Reklama

Majchrzak: Udowodniłem, że jestem niewinny. Nie należy mi się łatka dopingowicza

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

29 marca 2024, 11:54 • 26 min czytania 10 komentarzy

Tuż po okresie, który uznawał za najlepszy w swoim życiu, otrzymał informację o wykryciu zakazanej substancji w jego organizmie. Ostatecznie przez 13 miesięcy nie mógł grać w tenisa. W toku sprawy zdołał udowodnić, że odpowiadał za to zanieczyszczony suplement, a jego wersję potwierdziły badania laboratoryjne i wreszcie sąd. Kamil Majchrzak stracił jednak wszystkie punkty rankingowe i dziś od nowa musi budować swoją tenisową markę. O okresie, gdy zaszył się w domu i “nie chciało mu się żyć”. O powrocie na korty, który przerósł jego oczekiwania. Czy wreszcie o wdzięczności, jaką odczuwa wobec osób, które towarzyszyły mu przez całą drogę, którą przebył w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy. 

Majchrzak: Udowodniłem, że jestem niewinny. Nie należy mi się łatka dopingowicza

SEBASTIAN WARZECHA: Na początek możemy już oficjalnie powiedzieć, że udało ci się na powrót przebić do TOP 400 rankingu. Czy więc ten powrót do tenisa, pierwsze trzy miesiące po ponad roku zawieszenia, spełnił twoje oczekiwania?

KAMIL MAJCHRZAK: Myślę, że nawet nieco przerósł. Przez ten rok, gdy pauzowałem, wiedziałem, że nie oduczyłem się grać w tenisa. Wiedziałem też, jaką sumienną, ciężką pracę wykonaliśmy ze sztabem, bym wrócił do gry w jak najlepszej dyspozycji tenisowej i fizycznej, ale również mentalnej. Mimo wszystko po takich przeżyciach – zaczynając całkowicie od zera – może być różnie. Wiedziałem, że mój tenisowy poziom będzie wysoki, ale nie miałem pewności, czy to wszystko od początku ze sobą zagra, w związku z emocjami, traumą i innymi czynnikami – w tym samą przerwą, bo 13 miesięcy bez turniejów to długo.

Nie spodziewałem się, że będę grać na takim poziomie i odnosić tyle zwycięstw od samego początku. Raczej zakładałem, że będę potrzebować kilku meczów, by się „odkurzyć”. Zaczynałem bez rankingu i tych zdobyczy punktowych – nawet gdybym wygrywał turnieje – mogło po prostu brakować. Ale kalendarz ułożył się dobrze i podjęliśmy takie decyzje, że ostatecznie jestem w tej „czterysetce” i mogę powoli myśleć o przeniesieniu się do Challengerów, by unikać grania turniejów rangi Futures, które są najtrudniejsze na tej drodze do przejścia.

W ostatnich latach byłeś przyzwyczajony do standardów turniejów ATP lub dużych Challengerów. Jak to było wrócić do turniejów najniższej rangi?

Reklama

Przez ostatnich kilka lat faktycznie grałem głównie w Challengerach, turniejach ATP i wielkoszlemowych. Oczywiście, Wielkie Szlemy to już organizacyjne maksimum, wszystko jest dostosowane pod zawodników. Mamy tam ogromny komfort, właściwe wszystko czego chcemy i potrzebujemy. Zawodnicy o tym wiedzą.

Powrót na turnieje niższej rangi to inna rzecz. Na przykład w pierwszym zaczynałem od eliminacji, które gra się bez dzieci do podawania piłek, a nawet sędziego. W dodatku to był turniej na kortach twardych, gdzie można próbować oszukiwać. Bałem się, jak to będzie wyglądać, gdy będzie ważny punkt i ktoś mi na przykład wywoła aut, mimo że go nie było. Ostatecznie nie było takich sytuacji, ale faktycznie trochę się na tym skupiałem.

Niby pamiętałem, jak to wygląda, ale szokiem dla mnie było też to, jak funkcjonuje zapisywanie się na korty treningowe. Jaka to jest walka! Już w Challengerach wszystko w tej kwestii jest pilnowane przez desygnowaną do tego osobę. Każdy zawodnik dostaje odpowiednią ilość czasu na korcie, tak, żeby był zadowolony. A na tych najmniejszych turniejach? Wolna amerykanka, kto pierwszy ten lepszy. Zdążysz, to możesz wpisać sobie nawet dziesięć godzin, z których być może nie skorzystasz. Dużo jest takich rzeczy, które przeżywałem lata temu, ale o których najzwyczajniej w świecie zapomniałem. Trudno było do tego wrócić.

Tobie udawało się zapisywać?

Musiałem brać udział w tej walce. Momentami robiłem nawet zdjęcia swoich kortów na treningi, żeby móc udowodnić komuś, kto przyjdzie i powie, że się nie zapisałem, że musiał mnie wykreślić. Bo i takie sytuacje mieliśmy. Całe szczęście byłem z trenerem [Marcel Du Coudray, były szef Szkockiej Akademii Tenisowej w Edynburgu, w Polsce trener kadry juniorów, w przeszłości współpracował też m.in. z Nikołajem Dawydienko – przyp. red.], który pomagał mi przez to przejść.

