Gdy przed laty niektórzy eksperci, zwłaszcza byli piłkarze i trenerzy z Wielkiej Brytanii, głośno sprzeciwiali się wprowadzeniu do futbolu systemu wideoweryfikacji, stając w obronie tak zwanego “ducha gry”, mieliśmy wrażenie, że piłka nożna myli im się z seansem spirytystycznym. Sądziliśmy wtedy, i wciąż zresztą sądzimy dzisiaj, że VAR był dla naszej ulubionej dyscypliny dobrodziejstwem. Uważamy, że futbol jest lepszy i sprawiedliwszy z VAR-em, niż był bez niego. Ale dajemy słowo – jeszcze kilka takich karnych, jak ten podyktowany we wczorajszym starciu Widzewa Łódź z Piastem Gliwice, i zapisujemy się do obozu przeciwników wideoweryfikacji.
Takie sytuacje naprawdę niszczą piłkę.
Mieliśmy wczoraj całkiem słoneczną niedzielę, więc zakładamy, że nie wszyscy spotkanie Widzewa z Piastem oglądali. Dlatego pokrótce przypomnimy, o co ten cały ambaras. Otóż w 70. minucie zakotłowało się w polu karnym ekipy gości, a znajdujący się już w parterze Ariel Mosór próbował powstrzymać Jordiego Sancheza przed uderzeniem z najbliższej odległości. Nie udało mu się, ponieważ to Hiszpan jako pierwszy doszedł do piłki, ale zawodnik Widzewa i tak nie zdołał czysto trafić w futbolówkę, a potem jego stopa zderzyła się z wystawioną piętą Mosóra. Sędzia Karol Arys widział całe to zajście jak na dłoni i nie dopatrzył się faulu. Czemu zresztą trudno się dziwić, ponieważ tam po prostu nie doszło do przewinienia, co później potwierdził między innymi Adam Lyczmański, ekspert Canal+Sport. – Ja tu nie widzę kontrowersji, ja tu nie widzę przewinienia. To była bardzo dobra decyzja wzorowo ustawionego arbitra głównego – ocenił Lyczmański w “Lidze+ Extra”.
Do akcji postanowił jednak wkroczyć Damian Sylwestrzak, odpowiadający w tym meczu za VAR (wraz z Tomaszem Listkiewiczem). No i się zaczęło. Arbiter główny za sugestią VAR-u udał się do monitora, gdzie drobiazgowo analizował całe zajście. Minęła minuta, a potem druga, trzecia, czwarta, piąta. W normalnych okolicznościach o całej tej sytuacji zapomnielibyśmy po pięciu sekundach, ale w wyniku interwencji VAR-u urosła ona nagle do rangi jakiejś niesamowicie zagmatwanej kontrowersji, którą należało pod lupą rozłożyć na czynniki pierwsze. Aż w końcu Karol Arys tak od tych wszystkich rozkmin i podpowiedzi zgłupiał, że aż wskazał na wapno.
Rozumiecie ten paradoks?
Doskonale ustawiony sędzia (widać to powyżej) z perspektywy boiska podjął decyzję właściwą, ale VAR popchnął go w stronę decyzji niewłaściwej. Przecież to aberracja. Całkowite wypaczenie sensu wideoweryfikacji, która ma w założeniu korygować ewidentne błędy sędziowskie, a nie dokładać arbitrom wątpliwości.
Nadgorliwość gorsza od faszyzmu
Sebastian Mila usłyszał kiedyś od Radosława Sobolewskiego zdanie, które stało się jednym z klasyków polskiego futbolu: “nie wpierdalaj się, jak maszyna pracuje”. I chyba tę komendę powinni sobie wziąć do serca również niektórzy sędziowie odpowiadający za wideoweryfikację. W tym przypadku Damian Sylwestrzak. Ile to razy słyszeliśmy bowiem ekspertów sędziowskich, którzy przypominali jak mantrę zawarte w protokole VAR polecenie, by interweniować jedynie w przypadku “wyraźnych i oczywistych błędów” lub “poważnych przeoczeń”? No a przecież powyższa sytuacja właśnie tego prymarnego kryterium nie spełnia. Możemy nawet na potrzeby dyskusji założyć, że Mosór faktycznie Sancheza faulował, że sędzia Arys powinien był odgwizdać karnego z boiska. Tylko że nie ma to w tej chwili żadnego znaczenia. Całe zajście było zdecydowanie zbyt mało klarowne, by VAR miał podstawy do zakwestionowania pierwotnego postanowienia sędziego głównego.
Zresztą świadczy o tym sam fakt, jak długo ciągnął się cały proces wideoweryfikacji. Najpierw nad akcją głowił się Sylwestrzak, potem przy monitorze dumał Arys. Widać było, że nikt w zespole sędziowskim nie ma stuprocentowej pewności, jak tę stykową sytuację rozstrzygnąć. Zamiast więc puścić ją w niepamięć, działając zgodnie z protokołem VAR, to sędziowie uczynili właśnie z tej pierdoły centralny punkt całych zawodów, ostatecznie decydujący dla końcowego rezultatu.
Jest to i irytujące, i potencjalnie groźne.
