Mimo że od wicemistrzostwa Polski z Jagiellonią minęło prawie sześć lat, Ireneusz Mamrot nie może narzekać na brak zainteresowania. Co prawda po drugiej kadencji w Białymstoku wypadł z karuzeli trenerskiej w Ekstraklasie, ale od 2022 roku zadomowił się w 1. lidze i w kwietniu zaczął prowadzić kolejny ciekawy klub, Miedź Legnicę, który niedawno wypadł z elity. Czy czuje się zweryfikowany na rynku trenerskim? Czy ma żal do Arkadiusza Onyszki, który był odpowiedzialny za jego zwolnienie w Górniku Łęczna? Co sądzi o “szeptaczach” i osobach destrukcyjnych obecnych w klubach? Dlaczego nie zgadza się z łatką trenera defensywnego? Jaki przykład dla innych widzi w pracy Tomasza Tułacza w Puszczy? Jakie popełnił błędy odnośnie zarządzania swoją karierą? Jak zmienił się w ostatnich latach jako trener i człowiek? Jak poradził sobie z dyktatorstwem i pracoholizmem? Zapraszamy do lektury.
– To może zabrzmi trochę przewrotnie, może nawet dla kogoś niepoważnie, ale dzisiaj uważam się za lepszego trenera niż w momencie, gdy zdobywałem z Jagiellonią wicemistrzostwo Polski. Bagaż doświadczeń jest dużo większy, poznałem inne realia i to mi pomaga. Miałem do czynienia przede wszystkim z bardzo wymagającymi prezesami, którzy dbali o egzekwowanie pewnych zasad. Oczekiwali wysokiego poziomu, motywowali, wspierali i znali się na piłce – odpowiedział na jedno z pytań trener “Miedzianki”, z którym porozmawialiśmy w zeszłym tygodniu, a więc przed meczami z Motorem Lublin (2:0) i Wisłą Płock (1:2). Jutro Miedź zmierzy się ze Zniczem Pruszków.
***
Bella ciao. Czy Miedź Legnica wciąż jest ciekawym projektem?
Ciekaw jestem, co by dzisiaj powiedział trener Arkadiuszowi Onyszce, gdyby go spotkał.
Prawda jest taka, że w naszej piłce trochę za dużo jest ludzi, którzy nie ponoszą żadnej odpowiedzialności, mimo że mają wpływ na jakieś decyzje. Na pewno w Łęcznej mogłem coś zrobić lepiej, ale też w klubie zareagowali nerwowo po pierwszym słabszym okresie. Po trzech przegranych meczach zostałem zwolniony. Nikt nie patrzył na to, że poza Lukasem Klemenzem pozostali zawodnicy, którzy przyszli do nas, pozostawali przez dłuższy czas bez gry w poprzednich zespołach. Zdawałem sobie sprawę, że w drużynie nadejdzie dołek fizyczny, bo nie każdy był w dobrej kondycji w momencie przyjścia do zespołu. Końcówka mojej kadencji była słabsza, ale w tamtym momencie mieliśmy tylko dwa punkty straty do strefy barażowej, przy jednym meczu zaległym na własnym stadionie.
Szkoda tego. Zbudowaliśmy nowy zespół, z którego byłem zadowolony. Jak na tak duże zmiany, moim zdaniem punktowaliśmy naprawdę solidnie. Zresztą przewidziałem, że wiosną przyjdzie taki moment, kiedy Górnik będzie radził sobie lepiej. To była naturalna kolej rzeczy, co można przedstawić na przykładzie Durmusa. Przyszedł do nas w październiku nieprzygotowany, ale wiedzieliśmy, że po przepracowaniu okresu przygotowawczego, będzie wartością dodaną dla zespołu. Poza tym nie mogłem jeszcze korzystać z kontuzjowanego Młyńskiego.
Nie chcę jednak zaogniać tej sytuacji, sprawa w Łęcznej skończyła się, jak skończyła. Nie wiem, czy Arkadiusz Onyszko dalej doradza w klubie, czy nie. W każdym razie uważam, że jeśli mnie ktoś rozlicza z wyników jako trenera, niech taka osoba też będzie rozliczana. Tak powinno być w każdej pracy. W Górniku tak chyba nie do końca było, a raczej nie powinno być tak, że “funkcja doradcza” nie wiążę się z żadnymi konsekwencjami.