Nie bez powodu mówi się, że te najmniejsze turnieje to dżungla, z której trzeba się jakoś wydostać.

Reklama

To wręcz tenisowe piekło, dokładnie tak.

Jeszcze przed powrotem mówiłeś w rozmowie z TVP Sport, że pierwszy mecz po przerwie będzie dla ciebie symbolem. Faktycznie tak go traktujesz?

Pierwszy mecz zagrałem jeszcze w 2023 roku, dokładnie w sylwestra. I tak, był dla mnie symboliczny, bo od początku marzyło mi się, żeby wrócić jeszcze w zeszłym roku. To zresztą nie było łatwe spotkanie. Wygrałem 6:4, 6:4 z zawodnikiem z Danii [Philip Hjorth], który jest po college’u w Stanach i grał naprawdę dobry tenis, urwał mi zresztą najwięcej gemów w całym turnieju.

Ale wtedy chodziło mniej o sam mecz, a bardziej o fakt powrotu. To było ważne – że to wszystko jest już za mną, że otwieram nowy rozdział. Oczywiście, wolałbym być wtedy w Australii, tak jakby to miało zapewne miejsce, gdyby to był kolejny normalny sezon, ale i tak czułem szczęście. Mogłem odetchnąć z ulgą, bo to wszystko już się skończyło i rozpocząłem walkę o marzenia, które wciąż są do zrealizowania.

Te pierwsze turnieje były trudniejsze, bo często grałeś z rywalami, o których ciężko było się czegokolwiek dowiedzieć przed spotkaniem?

Z wielu względów jest to niekomfortowe. Dobrze jest wyjść na mecz z konkretną taktyką. A na tym poziomie, gdy zawodnik ma niski ranking, trudno znaleźć więcej informacji ponad suche wyniki rozegranych przez niego spotkań. Często nie ma żadnych materiałów wideo, by zobaczyć, jaką dany zawodnik ma technikę, cokolwiek takiego. Wtedy muszę się bardziej skoncentrować, by prowadzić grę tak, jak tego chcę. Mam jednak na tyle umiejętności, by te spotkania na niższym poziomie prowadzić po swojemu. Wydaje mi się też, że na korcie mam całkiem niezły analityczny umysł, więc mogłem reagować na bieżąco. No i zwykle był też ze mną trener.

Który z dotychczasowych meczów był dla ciebie najważniejszy? Bo zagrałeś kilka takich, które już zwróciły uwagę. Polski pojedynek z Maksem Kaśnikowskim, mecz z Borną Coriciem, wtedy na 40. miejscu miejscu w rankingu ATP, było też największe do tej pory zwycięstwo z Iwanem Gachowem, w dniu meczu 176. zawodnikiem na świecie.

Najbardziej zdecydowanie to pierwsze spotkanie, o którym przed chwilą rozmawialiśmy, jako symbol i końca, i początku. Nowego rozdziału. Bardzo emocjonalnie przeżyłem też mecz finałowy w pierwszym turnieju. On co prawda był pod kontrolą, wygrałem 6:1, 6:1, ale zareagowałem po tym emocjonalnie. Była to oczywiście impreza najniższej rangi, aspiruję dużo wyżej, ale w tamtym momencie czułem takie… „wow”.

Mocno zapamiętałem też mecz z Coriciem, to był mój trzeci turniej po powrocie i od razu grałem z zawodnikiem, który wygrał w 2022 roku imprezę rangi ATP 1000, był w TOP 20 rankingu. Jasne, w trakcie naszego meczu był notowany niżej, ale to i tak gracz światowej klasy, z którym byłem w stanie grać jak równy z równym, a momentami nawet lepiej od niego. Miałem w tym meczu swoje szanse, których nie wykorzystałem. Zabrakło mi nieco ogrania, wygrana była w zasięgu.

Sam wynik o tym świadczy. 6:7, 6:3, 3:6 z twojej perspektywy. Wyrównany mecz.

Tak, on poza dodatkową motywacją dał mi też informacje i sygnał, że nadal potrafię grać dobrze w tenisa, więc na niższym poziomie każdy będzie musiał grać ze mną naprawdę dobre spotkania, żeby wygrać. Dało mi to tyle pewności siebie, że później, gdy w meczach ze słabszymi rywalami byłem w tarapatach i poziom mojej gry nie był odpowiedni, to potrafiłem znajdować wyjścia z takiej sytuacji. Ten mecz pokazał mi, że jestem mocny.

