57.
Jak bywało w przeszłości?
Helsinki to zresztą jedne z dwóch mistrzostw Europy, które warto, jeśli chodzi o występy Polaków, przeanalizować. Drugie to Amsterdam sprzed ośmiu lat. W obu przypadkach były to bowiem edycje podobne do tegorocznej, a więc rozgrywane przed imprezą docelową, choć Helsinki (przełom czerwca i lipca) oraz Amsterdam (6-10 lipca) odbywały się później, niż tegoroczna rywalizacja w Rzymie.
Jak jednak wypadała Polska na igrzyskach w stosunku do tego, co wydarzyło się na mistrzostwach Starego Kontynentu?
Po ME w Helsinkach (1-0-3) właściwie dużo było niewiadomych. Ze względu na termin do Finlandii nie pojechało bowiem wielu czołowych lekkoatletów, a i w naszej kadrze brakowało niektórych z wiodących nazwisk – udziału w rywalizacji kulomiotów nie wziął choćby Tomasz Majewski, obrońca złota olimpijskiego z Pekinu. A inni nawet jeśli tam pojechali, to niekoniecznie w najlepszej formie, bo ta miała przyjść na Londyn.
A czy przyszła? W przypadku Polaków było z tym nieciekawie, ale też po fińskich mistrzostwach raczej trudno było o wielkie oczekiwania. Ostatecznie w Wielkiej Brytanii zdobyliśmy dwa lekkoatletyczne medale – złoto wywalczył wspomniany Majewski, a na drugim miejscu rywalizację skończyła Anita Włodarczyk, która w Finlandii została mistrzynią Europy. Po latach – ze względu na dopingową wpadkę Tatiany Łysenko – jej medal z Londynu zmieniono na drugie polskie lekkoatletyczne złoto tamtych igrzysk.
CZYTAJ TEŻ: “BABCIA WRÓCIŁA”. RYWALKI SIĘ ZMIENIAJĄ, ANITA WCIĄŻ NA PODIUM
Punktowo zgarnęliśmy za to 28 oczek. A więc niemalże równo połowę tego, co w Helsinkach. I w sumie taki spadek w stosunku do imprezy przeprowadzonej wyłącznie w europejskim gronie nie powinien być zaskoczeniem.
A co działo się w Rio de Janeiro?
No cóż, tam przede wszystkim jechaliśmy pozytywnie nakręceni występami Polaków w Amsterdamie. 12 medali, w tym 6 złotych, sugerowało, że na igrzyskach możemy powalczyć o więcej krążków niż w Londynie i sprawić, że to właśnie lekkoatletyka będzie naszą główną bronią w klasyfikacji medalowej. Czy to się udało? Niespecjalnie. Co prawda medali faktycznie było więcej niż w Londynie, ale tylko o jeden. Złoto zdobyła Anita Włodarczyk, srebro Piotr Małachowski, a brąz Wojciech Nowicki. Wpadła więc jedna czwarta tego, co na mistrzostwach Europy.
A punktowo? 45 oczek. Lepiej niż w Londynie, ale spadek w stosunku do Amsterdamu był ogromny. Jasne, nikt nie liczył, że Polacy wykręcą sto punktów, ale względem oczekiwań to nadal mało. Przytrafiła nam się może jedna faktyczna niespodzianka (czwarte miejsce Marii Andrejczyk), za to kilka sporych wpadek (największe to brak w finałach swoich konkurencji Adama Kszczota i Pawła Fajdka, faworytów do medali). Formy i możliwości z mistrzostw Europy nie udało się więc w pełni przełożyć na rywalizację w światowej stawce.
A kto to zrobił?
Patrząc medalowo, w 2012 roku świetne „przełożenie” z mistrzostw Europy na igrzyska mieli Brytyjczycy, którzy skończyli z niemal takimi samymi wynikami (4-2-1 na ME i 4-2-0 na IO). Swoje zrobili też Rosjanie, mimo że ponieśli nieco strat: z 4-4-5 na 3-3-20, choć pierwotnie wynik na igrzyskach w ich wykonaniu był lepszy, ale potem, wiadomo, pojawiły się wyniki testów antydopingowych. Zawiodły za to trzy najlepsze reprezentacje mistrzostw Starego Kontynentu:
- Niemcy przeszli z 6-8-4 na ME na 1-4-3 na IO;
- Francuzi przeszli z 5-4-5 na ME na 1-1-0 na IO;
- Ukraińcy przeszli z 4-5-6 na ME na 0-0-2 (!) na IO.
O ile Niemcy narzekać mogli głównie na brak złotych medali, o tyle Francuzi i Ukraińcy dobitnie udowodnili, że wyniki ME odbywających się przed igrzyskami, niewiele znaczą. W 2016 roku przekonała się o tym między innymi Polska (z 6-5-1 na 1-1-1), ale też:
- Niemcy – z 5-4-7 na 2-0-1;
- Turcy – z 4-5-3 na 0-0-1 (!);
- Holendrzy – z 4-1-2 na 0-1-0.