Takich sytuacji, kiedy ktoś komuś “szepcze do ucha”, jest za dużo w polskich klubach?
Odpowiem trochę inaczej. Kiedyś bardzo ważna postać dla polskiej piłki powiedziała, że kluby powinny być zarządzane przez profesjonalistów znających się na futbolu, a nie przedstawicieli urzędu. Nie mówię tego w kontekście Górnika Łęczna, tylko ogólnie polskiej piłki. Na początku się z tym nie zgadzałem, ale po latach widzę, że jest w tym dużo racji. W prywatnym klubie każda zatrudniona osoba jest rozliczana z tego, co robi. To jest najlepsza odpowiedź.
Powiedzmy, że w Górniku Łęczna pożegnano trenera w niesprawiedliwych okolicznościach. Ale mimo to nie obawiał się trener nawet jeszcze przed pracą w Łęcznej, a po zwolnieniu tym bardziej, że środowisko powie “Oho, rynek ostatecznie zweryfikował Mamrota”?
Wiem, do czego zmierzasz i uważam, że jest wręcz przeciwnie. Kiedy po raz drugi byłem w Jagiellonii i straciłem pracę, wiedziałem, że będzie bardzo trudno o propozycje z innych klubów. Natomiast po zwolnieniu z Górnika miałem przeczucie, że oferty przyjdą szybciej, gdyż wiem, że moja praca została oceniona pozytywnie w środowisku. Przychodziłem do zespołu, który miał trzy punkty przewagi nad strefą spadkową, a udało nam się bardzo pewnie utrzymać w lidze. Do tego był później półfinał Pucharu Polski. Zabrałem więc z tego klubu fajne rzeczy i nie może ich przekreślać sytuacja ze zwolnieniem z Arkiem Onyszką w tle.
Ale nie pomyślał sobie trener w pewnym momencie, że po Jagiellonii Ekstraklasa odjechała na dobre? Mamy już trochę tych trenerów, którzy wypadli z karuzeli na najwyższym szczeblu i długo czekają na pracę.
Na pewno mogłem podejmować w przeszłości lepsze wybory. One mają wpływ na to, gdzie potem jesteś. Wielu trenerów nie chciało schodzić do 1. ligi z Ekstraklasy i wolało poczekać dłużej. Są tacy, którzy dzięki temu dłużej pracowali na najwyższym poziomie, ale uważam, że po zejściu niżej jestem bogatszy o doświadczenia. Inną sprawą jest tendencja, w której wielu trenerów w podobnym wieku do mojego ma problemy z pracą. Jest nas coraz mniej. Teraz jest mocniejszy nacisk medialny, ale też wewnątrz klubów, żeby dawać szansę młodym trenerom.
Jak dzisiaj czytam, że wymienia się tylko tych 30+, a ci 40+ nie są już młodzi, to wracam do czasów, gdy dopiero w wieku 46 lat prowadziłem klub w Ekstraklasie. Można im nawet trochę pozazdrościć, że popracowali w zawodzie dość krótko, a szybko dostali szansę. Ja pracowałem 10 lat na to, żeby najpierw dostać się do trzecioligowego Chrobrego Głogów. Tam blisko 7 lat, żeby zapracować na Jagiellonię. Ta droga do Ekstraklasy była więc znacznie dłuższa, ale niczego nie żałuję. Na pewno mam świadomość, że kolejny krótszy okres pracy w jednym klubie może być dla mnie problemem na przyszłość.
Trenerzy też, tak jak piłkarze, powinni mądrze zarządzać swoją karierą, a czasami łapią się byle czego, co później źle wygląda w CV.
Dlatego w jednym klubie odmówiłem pracy od stycznia i można się domyśleć, o jaki klub chodzi. To mogła być krótka przygoda, której nie chciałem mieć na swoim koncie. Tutaj bardzo ważna jest cierpliwość. Po pierwszym okresie w Jagiellonii byłem na dwóch-trzech rozmowach z klubami Ekstraklasy. Z różnych przyczyn nie doszło do podpisania umowy i potem prawdopodobnie zabrakło mi chłodnej głowy. Oczywiście cenię sobie pracę w Arce Gdynia, natomiast czas pokazał, że lepiej było poczekać. Dzisiaj pewnie byłoby inaczej. Czasu nie cofnę, ale to nie jest tak, że się poddałem. Trafiłem do klubu, który ma fajne ambicje. Jak mam wrócić do PKO BP Ekstraklasy, to z Miedzią. Inaczej będzie trudno o powrót i doskonale zdaję sobie z tego sprawę.
W takim razie jakim trenerem jest dzisiaj Ireneusz Mamrot?
To może zabrzmi trochę przewrotnie, może nawet dla kogoś niepoważnie, ale dzisiaj uważam się za lepszego trenera niż w momencie, gdy zdobywałem z Jagiellonią wicemistrzostwo Polski. Bagaż doświadczeń jest dużo większy, poznałem inne realia i to mi pomaga. Miałem do czynienia przede wszystkim z bardzo wymagającymi prezesami, którzy dbali o egzekwowanie pewnych zasad. Oczekiwali wysokiego poziomu, motywowali, wspierali i znali się na piłce. Nie każdy prezes się zna, a ja akurat miałem do czynienia z ludźmi, z którymi można było fajnie pogadać. W tych rozmowach nie można było lać wody, bo to zostałoby szybko wyłapane. No i ci prezesi potrafili wywierać presję na mnie, trenerze. Wobec niej jestem lepiej przygotowany, mam większy spokój. W piłce zawsze coś może cię zaskoczyć, przed tym nie da się uciec, ale teraz do wielu rzeczy podchodzę po prostu spokojniej. Kiedyś się na coś denerwowałem, dziś już nie.
Jakie to rzeczy na przykład?
Gdzie nie pracowałem, w szeregach klubu zawsze była jakaś osoba destrukcyjna. To zazwyczaj ktoś blisko prezesa, bez nazwisk. W młodszym wieku walczyłem z taką osobą, traciłem na to energię, ale zmieniłem podejście. Akceptuję, że tak jest. Mam dystans. Dzięki temu jestem bardziej skoncentrowany na pracy ze sztabem i piłkarzami. Nie daję się już zirytować osobom, przez które sam mam potem zły wpływ na innych. To ważna lekcja życiowa.
Nie jest trochę tak, że najlepiej wychodzi trenerowi praca w miejscach, w których presja jest mniejsza? Związana nie tylko z oczekiwaniami, ale też otoczką wokół klubu, za którą w największej części odpowiadają kibice? Tak było w Głogowie, do pewnego momentu w Białymstoku, Łęcznej, a teraz zalicza trener kolejne spokojniejsze miejsce niż Łódź i Gdynia, czyli Miedź Legnica.
Jeśli chodzi o Jagiellonię, te oczekiwania są bardzo zmienne. Teraz widać, jaka jest w klubie euforia, a bywało przecież różnie. Za mojej pierwszej kadencji po wicemistrzostwie kibice oczekiwali pierwszego miejsca w tabeli. Czuć było presję. Pamiętam, że odpowiadali za nią nawet dziennikarze, którzy dopytywali na konferencjach prasowych o jasną deklarację, o co gra Jagiellonia. Oczekiwali, żeby mówić, że gramy o mistrzostwo. Dziś trener Siemieniec mówi “gramy o marzenia” i nikt nie łapie go za język.
Inna kwestia dotycząca presji jest taka, że po spadku z Ekstraklasy kluby chcą wrócić do niej od razu. Jak pokazują ostatnie lata, najtrudniej pracować właśnie w takim miejscu. Wszystko wskazuje na to, że osiągnie to Lechia, ale mówimy o wyjątkach. Wcześniej prawie nikomu nie udawało się tego dokonać. Kibice wymagają, klub też, ale gdy zaczynasz rywalizację w 1. lidze innym składem niż z Ekstraklasy, jest znacznie trudniej. Sam fakt zmian jest istotny. Pamiętam, jak w Arce aż 19 piłkarzy odeszło i 15 przyszło. Ale nikt na to nie patrzył, choć to bardzo ważne dla spadkowicza. Kierowanie się siłą marki bywa zwodnicze, bo ona nie zawsze idzie w parze z jakością na boisku.
Wystarczy spojrzeć na Wisłę Kraków, która pomimo bardzo mocnego składu już drugi sezon wciąż próbuje awansować, ale nie jest to wcale takie oczywiste jak się wydaje.
I powiem jeszcze jedno: może dziwnie to zabrzmi, ale największą presję czułem w trzecioligowym Głogowie, który 17 lat czekał na poziom centralny. Kibice wyrażali swoje niezadowolenie, mówiąc, że nie chcą jeździć do mniejszych miejscowości. Jak mieliśmy na przykład dwa punkty straty do miejsca dającego awans, były tzw. rozmowy pod płotem z kibicami, z tym że – podkreślam – na przyzwoitym poziomie. Dużo lepiej pracowało się z każdym kolejnym sezonem, awans dał dużo spokoju, a w 1. lidze presji nie było właściwie w ogóle. Tak więc w każdym klubie zależnie od okoliczności może być inaczej.
Jak różni się budowa zespołu w 1. lidze względem budowania w Ekstraklasie? Poza finansami coś da się wyróżnić?
Sęk w tym, że bywało różnie. W Głogowie mieliśmy wtedy bardzo niskie kontrakty i ściągaliśmy głównie młodszych zawodników. Albo byli wypożyczeni, albo przychodzili za darmo z niską kwotą odstępnego. Prawda jest taka, że w pierwszych sezonach w trzeciej lidze, poza jednym okienkiem, trzeba było budować tak drużynę co roku a nawet co pół. Trzech-czterech naszych najlepszych piłkarzy zawsze ktoś wyciągał. W Arce czy w ŁKS-ie było jeszcze inaczej. W ŁKS-ie zastałem zespół, którego celem był awans, w Arce zaś dopiero ściągaliśmy nazwiska, które miały go zapewnić.
Nie ma jednej dobrej odpowiedzi, choć dla mnie wzorcowym przykładem budowania drużyny pod awans był drugoligowy Chrobry. Mieliśmy ósmy budżet w lidze, zajęliśmy ósme miejsce w tabeli i było duże niezadowolenie, ale wiedzieliśmy, że ta grupa ludzi przy maksymalnie trzech wzmocnieniach do pierwszego składu, będzie grała o najwyższe cele. To się potwierdziło. Trzon zespołu grał ze sobą drugi sezon z rzędu, doszło kilka transferów i na kilka kolejek przed końcem wywalczyliśmy awans. Nie miało się takiej presji, można było spokojnie wymienić słabsze ogniwa i dobry wynik z czasem przychodził. Nie wielkimi nakładami finansowymi, a cierpliwością udało się go osiągnąć. Tylko że tego czasu mało kto chce dzisiaj dać.
W trenerze ewidentnie siedzi ten okres w Chrobrym Głogów, ale to inne czasy i okoliczności. Nie ma co żyć przeszłością, skoro dziś kluczowa weryfikacja pracy trenera najczęściej następuje po rundzie, maksymalnie dwóch. Nie mówię, że tak jest optymalnie, ale takie są realia.
Nikt dzisiaj o tym nie mówi, ale przed moim pierwszym sezonem w Jagiellonii odeszli Wasiljew i Góralski. Czyli piłkarz mający 14 bramek i 14 asyst oraz późniejszy reprezentant Polski. Zimą odeszło kolejnych dwóch ważnych zawodników, a mimo to dobry wynik udało się powtórzyć, bo w międzyczasie były mądrze przygotowane transfery. To normalne, że kluczowi piłkarze mogą odejść, ale fajnie, jeśli z głową udaje się ich zastąpić. To był klucz. Potem nie było prościej, kiedy w jednym momencie odchodzili tacy zawodnicy jak Świderski i Novikovas.
Ale ta druga przygoda była już inna, bo trzeba było bardziej przebudować zespół. Minęły trzy lata, a w Białymstoku było tylko dwóch zawodników, których wcześniej prowadziłem, więc rewolucja już trwała. Okazało się, że po mnie było jeszcze dwóch innych trenerów, którzy mieli problem z przebudową.
Okej, ale był taki klub, w którym trener powiedział sobie “biję się w pierś, zepsułem”?
Tak, zdecydowanie ŁKS.
Chodzi o personalia?
Nie, nie. Chodzi o to, że za szybko chciałem wszystko zmienić, jeśli chodzi o sposób gry. Wtedy to był zespół bardzo mocno nastawiony na ofensywę i trzeba było to odkręcić, ale spokojniej. Sugerowałem się tym, że ŁKS miał duży potencjał, ale kiedy go przejmowałem, nie miał zwycięstwa z nikim z pierwszej szóstki. Lepsze zespoły potrafiły dobrze się ustawić, a poza tym moją uwagę zwrócił fakt dużej liczby żółtych kartek wynikających z fauli taktycznych.
ŁKS miał wiele wypracowanych schematów i nagle chciałem je zmienić, ale tempo zmian było za szybkie. Zresztą powiedziałem prezesowi Miedzi, jak to robiłem w przeszłości i jak teraz podchodzę do zmian w Legnicy. W pierwszym tygodniu pracy zmodyfikowałem dwa-trzy elementy, nie więcej. Wiedziałem, że jeśli będę chciał od razu wprowadzać swój pomysł na grę, zawodnicy się pogubią. Tak jak w ŁKS-ie, gdzie podszedłem do tego za ambitnie i miałem później pretensje do samego siebie.
Jaki to jest pomysł na grę? On się zmienił przez lata czy dalej podchodzi trener do futbolu w ten sam sposób?
Zauważyłem, że mam łatkę trenera defensywnego, ale prawda jest taka, że mój styl zależy od klubu i okoliczności. W Głogowie w roli beniaminka w 1. lidze skupialiśmy się na defensywie, owszem, ale później, w sezonie z szóstym miejscem w tabeli, nieskromnie powiem, że byliśmy najbardziej ofensywnym zespołem w rozgrywkach. Tak samo było potem wiosną w Jagiellonii. Uzależniałem więc nastawienie od okresu i piłkarzy, jakich posiadałem. A nawet jak graliśmy defensywnie, moje zespoły nigdy nie grały z pominięciem drugiej linii. Gdy ktoś widzi mniejszy % posiadania piłki, myśli, że się bronisz, ale ja zawsze wymagałem od piłkarzy, żeby budowali akcje atakiem pozycyjnym. W Jagielloni był nawet taki moment, kiedy mieliśmy w ten sposób najwięcej strzelonych bramek w Ekstraklasie. Nie ukrywam, że przykładam do tego wagę. I wiem, że w Miedzi będziemy szli w kierunku ofensywnym.
Określenie “trener wszechstronny” w takim razie pasowałoby lepiej?
Tak, w zależności od sytuacji. Nawet w zeszłym roku w Łęcznej rozmawialiśmy ze sztabem, żeby zmienić trochę sposób gry na wiosnę. Jesienią graliśmy defensywnie, ale po zimowym okresie przygotowawczym chciałem trochę przesunąć wajchę. Teraz widzę, jakich mam piłkarzy w Miedzi i po pewnych korektach będziemy mogli wyciągać więcej z akcji na połowie rywala. I nie chodzi tylko o posiadanie piłki…
To pozorna statystyka.
Dokładnie. To posiadanie mogliby nabijać stoperzy, a nie o to mi chodzi. Druga linia ma brać odpowiedzialność i stwarzać sytuacje bramkowe.
Ale ustalmy fakt: trener Mamrot zaczyna budowę od obrony, nie linii pomocy czy ataku.
Zgadza się.
Dlatego ŁKS średnio do trenera pasował. W Miedzi ten balans jest lepiej zachowany, ale wciąż z korzyścią dla ataku.