Wygrana w Challengerze – co prawda nie najmocniej obsadzonym, ale taki był też plan, by dzięki temu szybciej złapać punkty, co udało się w stu procentach – w Kigali też była ważna. Poza tym istotny był dla mnie powrót do kadry na mecz z Uzbekistanem, bo zawsze z dumą reprezentuję Polskę. Wygranie spotkania z orzełkiem na piersi – mimo że cały mecz był już wtedy rozstrzygnięty – było dla mnie symboliczne i jako powód do dumy traktuję to, że kapitan mi zaufał i dał szansę gry, mimo że poziom mojego tenisa nie był jeszcze wtedy całkiem pewny.

Kapitan, czyli Mariusz Fyrstenberg, który od samego początku mówił, że nie wierzy, byś mógł zażyć niedozwolone środki świadomie. Podobnie jak na przykład Łukasz Kubot czy twoi byli trenerzy. Ze środowiska tenisowego w Polsce otrzymałeś pełne wsparcie. Jak ważne było to dla ciebie?

Środowisko od samego początku stanęło za mną murem, za co jestem naprawdę wdzięczny. Bo taka sprawa i okoliczności – czyli choćby liczba czterech testów, które wyszły pozytywnie – mogą rzutować na opinię o całej sprawie. Zresztą zdarzały się negatywne komentarze. Ale ci, którzy znają mnie i moją etykę pracy, od początku dali mi do zrozumienia, że wiedzą, że nie zrobiłbym czegoś świadomie. I tak było. Cieszy mnie, że w tamtym momencie – gdy nie było nawet sensownego wyjaśnienia, bo sam przecież jeszcze nie wiedziałem, skąd to wszystko wzięło się w moim organizmie – ludzie dali mi odczuć, że wciąż jestem wartościowym człowiekiem i nie wpływa to w żaden sposób na naszą relację. Do tej pory jestem im za to wdzięczny, bo pomogli mi przeżyć ten najtrudniejszy okres w moim życiu.

Wspomniałeś wcześniej, że we wszystkim pomagał ci trener. To ważne, że mogłeś – w przeciwieństwie do wielu zawodników na tym poziomie – jeździć z nim na te turnieje? A jeszcze ważniejsze, że w okresie zawieszenia został przy tobie i pomagał w walce oraz przygotowaniach do powrotu?

Trener Marcel od samego początku odegrał w tym wszystkim bardzo ważną rolę. To on zorganizował mi niemal od razu ekipę prawniczą z Włoch, bo zarzuty miałem z ITIA [International Tennis Integrity Agency], czyli międzynarodowej organizacji, która zajmuje się dopingiem w tenisie, więc potrzebowałem prawników międzynarodowych. Trzeba było to zrobić szybko, by móc w krótkim czasie odpowiedzieć na oskarżenie. Potem doszedł jeszcze wynik czwartego testu, już w Polsce, więc musiałem też mieć taką ekipę z Polski.

Spraw organizacyjnych było naprawdę wiele. Dobranie ekipy to jedno, ale dobrze, gdy jest ona doświadczona i wie, co robi. Cieszę się, że trener od początku mi pomagał i dał mi do zrozumienia, że wierzy w moją niewinność. Zresztą był ze mną, wiedział, że cokolwiek się stało, to musi być efekt zanieczyszczenia. Dał mi do zrozumienia, że musi zarabiać pieniądze przez ten rok, ale gdy wrócę do gry, to będzie ze mną, bo wierzy we mnie i wie, że mój tenis choć został brutalnie wstrzymany, to się jeszcze nie skończył. Jestem mu za to wdzięczny.

Poza tym fajnie jest być z nim na turniejach, bo poza tym, że jest świetnym fachowcem, to jest też superczłowiekiem. Prowadzimy wiele rozmów na poziomie emocjonalnym, bardzo mi pomaga przechodzić przez ten powrót na korty.

To trochę szczęście w nieszczęściu, że miałeś trenera z międzynarodowym doświadczeniem, który – jak sam powiedziałeś – wiele rzeczy mógł szybko załatwić. Gdybyś współpracował z kimś na początku trenerskiej drogi, mogłoby być trudniej.

Wtedy pewnie musiałbym wiele rzeczy organizować sam, samemu zdobywać i szukać informacji. A tak mogliśmy się podzielić zadaniami. On miał też więcej kontaktów, bo od kilkunastu, wręcz kilkudziesięciu lat jest w tourze. Zna ludzi, którzy znają ludzi. Było mu łatwiej wszystko zorganizować tak, by przekazać prowadzenie sprawy osobom mającym o tym znacznie większe pojęcie od nas.

Cofnijmy się do momentu, w którym to wszystko się zaczęło. Tak naprawdę w kilkanaście dni przeszedłeś od jednej z najszczęśliwszych chwil w życiu do jednej z najgorszych…

Tak było. Końcówkę sezonu 2022 miałem bardzo udaną. Zapewniłem sobie miejsce w TOP 100 rankingu, rok miałem skończyć około 80. pozycji. Do tego kilka dni po zakończeniu sezonu ożeniłem się z moją wieloletnią partnerką. Można powiedzieć, że przeżywałem najlepsze chwile w moim życiu, a przede mną rozpościerały się świetne horyzonty. Po podróży poślubnej miałbym okres przygotowawczy, potem wziął udział w United Cup, czekała też główna drabinka w Australian Open.

W tamtym okresie byłem na granicy TOP 100 już od jakiegoś czasu – czasem w setce, czasem poza nią. Ale wtedy pierwszy raz poczułem, że mam ustabilizowane życie prywatne, że tak samo jest ze sztabem szkoleniowym: głównym trenerem, trenerem przygotowania fizycznego, fizjoterapeutą, psychologiem. Pierwszy raz realnie poczułem wtedy, że jestem gotów powalczyć o TOP 50, o czym często wtedy mówiłem. Wyjść z pogranicza setki, na dobre się w niej zadomowić.

A potem przyszła informacja o pozytywnych wynikach.

Wiedziałem, że jestem w stanie powalczyć o grę na wyższym poziomie, a tu taki cios. Przymusowa przerwa, do tego nie wiadomo było przecież jak długa. Wiedziałem też, jakie zamieszanie wywoła to wokół mojej osoby. Zwłaszcza w kontekście okoliczności, co też mi bardzo przeszkadzało.

Na początku, po otrzymaniu decyzji, zaszyłem się na miesiąc w domu. Wychodziłem z niego tylko na spacery z psem i całe szczęście, że pies był przy mnie, bo inaczej w ogóle bym nie wychodził. Trudno mi było w tamtym czasie patrzyć w lustro czy spojrzeć na innych ludzi, którzy przecież mnie nawet nie znali i byłem im obojętny. A mimo to nie czułem się komfortowo wśród innych ludzi, nie chciałem interakcji. Dopóki nie dowiedziałem się, co dokładnie się stało, to naprawdę bardzo rzadko wychodziłem z domu. To był cios prosto w serce i w duszę.

Wspominałeś już w kilku wcześniejszych rozmowach – i teraz poniekąd też – o tym, że czułeś wstyd wobec samego siebie. Mimo że przecież nie przyjąłeś zakazanej substancji świadomie i wiedziałeś o tym. Jak to więc działało i jak sobie z tym poradziłeś? Pomogła pomoc psycholożki?

Z psycholożką zacząłem współpracę wcześniej, bo w lato 2022 roku. Miałem wtedy delikatne problemy egzystencjonalno-motywacyjne. To dobre granie pod koniec roku zawdzięczałem między innymi tej współpracy. Wtedy jednak pracowaliśmy na innych obszarach i nawet w najgorszych myślach nie przyszło mi do głowy, że będę z nią rozmawiać również o czymś takim. Ale bardzo mi pomogła doprowadzić się do porządku. Przez ten pierwszy miesiąc sam jednak musiałem wiele rzeczy przepracować.

Jedyne co wtedy miałem, to pewność, że nie próbowałem w żaden sposób oszukiwać. Ale ani nie było to jeszcze udowodnione, ani nie mogłem się przesadnie wypowiadać na temat tej sprawy, by nie zaszkodzić sobie jeszcze bardziej. Włożyłem dużo wysiłku, by znaleźć motywację do pracy i chęci do życia, które trochę się ulotniły. Odkąd ta sprawa się zaczęła, wpadłem w głęboki dół mentalny, z którego naprawdę, ale to naprawdę powoli wychodziłem ciężką pracą. Nie tylko z psycholożką, ale też za sprawą niezliczonych rozmów z trenerami, którzy musieli mnie stale wysłuchiwać i być ze mną na co dzień, za co ich podziwiam i jestem im wdzięczny.

Kamil Majchrzak

Kamil Majchrzak ze swoim trenerem. Fot. Twitter Kamila

Brzmi jak – ujmując łagodnie – zalążki depresji.

Trudno mi stwierdzić, czy to były zalążki, czy nie, bo nie jestem specjalistą. Ale w tamtym momencie… naprawdę źle mi się żyło. Oczywiście nie miałem myśli, by się krzywdzić, nic takiego. Straciłem natomiast jakąkolwiek motywację do wstania z łóżka czy wyjścia z domu. Bardzo trudno było się z tym uporać.

Śledziłeś wtedy jak rozwijała się sprawa Simony Halep? Ona przecież tymczasowe zawieszenie otrzymała niespełna dwa miesiące wcześniej.

Tak, śledziłem jej losy. Poniekąd miałem nadzieję, że ta sprawa zakończy się wcześniej niż moja, bo rozpoczęła się też wcześniej. Główna różnica w tych sytuacjach była jednak taka, że ja udowodniłem i pokazałem niezbite dowody na całą sprawę. Od samego początku, chronologicznie – co, jak i dlaczego. Odpowiedzialny za całą sytuację zanieczyszczony suplement – z tej samej partii, którą przyjmowałem w tamtym okresie – wysłałem na prośbę ITIA do laboratorium w Montrealu, by na własną rękę mogli go przebadać i przekonać się, że wszystko to, co mówię, jest prawdą.

W mojej sprawie nie chodziło więc o to, czy ktoś daje wiarę moim słowom, bo udowodniłem, że jestem niewinny. Stąd zakończyła się ona szybciej i wymiar kary był ustalony od początku. W przypadku Simony oni nie uwierzyli w jej linię obrony, co – jak się okazało – było błędem i zmarnowaniem jej wielu miesięcy. Nasze sprawy jednak przede wszystkim tym się różniły: ja udowodniłem, że jestem niewinny i nie było na ten temat dyskusji. Simona natomiast mówiła, że jest niewinna, a oni mówili, że jest winna. Sprawa przez to musiała zakończyć się w CAS-ie [Trybunale Arbitrażowym do Spraw Sportu].

CZYTAJ TEŻ: SIMONA HALEP MOŻE WRÓCIĆ DO TENISA

Paradoksalnie Simona, choć spędziła poza kortem więcej czasu, otrzymała krótszą karę. Bo ostatecznie okres oficjalnego zawieszenia został jej skrócony z czterech lat do dziewięciu miesięcy. Twój był o cztery miesiące dłuższy. Wspominam jednak o tym głównie dlatego, że twój trener narzekał na to, jak wyglądają procedury działania w takich przypadkach. Ty sam podkreślałeś, że mogłeś walczyć o krótsze zawieszenie, ale rzeczone procedury mogłyby trwać tak naprawdę dłużej, niż zawieszenie, które ostatecznie zostało ci narzucone. Myślisz, że tu potrzebne są zmiany w funkcjonowaniu takich przypadków?

Moja sprawa zakończyła się na trzynastu miesiącach, przy czym to była propozycja ugody ze strony ITIA. Czyli: nie idziemy do żadnych sądów, nie ma rozpraw, tylko my ci tyle proponujemy i jeśli zaakceptujesz to kończymy sprawę (choć w teorii na przykład WADA mogła się jeszcze od tego odwoływać), a jak nie – to idziemy do sądu pierwszej instancji, czyli trybunału ITIA. A jeśli i po tym nadal miałbym zastrzeżenia, to do CAS-u, jak Simona.

Gdy dostałem tę propozycję, minęło już siedem czy osiem miesięcy. Gdybym odrzucił te zaproponowane trzynaście miesięcy, musiałbym poczekać na rozprawę w pierwszej instancji, nie wiedząc, kiedy zostałaby zorganizowana. Może za miesiąc, może dwa. Nie miałbym do tego gwarancji, że wyrok by mi skrócono. A gdyby nie, to sprawa byłaby przenoszona do CAS-u i musiałbym wydać kolejne środki na tę sprawę – a nie dysponuję przecież takimi zasobami jak Simona, która zresztą nie miała wielkiego wyboru, jeśli chciała wrócić do tenisa. Nawet moi prawnicy mówili mi, że mamy bardzo dobrą sprawę i mocne dowody, możemy iść do CAS-u, ale szansa, że to wszystko rozwiąże się przed tymi trzynastoma miesiącami, jest po prostu bardzo nikła.

Pytanie brzmiało na czym mi bardziej zależy: powrocie do tenisa czy wydaniu kolejnych pieniędzy na prawników, sprawy i procedury, a potem otrzymaniu opcjonalnego wyroku, dajmy na to, siedmiu miesięcy zawieszenia po półtora roku trwania sprawy. No nie, tak nie chciałem. Chciałem jak najszybciej wrócić do gry. Simona faktycznie otrzymała skróconą karę, ale pauzowała siedemnaście miesięcy! Więc co jej po tym skróceniu? Dla mnie najważniejsze było, by szybko wrócić. Mogłem też wreszcie wypowiedzieć się o całej sprawie, zaplanować swój powrót i wykorzystać pozostały czas na przygotowanie fizyczne, tenisowe i mentalne do powrotu.

Natomiast tak – uważam, że te sprawy ciągną się zdecydowanie zbyt długo. Procedury powinny być szybsze. Jak zauważył mój trener – sposób komunikacji również mógłby być bardziej płynny i otwarty.

Znamy już całość danych w twojej sprawie. Czyli raz: substancja przyjęta nieświadomie, z zanieczyszczonego suplementu. Dwa: paradoksalnie byłeś wtedy pod opieką dietetyka. Trzy: wykryto jedynie minimalne ilości zakazanej substancji w organizmie, które musiałaby by być co najmniej kilkaset razy wyższe, by pomóc w rywalizacji. Analizując całość, tym bardziej wydaje się, że to spora kara jak na przewinienie.

Zdecydowanie liczyłem na dużo niższą karę. Oczywiście, byłem świadomy tego, że te substancje znalazły się w moim organizmie. Natomiast wierzyłem, że okoliczności, które na to wpływały – to, że się obroniłem, że ITIA sama potwierdziła, że mi wierzy i było tak, jak mówię, a nawet opublikowano to w oficjalnym dokumencie podsumowującym sprawę – sprawią, że zaproponowana przez nich kara będzie krótsza. Liczyłem, że już po siedmiu-ośmiu miesiącach będę mógł grać w tenisa. Dostałem trzynaście, byłem z tego bardzo niezadowolony. Próbowaliśmy to zbić, ale byli nieugięci. A alternatywy, o których mówiłem wcześniej, były mimo wszystko jeszcze gorsze. Chciałem to po prostu przyjąć, bo tak czy inaczej musiałbym rozpocząć od zera, a w ten sposób przynajmniej mogłem zamknąć sprawę, odpocząć od życia w stresie, niepewności i niewiedzy, a nawet bycia tenisowym wyrzutkiem. Ale tak, liczyłem, że kara będzie krótsza.

Przez to, że nie walczyłeś w sądzie – co jest, oczywiście, logiczną decyzją – została ci ta łatka dopingu. W Polsce twoją sprawę środowisko zna dobrze i wie, jak to wszystko wyglądało. Ale czy gdzieś na świecie spotkałeś się już z tym, że ktoś mówił, wspominał o tym dopingu przy tobie albo o tobie? Nie ukrywajmy – takie rzeczy, nawet gdy udowodnisz niewinność, pozostają w świadomości niektórych kibiców czy innych zawodników.

Sam nie zetknąłem się z tym, by ktoś nazwał mnie dopingowiczem, czy próbował całą tę sprawę obrócić sugerując, że zrobiłem to celowo i jestem oszustem. Jasne, na początku, gdy sprawa wyszła, to była o tyle nietypowa, że tych pozytywnych testów było kilka.

Odkręcanie tego wszystkiego i przedstawienie mojej historii zajęło dużo pracy i wysiłku – nie tylko z mojej strony, ale i wielu innych osób. Mogłem się wypowiedzieć w wielu miejscach, teraz w Polsce jest już bardzo dużo źródeł, z których można się o tej sprawie dowiedzieć. Ale by nie bazować tylko na tym, co mówię, wystarczy zajrzeć do dokumentu ITIA, czyli organu, który mnie sądził. Tam jest jasno i klarownie napisane, że nie próbowałem oszukać, a to, co znalazło się w moim organizmie, dostało się tam wskutek zanieczyszczenia produktu. Jeżeli taka jest opinia sądu, to wydaje mi się, że nie należy mi się łatka dopingowicza.

Nie mam jednak wpływu na to, co myślą i mówią o mnie ludzie. Ale teraz – i to w sumie dała mi ta sprawa – dużo mniej przejmuję się tym wszystkim, co się o mnie mówi czy pisze. Nawet tego nie sprawdzam. Jestem zadowolony, że na mojej drodze po powrocie znalazłem naprawdę wielu życzliwych ludzi, którzy pozwolili mi się wypowiedzieć i przedstawić tę sprawę. Wydaje mi się, że po lekturze czy posłuchaniu wypowiedzi na jej temat, nawet osoby, które początkowo miały inne zdanie, ostatecznie je zmieniały.

Porozmawiajmy o kwestii samej suplementacji. ITIA rekomenduje, by z suplementów w ogóle nie korzystać. Ale czy na najwyższym poziomie da się grać bez nich?

Uważam, że nie. Przy wysiłku i stratach energetycznych, jakie ponosi się w trakcie meczów, to zdaje się to niemożliwe. W większości sportów zresztą trudno byłoby osiągać wyniki na światowym poziomie bez suplementacji. Biorąc udział w turniejach wielkoszlemowych możemy grać mecze trwające pięć godzin, bywa że w temperaturze nawet 35 stopni. Na dłuższą metę bez suplementacji jest to niewykonalne. Dla mnie ta rekomendacja jest w związku z tym mocno naciągnięta i przestarzała. Mam nadzieję, że zajdą w niej jakieś zmiany, bo to wszystko jest bardzo trudne dla zawodnika i może skończyć się boleśnie.

Ja sam podjąłem wszystkie możliwe kroki, by zapobiec dostaniu się niedozwolonych substancji do organizmu, a i tak mi się nie udało. Nie jestem pierwszy, nie jestem ostatni, takie przypadki będą się pojawiać. Wydaje mi się, że powinno być to bardziej mobilne, chroniące zawodników. Przy czym wiem, że sama organizacja jest bardzo potrzebna, że trzeba łapać oszustów. Wydaje mi się jednak, że ci, którzy nie próbują oszukiwać, mogliby być objęci większą ochroną. I nie mówię, że nie mają ponieść kary, ale żeby to wszystko było nieco bardziej fair.

Czy uważasz, że możliwe byłoby stworzenie listy zaufanych producentów suplementów? Takich, przy których te sprawy toczyłyby się innym trybem, gdyby okazało się, że to suplement znajdujący się w wykazie był zanieczyszczony?

To by było rozwiązanie idealne, ale nie wydaje mi się, że realne. Bo gdyby potem faktycznie coś znalazło się u jednego z zarekomendowanych producentów, to pewnie skończyłoby się na wielkiej sprawie sądowej przeciwko producentowi, ale i ITIA. Nie sądzę więc, by chcieli coś takiego wprowadzić.

Powiedziałeś, że nie jesteś pierwszy. I faktycznie, nawet w ostatnich latach były też inne sprawy dopingowe, nawet abstrahując już od tej Simony Halep. Zawieszony był Nicolas Jarry, zawieszona Beatriz Haddad Maia. Ty byłeś w trochę innej sytuacji od choćby Jarry’ego, bo o dzikie karty – których ten sporo otrzymał – nie było ci tak łatwo. Mimo wszystko i tak udało ci się kilka dostać. Jak bardzo to pomogło?

Te pierwsze tygodnie roku są takie, że turniejów – nawet najniższej rangi – jest po prostu mniej, niż w późniejszych miesiącach. A wszyscy już grają, zapisują się, chcą zdobywać punkty do rankingu. Bez dzikich kart na samym początku bym się do tych turniejów nie dostał, nie miałem w końcu rankingu. Musiałem na tej pomocy bazować.

Mimo wszystko przez kilka lat byłem w najlepszej setce rankingu i próbowałem grać na najwyższym światowym poziomie. Organizatorzy mieli to gdzieś z tyłu głowy, a po zapoznaniu się z moją historią, chcieli mi też pomóc. Dzięki temu dostałem dzikie karty w Monastyrze – w swoich pierwszych turniejach – a potem również do Challengera w Belgii, gdzie zagrałem ten mecz z Coriciem, który tak wiele mi dał. W Kigali do pierwszego turnieju dostałem dziką kartę, dzięki czemu nie musiałem się przedzierać przez eliminacje. Miałem w nogach dwa mecze mniej i wygrałem ten turniej. Na pewno tej pomocy otrzymałem dużo i bez niej nie miałbym szans awansować do TOP 400, a może nawet i TOP 1000. W końcu bez dzikich kart nawet nie miałbym możliwości wystartowania w turniejach. Ta pomoc jest nieoceniona.

Przywołałem Beatriz Haddad Maię. Ona złapała przewinienie dopingowe w 2020 roku. W konsekwencji zostały jej dosłownie dwa punkty rankingowe, wypadła poza pierwszy tysiąc rankingu WTA. Potem stosunkowo szybko przebiła się do góry, ostatecznie doszła nawet do 10. miejsca na świecie. Czy takie historie cię inspirują? Pytam tym bardziej, że Bea jest z tego samego rocznika co i ty – 1996.

Jak większość młodszych tenisistów na pytanie: „Kto jest twoim idolem?”, odpowie Rafa Nadal, Roger Federer czy może teraz Carlos Alcaraz, tak ja po swojej sprawie śledziłem i śledzę nadal właśnie losy Haddad Mai i Jarry’ego. To dwa wielkie przykłady na to, że pomimo tego, co ich spotkało, nie tylko wrócili do wyników sprzed zawieszenia, ale jeszcze je przebili i to w sposób znaczący. Haddad Maia była w półfinale Szlema, weszła do TOP 10 rankingu. Jarry był z kolei w TOP 20, wygrywał imprezy ATP, dochodził daleko w największych turniejach. Oboje są dla mnie inspiracją, bo pokazują, że pomimo straconego czasu da się wejść na najwyższy poziom w karierze. Bardzo mocno pracuję, by pójść ich ścieżką.

Załóżmy, że budzisz się jutro o 7 rano, a pół godziny później do twoich drzwi puka kontrola antydopingowa. Jak to przeżywasz?

Gdy widzę kontrolę przede mną, to nadal mam przyspieszone tętno. Czuję się niespokojny, zagrożony. Wiem, że nic nie zrobiłem, nie brałem dopingu, ale po tej sprawie nie mam stuprocentowej pewności. Sam widok kontrolera jest i będzie dla mnie stresujący. Mimo że przez cały zeszły rok, gdy byłem zawieszony, zostałem przetestowany pięciokrotnie, a w tym roku też przeszedłem już dwie kontrole. Wynik – choć boję się już tak mówić, ale nie widzę innej opcji – musi być negatywny, jednak z tyłu głowy tkwi ta historia. Żyję w niepewności aż do momentu, gdy dostaję potwierdzenie, że wszystko jest okej. Nie myślę o tym może na co dzień, ale raz na kilka dni sprawdzam, czy wyniki już się pojawiły.

To na pewno niewspółmierne porównanie, ale pewnie wiele osób je zrozumie – to trochę tak, jak kiedy było się dzieckiem i wychodziło ze sklepu, niczego nie kupując. Wiedziałeś, że nic nie wziąłeś, a i tak bałeś się, że bramka przy wyjściu zapika.

Trochę tak jest. A potem jak ta bramka nagle zapika, to zupełnie nie wiesz, co teraz. Wiesz, że nic nie zrobiłeś, ale musisz to jeszcze wytłumaczyć. To inna skala, tak, ale faktycznie można to w ten sposób porównać.

Gdy już wiedziałeś, ile zostało ci do powrotu na korty – jak wolno płynęły ci kolejne dni?