Irytujące, ponieważ meczów de facto sędziowanych przez VAR mamy w Polsce coraz więcej. Po pierwsze wynika to oczywiście z nieudolności sędziów głównych, którym niekiedy się zdarza, że prawie wszystkie kluczowe dla losów spotkania decyzje podejmują z pomocą arbitrów wideo. Nie prowadzimy w tej materii żadnych statystyk, ale w ciemno strzelamy, że liderem w klasyfikacji sędziów prowadzonych za rączkę przez VAR byłby Daniel Stefański. No i to z kolei sprawia, że VAR-owcy coraz częściej i coraz śmielej wychodzą ze swojej, przewidzianej w przepisach roli i zachowują się w trakcie meczów tak, jakby rozwiązywali ciekawe zadanie z gwiazdką podczas jakiegoś sędziowskiego sympozjum. Zamiast wysyłać jedynie proste komunikaty w stylu: “słuchaj, dałeś dupy, tam powinna być czerwona kartka”, do potwierdzenia których arbitrowi głównemu wystarcza jeden przelotny rzut oka na powtórkę, biorą się za jakieś drobnostki, w których potem sami się gubią. Co zresztą nieuniknione, bo taka jest niestety specyfika futbolu, że w każdym meczu mamy dziesiątki, jeśli nie setki zdarzeń wymykających się jednoznacznym osądom.
Żeby daleko nie szukać przykładów, zerknijmy również na wczorajsze starcie Wisły Kraków z Motorem Lublin i kontrowersyjny faul Bartosza Jarocha na Kacprze Wełniaku. Sędzia główny, odczytując dynamikę sytuacji z perspektywy murawy, zinterpretował zagranie gracza Wisły jako niemożliwe do uniknięcia. Po interwencji VAR pokazał jednak Jarochowi czerwony kartonik. Rozjuszeni kibice “Białej Gwiazdy” zaczęli więc przypominać, że Tomasz Mikulski, szef Kolegium Sędziów PZPN, rok temu w analogicznej sytuacji sugerował na portalu “Łączy nas piłka”, by w takich przypadkach nie odgwizdywać nawet faulu. Ekspert TVP Sport, Rafał Rostkowski, pisze natomiast: – Moje wątpliwości są na tyle duże, że powstrzymałbym się od ukarania piłkarza Wisły Kraków wykluczeniem.
“Ewidentny i oczywisty błąd”? Czyżby? Raczej: “na dwoje babka wróżyła”. A jednak VAR wkroczył i drastycznie wpłynął na losy spotkania.
Groźne szczególarstwo
I tutaj docieramy do wspomnianego wcześniej niebezpieczeństwa.
Mamy bowiem wrażenie, że system wideoweryfikacji, jeśli nadal będzie wykorzystywany niewłaściwie, bez poszanowania dla podstawowych zasad zapisanych w osławionym protokole, wpędzi w nieodległej przyszłości futbol w stan paraliżu analitycznego. Po prostu wszyscy powariujemy od tego wszechogarniającego szczególarstwa, w ramach którego każde popchnięcie, nadepnięcie, smarknięcie i pierdnięcie na boisku może nagle zyskać status gigantycznej kontrowersji, bo arbiter VAR przyjrzał mu się siedemnaście razy z rzędu w zwolnionym tempie i po kwadransie rozmyślań dostrzegł, że chyba jednak trzeba zmienić decyzję sędziego głównego.
Być może wszyscy błędnie uwierzyliśmy – mamy tu na myśli również dziennikarzy i kibiców, całą piłkarską społeczność – że wideoweryfikacja stanowić będzie remedium na wszelkie bolączki futbolu. Że VAR podniesie skuteczność sędziowskich decyzji do stu procent. Może za często emocjonujemy się w mediach społecznościowych screenami przedstawiającymi zawodnika X przytrzymującego zawodnika Y za koszulkę w polu karnym po rzucie rożnym w 14. minucie, jak gdyby zapominając, że to wcale nie ta jedna sporna sytuacja zadecydowała o tym, że drużyna Y przegrała z drużyną X 0:4. Może także ta presja opinii publicznej na bezbłędność sprawiła, że VAR zaczął notorycznie wychodzić ze swej roli. Roli, jaką jest korygowanie rażących pomyłek – tylko tyle i aż tyle. Pewnie się to zmieni wraz z rozwojem technologicznym, ale w dającej się przewidzieć przyszłości musimy sobie radzić z właśnie taką, samoograniczającą się wideoweryfikacją.
Tymczasem w tej chwili dryfujemy w stronę absurdu, gdy arbitrom wideo nadal zdarza się przegapiać zdarzenia, gdzie zainterweniowanie było ich psim obowiązkiem, a jednocześnie wprowadzają oni zamieszanie swoimi podpowiedziami, choć werdykt sędziego głównego jest akceptowalny, czy wręcz – po prostu prawidłowy.
***
VAR, jak każde lekarstwo, należy stosować zgodnie z treścią ulotki dołączonej do opakowania. A już ze szczególną uwagą należy traktować zawarte w niej wytyczne odnośnie dawkowania. Bo jak się przesadzi, to skutki uboczne mogą się okazać niebezpieczniejsze od samej choroby, co widzieliśmy wczoraj w Łodzi.
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Największa porażka Bogdana Wenty [REPORTAŻ]
- Pobije czy nie pobije? Harry Kane na tropie rekordu Roberta Lewandowskiego
- Koniec Zielińskiego w Cracovii. Pytamy: to dobrze, czy nie dobrze? [KOMENTARZ]
- Za rogiem wielki sukces, za kulisami walka o wpływy. W Stuttgarcie jak zawsze jest wesoło
- W sprawie kibiców Wisły PZPN kompromituje się od dawna – teraz musi przestać
- Jim Baxter. Pijany geniusz lat 60. i szkocka wersja George’a Besta
fot. FotoPyk