Do tego dopisać można by jeszcze kilka innych reprezentacji. Zaskoczyli za to na igrzyskach choćby Chorwaci, którzy wywalczyli w Rio trzy medale (2-0-1), a na ME zdobyli dwa (1-0-1). Innymi słowy: wyniki z mistrzostw Europy w teorii mogą służyć za pewien wyznacznik, w praktyce jednak okazuje się, że na igrzyskach trudno o ich powtórzenie czy nawet utrzymanie się na zadowalającym poziomie.
Patrzyć trzeba więc raczej nie na medale całej kadry, a na dyspozycję poszczególnych zawodników. Zwłaszcza, gdy mowa o najlepszych, bo ci formę zwykle po prostu są w stanie utrzymać do igrzysk. Tak w 2012 i 2016 roku zrobiła choćby Anita Włodarczyk, dlatego tym razem jesteśmy spokojni o Wojtka Nowickiego, Natalię Kaczmarek, a także – choć w ich przypadku o medale będzie piekielnie trudno, a już finały będą sukcesem – Ewę Swobodę czy Pię Skrzyszowską.
CZYTAJ TEŻ: OTO NOWA KRÓLOWA POLSKICH CZTERYSTU METRÓW – NATALIA KACZMAREK PIERWSZA
Problemem pozostaje reszta naszej kadry.
Półtora miesiąca pracy
Na ten moment – podając za twitterowymi wyliczeniami Tomasza Spodenkiewicza, prowadzącego konto Athletics News – Polacy mają na igrzyska w Paryżu 45 kwalifikacji w lekkoatletyce, z czego 24 pewne, wynikające z osiągnięcia minimum lub awansu przez zawody eliminacyjne. Pozostałych 21 to kwalifikacje z miejsc w rankingu. Ostateczny skład kadry w teorii mógłby być nawet szerszy, ze względu na relokacje miejsc z powodu kontuzji i wycofań rywali.
I dobrze by było, by tak się stało, bo aktualny stan liczebny jest stosunkowo słaby. Na igrzyska w Tokio oficjalnie wpisanych było 66 polskich lekkoatletów. Z kolei do Rio polecieć miało 71 lekkoatletów (minimalnie zmieniły to potem urazy), a w Londynie było ich 60. I ta ostatnia liczba powinna być dla naszej lekkiej atletyki celem minimum.
CZYTAJ POZOSTAŁE TEKSTY Z CYKLU DROGA DO PARYŻA
Przed polskimi lekkoatletami więc ciekawe tygodnie. Najpierw – do końca czerwca, wtedy zamyka się ranking olimpijski w większości konkurencji – dla części z nich trwać będzie walka o to, by w ogóle do Paryża pojechać. Niektórzy skupią się na utrzymaniu miejsca gwarantującego ten wyjazd (lub zdobyciu minimum), inni w ogóle będą chcieli się w rankingu pojawić.
Do tych ostatnich należy choćby Anna Kiełbasińska, która na razie w okresie branym pod uwagę nie zaliczyła wymaganej liczby startów. W najbliższym czasie czeka nas zresztą dużo mityngów, zarówno w kraju, jak i w państwach sąsiednich, w tym mistrzostwa Polski, dla naszych lekkoatletów obowiązkowe w kontekście wyjazdu na igrzyska (i opłacalne, bo nieźle punktowane w rankingach).
Ci, którzy minimum już mają, skupią się na tym, by do końca lipca zbudować odpowiednią formę na start olimpijski lub utrzymać tę, którą już mają. Do tej drugiej grupy należą oczywiście Nowicki czy Kaczmarek, oboje zresztą przyznawali, że swoją dyspozycją na ME byli w pewnym sensie zaskoczeni.
– Sama się tego nie spodziewałam. Celem była wygrana i o tym marzyłam. Chciałam mieć ten tytuł mistrzyni Europy, bo wiedziałam, że mnie na to stać. Wiedziałam, że jadę tu w roli faworytki, choć nie powiem, było ciężko. A ten rekord Polski muszę przyznać szczerze, że jak szłam już w tunelu, to przemknęło mi przez myśl – nie wiem dlaczego – że może go pobiję. Ale bardziej właśnie myślałam o takim czasie 49.20 s i że mnie na to stać. Ale że złamię 49 sekund… No, nie marzyłam o tym dzisiaj – mówiła Natalia.
Kluczem dla niej, Nowickiego, ale też lekkoatletów z innych krajów, którzy w Rzymie zaprezentowali się świetnie, będzie więc to, by w Paryżu zameldować się w takiej samej lub nawet lepszej formie, niż w stolicy Włoch. Jeśli to się im uda, powinni walczyć o medale. A reszta naszej kadry? Musi się poprawić, inaczej w Paryżu możemy wypaść kiepsko. Na powtórkę z Tokio – dziewięć medali lekkoatletów, z bilansem 4-2-3 – nikt oczywiście nie liczy.
Ale cztery krążki nadal mogą (i powinny) być celem. Do tego duża część naszej kadry musi jednak rzucać dalej, biegać szybciej i skakać wyżej.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix