W związku z ponad 30-letnim stażem ciężko o niesamowite doznania. Człowiek ma wrażenie, że widział już u drugiej strony wszystko, więc mało co jest go w stanie zaskoczyć. Na szczęście w relacji kibice – Liga Mistrzów, która wystartowała przecież już w 1992 roku, bywają takie wieczory, jak ten dzisiejszy na Santiago Bernabeu. Wieczory pełne niezwykłych emocji, które sprawiają, że po raz kolejny odkrywamy piękno tych rozgrywek.
W pierwszej połowie wynikało ono głównie z… błędów drugiej strony, ale przecież te zdarzają się wszędzie: i w prostych, życiowych sprawach, i – jak widać – na największych boiskach świata.
Manchester City objął prowadzenie po pomyłce Andrija Łunina. Przy wolnym “Obywateli” Ukrainiec spodziewał się dośrodkowania, a nie strzału, więc ustawił skromny, jednoosobowy mur, w którym znalazł się Vinicius. Spryciarz Bernardo Silva wykorzystał tę wpadkę i zapakował mu piłkę przy prawym słupku. Bogiem a prawdą Łunin i tak powinien sparować jego uderzenie, no ale właśnie – miał gorszy dzień w pracy. U Kowalskiego takowy przechodzi bez echa, u bramkarza Realu Madryt już niekoniecznie…
Królewscy ani myśleli jednak oddać rywalom pola. W Realu doskonale pamiętali wstydliwą, półfinałową porażkę z City z zeszłego sezonu. Taki klub wychodzi z założenia, że szlachectwo zobowiązuje. A skoro tak, to zakładając królewskie barwy, nie można przegrywać meczów 0:4, nawet gdy w zespole rywali każdy zawodnik to gwiazda, a prowadzi ich sam mistrz Pep Guardiola. To wszystko nie usprawiedliwiało potwornej wpadki Realu, o której Carlo Ancelotti mówił wczoraj na konferencji tak:
– Zagraliśmy bez odwagi i osobowości. To podstawa w tych meczach, tego zabrakło nam rok temu w rewanżu.
Dziś tych cech madrytczykom nie można było odmówić. Pomiędzy dwunastą a czternastą minutą prezentowali fantazję i energię godną młodych Rolling Stonesów. Murawa aż paliła się od ich ataków, które zakończyły się dwoma trafieniami: strzał Eduardo Camavingi zrykoszetował od Rubena Diasa, co zmyliło bramkarza gości. Następnie Vinicius i Rodrygo zabawili się z obroną City, jakby grali sobie na plaży w Santosie, a nie w Lidze Mistrzów przeciwko obrońcom tytułu. Ten pierwszy podał do drugiego, który lewą flanką zwiał defensywie rywali. Jeśli istnieje coś takiego, jak kontra idealna, to chyba tę akcję możemy tak nazwać.
W przerwie pesymiści mogli pomyśleć, że obu ekipom wyczerpało się paliwo i kolejna część meczu będzie spokojniejsza. Optymiści z kolei mieli prawo liczyć na jeszcze więcej rock and rolla. Na szczęście rację mieli ci drudzy!
45 minut imienia Roberto Carlosa – tak byśmy podsumowali drugą połowę. Brazylijczyk przez lata zachwycał kibiców w Madrycie cudownymi strzałami z dystansu, we wtorkowy wieczór w jego ślady na murawie w stolicy poszło aż trzech zawodników: Phil Foden i Josko Gvardiol, a także Federico Valverde. Dwaj pierwsi zafundowali nam takie ciasteczka sprzed pola karnego, że po tym spotkaniu spokojnie mogliby się przebranżowić w cukierników. Dzięki nim City prowadziło w tym szalonym spotkaniu 3:2 i mogło marzyć o zdobyciu Santiago Bernabeu.
Na to bardzo mocno nie chciał pozwolić pan asystent Vinicius. W pierwszej połowie jego podanie pomogło strzelić gola Rodrygo, w drugiej – Urugwajczykowi. Wiemy, że jeśli Valverde piłka najdzie odpowiednio na stopę, to zdrowie bramkarza – gdyby chciał ją sparować – może być narażone na szwank. Stefan Ortega nie miał tego problemu, bo Federico uderzy z woleja z kilkunastu metrów z taką siłą, że nie było szans na spotkanie Niemca z futbolówką.
Nie chcemy wyjść na niewdzięczników, ale liczyliśmy, że ten mecz nie skończy się na wyniku 3:3. Bo przecież swojego momentu w tym spotkaniu nie miał jeszcze przyzwyczajony do śpiewów pochwalnych na swoją cześć (Hey Jude!) Bellingham. Bo w końcu Erling Haaland nie był w stanie do tego czasu uporać się z Antonio Rudigerem. Mając takich asów na boisku, w każdej chwili mogliśmy spodziewać się kolejnych fajerwerków.
Niestety, ani jedni, ani drudzy nam ich nie dostarczyli. Ale i tak było to spotkanie wybitne pod względem emocji, absolutnie godne dwusetnego meczu Ancelottiego na ławce w Lidze Mistrzów (trenerski rekord!). Panowie zawiesili poprzeczkę przed rewanżem piekielnie wysoko, ale kto ma ją przeskoczyć, jeśli nie ci geniusze? Już nie możemy doczekać się 17 kwietnia, szczerze mówiąc jak dla nas to po pierwszym spotkaniu obie drużyny mogłyby od razu rozegrać drugie, to był mecz z gatunku tych, które powinny trwać w nieskończoność.
Real Madryt – Manchester City 3:3 (2:1)
Ruben Dias 12′ (samobój), Rodrygo 14′, Valverde 79′ – Bernardo Silva 2′, Foden 66′, Gvardiol 71′
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Największa porażka Bogdana Wenty [REPORTAŻ]
- Pobije czy nie pobije? Harry Kane na tropie rekordu Roberta Lewandowskiego
- Koniec Zielińskiego w Cracovii. Pytamy: to dobrze, czy nie dobrze? [KOMENTARZ]
- Za rogiem wielki sukces, za kulisami walka o wpływy. W Stuttgarcie jak zawsze jest wesoło
- W sprawie kibiców Wisły PZPN kompromituje się od dawna – teraz musi przestać
- Jim Baxter. Pijany geniusz lat 60. i szkocka wersja George’a Besta
Fot. Newspix