To też prawda, przy czym chcę powiedzieć bardzo ważną rzecz: w Miedzi wiele rzeczy w defensywie funkcjonowało ze zbliżonym pomysłem do mojego, dlatego na razie skupiłem się na detalach. Poświęciłem na to pierwsze treningi, ale następne były już ukierunkowane na grę ofensywną. Uważam, że gdybyśmy nie patrzyli na defensywę, nie zaszlibyśmy daleko. Taki Manchester City gra ofensywnie, ale traci mało bramek. Dlaczego? Bo ma wzór odpowiednich zachowań na własnej połowie bez piłki. Oczywiście w takich zespołach inaczej to wygląda, one nie bronią się nisko, ale to nie jest tak, że Pep Guardiola nie poświęca czasu na korekty w grze obronnej.
Miedź to miała w 2022 roku. Awansowała do Ekstraklasy, grając fajną piłkę, ale też mając najlepszą defensywę w 1. lidze. Na poziomie Ekstraklasy to się oczywiście rozjechało, prawdopodobnie zabrakło jakości piłkarskiej, ale budowa drużyny na poziomie 1. ligi była wtedy modelowa.
Nie rozmawiałem o tym z prezesem czy właścicielem, ale moim zdaniem ten awans był wywalczony tak pewnie, że aż zbyt pewnie. Odbierałem to tak, patrząc na media i otoczkę wokół klubu, jakby wszyscy byli przekonani, że Miedź spokojnie się utrzyma i może nawet zbliży do środka tabeli PKO BP Ekstraklasy. Ale wiem, że po awansie zawsze muszą być wzmocnienia. Nie mówię o tym, że awans jednym punktem bardziej wzmaga czujność niż dziesięcioma, nie o to chodzi, ale być może zabrakło świadomości, jak duża jest różnica między ligami.
I tu moglibyśmy wrzucić na tapet Puszczę Niepołomice, która rzutem na taśmę awansowała do Ekstraklasy i radzi sobie w niej lepiej, niż myśleliśmy. Wyobrażał sobie trener, żeby swój zespół w taki sposób oprzeć na stałych fragmentach gry? Nie wiem, jak jest odbierana szkoła trenera Tułacza w środowisku trenerskim, ale od lat widać, że daje wymierne efekty i może zaskakiwać nawet w Ekstraklasie.
Jest odbierana na pewno z szacunkiem. Może narażę się piłkarzom Puszczy, ale uważam, że trener Tułacz dysponuje mniejszym potencjałem piłkarskim w porównaniu do innych zespołów. Gra w sposób tak skuteczny, że to przynosi punkty. Stałe fragmenty, agresywna gra w defensywie, ogółem cechy wolicjonalne na wysokim poziomie i proszę – nic więcej im nie trzeba. Wiadomo, że fajniej byłoby dodać więcej finezyjnej, ofensywnej gry, ale z tym materiałem, jaki ma trener Tułacz, to mogłoby nie przynieść optymalnych efektów. Nie chcę, żeby to źle zabrzmiało, ale pozycyjny i bardziej ofensywny futbol kosztem zwarcia w defensywie mógłby narazić Puszczę na większą liczbę błędów i stratę punktów. Na tym polega mądrość trenera, żeby to dostrzegał. On wyciska maksimum z zespołu, który nie był faworytem do awansu, a potem był jako pierwszy typowany do spadku.
My zapominamy w Polsce o jednej bardzo ważnej rzeczy: którejkolwiek ligi nie weźmiemy pod lupę, w każdej są drużyny grające bardziej defensywnie. U nas przyjęło się, że to coś gorszego, ale wszędzie, nawet w klubach osiągających sukcesy, da się zauważyć to nastawienie. Kluczem nie jest obrona sama w sobie, tylko umiejętność oceny możliwości piłkarzy i na jej podstawie stworzenie środowiska, w którym ci piłkarze będą w stanie grać tak jak potrafią, z możliwie najmniejszą liczbą błędów. Jeśli chodzi o Tomka, SFG zawsze były jego mocną bronią. Jak grałem przeciwko niemu, też traciliśmy tak bramki, mimo że wcześniej trenowaliśmy konkretnie pod starcia z Puszczą…
Ostatnio trener Rumak zdeprecjonował ten sposób grania i dostał w czapę.
To była niefortunna wypowiedź trenera Rumaka. Trzymając się tych SFG Puszczy, zapominamy jeszcze, że tam piłkarze idą do rzutu różnego, wolnego czy rzutu z autu z przekonaniem, że strzelą gola. To nie tylko powtarzalność i jakość wykonania, ale też wiara w siłę własnej broni.
Co do tej pory było problemem Miedzi? Jak trener się z nią mierzył, na co szczególnie zwracał uwagę?
Akurat my graliśmy z Miedzią po jej najlepszym meczu, 4:1 w Niecieczy. Jak tą wygraną zobaczyliśmy, zastanawialiśmy się, kto awansuje do PKO BP Ekstraklasy oprócz Miedzi. Naprawdę – w sztabie mieliśmy taką rozmowę. Później przyszedł trudny moment, ale to nie moja rola, żeby oceniać, co działo się wewnątrz. Na pewno mecze Miedzi analizowałem i jedyne, co mogę powiedzieć, to że w ostatnich spotkaniach zespół stwarzał mniej sytuacji bramkowych. To jest jeden z głównych problemów.
Trenera zdaniem jest w Miedzi potencjał na baraże?
Jest, tylko ograniczają go kontuzje. Ktoś zaraz powie, że one są w każdym zespole, ale zawsze wtedy pytam: którzy zawodnicy są kontuzjowani? Bo dziś z powodu urazów nie może grać dwóch najlepszych strzelców – Kamil Drygas i Damian Michalik, nie mówiąc o Hartherzu, który daje dużo opcji na boisku. A zatem przy pełnej kadrze Miedź jest ekipą na miejsca barażowe, ale nawet w okrojonym kształcie będziemy próbowali je osiągnąć.
Jak przez ostatnie lata zmienił się trener pod względem życiowym?
Jestem na pewno bardziej konsekwentny, lepiej egzekwuję założone sobie cele i mam więcej cierpliwości. Inaczej też rozmawiam z ludźmi w klubie. Kiedyś miałem inne podejście, o którym chyba wolałbym nawet nie mówić, bo źle o mnie świadczyło…
Jakie podejście? Praca albo śmierć?
Nie w tym kierunku. Kiedyś uważałem, że czymś może zajmować się tylko pierwszy trener, że nikt inny nie może w to ingerować.
Trochę dyktatorskie.
Trochę tak. Musiałem dojrzeć, żeby to zmienić. No i to się fajnie konfrontuje z Miedzią, gdzie już na pierwszej rozmowie została mi przedstawiona konkretna koncepcja na klub. Nie w każdym miejscu tak jest. Ty, jako trener w kontakcie z właścicielem, albo akceptujesz tę koncepcję, albo nie. Masz jasno wskazaną ścieżkę i jak później robisz coś innego, niż było założone na początku, w klubie będą mieli do ciebie słuszne pretensje. Najgorzej, gdy nie ma ustalonych ram współpracy i z czasem dochodzi do sytuacji, kiedy ktoś wchodzi w sobie w drogę, tworzą się konflikty i dochodzi do rozstań. Długa praca i kilka zwolnień nauczyły mnie, jak to wygląda i jak podchodzić do rozmów z prezesami. Dlatego pytam ich, jakie są oczekiwania nie tylko względem wyniku, ale też rzeczy funkcjonujących wewnątrz klubu.
A pracoholizm? Stara się go trener unikać?
Teraz już nie wchodzę w ten stan. Nie ma szans. Tu się zgadzam z Michałem Probierzem, że niby pracujesz więcej, ale tak naprawdę są gorsze efekty. Gorzej widzisz, jesteś zmęczony i drażliwy. Z perspektywy czasu to był błąd, że kiedyś tak bardzo dałem się pochłaniać pracy. I to nie tak, że teraz z Mamrota zrobił się leń. Nie o to chodzi. Po prostu nie może być tak, że siedzisz z rodziną, ale patrzysz w telefon i myślisz o piłce. Jak już wiem, że mam na przykład ważną uroczystość, potrafię się całkowicie wyłączyć, a kiedyś to było niemożliwe. Żona miała do mnie o to duże pretensje. Ale myślę, że takie refleksje muszą przyjść z czasem.
Co w takim razie jest najlepszym sposobem na odcięcie się od piłki?
Aktywność fizyczna. Jak tylko mam dłuższy moment, kiedy już dotrę się z ludźmi w klubie i ustabilizuję sytuację, lubię pojechać w weekend w góry albo nad wodę.
Na Dolnym Śląsku jest gdzie pojechać.
Zdecydowanie. Warto. Nawet godzina biegania mnie relaksuje, a potem, w ramach relaksu, jest moment na dobry film. Książki też lubię, ale mam tak, że wolę je czytać, kiedy nie pracuję. Bo jak robię to w czasie pracy, łapię się na tym, że mimochodem wracam myślami do piłki.
Czyli zbędnych kilogramów nie będzie nigdy? Bo widzę, że sylwetka nie zmienia się od kilkunastu lat.
Ostatnio byłem na 50-tce u bardzo dobrego kolegi. Ludzie mnie zobaczyli i powiedzieli, że tylko zmarszczek mi przybyło, ale sylwetka faktycznie się nie zmienia. Aktywność, geny, dbanie o siebie – trzeba to robić. Widziałem dużo młodszych ludzi w górach, którzy potrzebowali co jakiś czas robić przystanki, żeby wytrzymać, a ja, jak już idę, przerw raczej nie robię. Jedynie żona na to narzeka, ale motywuję ją, żeby szła moim śladem.
Zabrałby trener piłkarzy w góry, tak w starym stylu?
Nie, to nie te czasy. Dzisiaj szatnia by tego nie zrozumiała. Piłkarza trzeba kupić inaczej, bo jest bardzo świadomy.
I często leniwy.
Tak, ale to już jest temat na inną rozmowę. Tutaj wracamy do tematu, że zawsze, gdy następuje zmiana trenera, widać nieprawdopodobną energię na treningach. Mija pół roku i już jej nie ma. Jeżeli piłkarz widzi, że pozycja trenera w klubie jest mocna, gwarantuję, że energia będzie po roku, dwóch. Jak zaczyna się podważanie pozycji trenera i do głosu dochodzą doradcy, którzy też rozmawiają z piłkarzami, zespół nie pójdzie za szkoleniowcem. A jeśli już mają cię zwolnić, dzień wcześniej nikt poza prezesem, którą taką decyzję podjął, nie powinien o tym wiedzieć. Wtedy wszystko odgrywa się fair.
Każdy musi kiedyś stracić pracę, są gorsze okresy, ale zanim do niego dojdzie, idealnie jest wtedy, gdy trener ma stabilność. Piłkarz musi czuć, że to najważniejsza osoba w klubie na przykład po właścicielu. Można mówić o Marku Papszunie w Rakowie, ale wspomniany wcześniej Tomek Tułacz, który nie osiągnął tak spektakularnych sukcesów, ma w Puszczy ten sam status. Gdyby tak nie było, wątpię, że piłkarze kupiliby styl grania, jaki preferuje. Ale trener Tułacz nawet nie musi się nad tym zastanawiać. Tam mu po prostu ufają, nawet gdyby miał popełnić jakieś błędy. Fajnie, gdyby coś takiego było w polskiej piłce standardem.
ROZMAWIAŁ KAMIL WARZOCHA
WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Raport kadrowiczów na pięćdziesiąt dni przed meczem Polaków na Euro [ANALIZA]
- Jak kluby Ekstraklasy zarządzają swoimi wychowankami? [ANALIZA]
- Rekordy frekwencji w Ekstraklasie. „Wyjście na mecz stało się bardziej prestiżowe”
- Mazur: Podolski nie przesądził o wyborach, ale w mediach to on jest zwycięzcą [WYWIAD]
- KRÓLEWSKI: UWAŻAM, ŻE W SPADKU WISŁY KRAKÓW JEST 100% MOJEJ WINY [WYWIAD WIDEO]
Fot. Newspix