Paradoksalnie ten rok zleciał mi szybko. W sumie na początku nie miałem nic do roboty, żadnego celu poza tą walką. Ona w dodatku często wyglądała tak, że jak ITIA złożyła mi pytanie, to odpowiadaliśmy jak najszybciej, a oczekiwanie na odpowiedź z ich strony było najgorszym, co tylko mogło być. Jak ja zawsze miałem wyznaczony deadline, którego musiałem się trzymać, tak oni tego nie mają. Więc co 30 minut sprawdzałem maila, czy już odpisali, czy nie. Pytałem prawników o wszystko, analizowałem, czy mógłbym coś więcej podesłać, a jeśli tak to co.

Czas oczekiwania jest chyba najgorszy. Chcesz to wszystko wyjaśnić, chcesz, żeby ruszyło, a czekasz i nie wiesz, kiedy i co ci odpowiedzą. Cały okres trwania sprawy się nieco dłużył, ale już po niej – gdy rozplanowaliśmy okres przygotowawczy i cykl treningów – to przy obciążeniach i wypełnieniu przygotowaniami kolejnych dni, zleciało mi to wszystko dość szybko. W końcu miałem konkretny cel.

Zahaczmy jeszcze o sprawy finansowe. Wspominałeś, że miałeś oszczędności i za ich sprawą przetrwałeś ten rok. Natomiast teraz, gdy jeździsz po świecie i bierzesz udział w małych turniejach, które finansowo tak naprawdę nie są opłacalne, a do tego jest tam z tobą trener, masz też innych członków sztabu – jak to wygląda? Bo przecież gdybyś tych oszczędności nie miał, czy był graczem, który dopiero wchodzi do wielkiego tenisa, to nawet stosunkowo krótkie zawieszenie mogłoby być poważnym utrudnieniem lub końcem kariery z powodów finansowych.

Nie będę ukrywał, że bardzo mocno ucierpiałem finansowo na całej sprawie. Sam fakt, że nie zarobiłem przez rok ani złotówki, a do tego żeby móc się oczyścić i walczyć o własne imię, musiałem zatrudnić doświadczonych w sferze prawa sportowego i dopingu prawników, dużo mówi. W związku z przepisami – jako że odkryto te zakazane substancje w trakcie turniejów, w których zarabiałem – musiałem też oddać nagrody finansowe z tamtych występów. To kolejny uszczerbek na finansach.

I jak wcześniej mogłem wreszcie powiedzieć, że zacząłem zarabiać na tenisie, tak teraz przechodzę przez okres, gdy znów muszę do tego dokładać. Jest ciężko, sytuacja nie jest wymarzona, ale walczę i próbuję, ile tylko mogę. Jak przejdę ten najtrudniejszy etap, czyli Futuresy, gdzie nawet za wygranie turnieju często najzwyczajniej w świecie wychodzi się na zero, powinno być lepiej. Na razie jestem zabezpieczony, do tego jestem też coraz bliżej przejścia tego etapu.

Wspominałeś już przy kilku okazjach, że początkowo właściwie nie oglądałeś tenisa i od listopada do stycznia nie włączyłeś żadnego meczu – dopiero finał debla w Australian Open z udziałem Jana Zielińskiego.

W pierwszym okresie sprawdzałem tylko suche wyniki moich znajomych, najbliższych przyjaciół. Absolutnie nie przyszło mi jednak do głowy, by włączyć jakikolwiek mecz. Dopiero ten finał Janka „zmusił” mnie do tego. Przy normalnym obrocie spraw byłbym z nim tam i – jeżeli dałby mi bilet, a myślę, że by dał – znalazłbym się w jego boksie. To był jego mecz, ale moglibyśmy razem, na żywo przeżywać te emocje. Bo to była wielka chwila dla niego i polskiego tenisa. Nie mogłem przegapić takiego spotkania, po prostu.

Czy to było tym trudniejsze doświadczenie, że ledwie pół roku wcześniej, na Wimbledonie, wspólnie występowaliście w turnieju debla?

Zdecydowanie tak. Przy normalnym obrocie zdarzeń też byłbym w Australii. Nie sądzę, że rozgrywałbym tam finał wielkoszlemowy, ale mógłbym z nim to wszystko przeżywać. Od najmłodszych lat przebijaliśmy się razem do światowych czołówek, być tam z nim byłoby pięknie. W sumie w dalszym ciągu było pięknie, ale tym bardziej żałowałem, że nie mogłem tam być. Bolało mnie to podwójnie, czułem się jednak zobowiązany do obejrzenia tego meczu. Może przyniosłem mu pecha, nie wiem. (śmiech) Natomiast po tym finale, nie włączyłem żadnego meczu tenisowego aż do… maja, może nawet czerwca. Znowu ograniczyłem się do sprawdzania wyników.

A potem jaki był pierwszy mecz, który obejrzałeś?

Szczerze? Nawet nie pamiętam.

Przed powrotem na korty wyrażałeś nadzieję, że w okolicach US Open uda ci się wejść na miejsce w rankingu, które gwarantowałoby start w eliminacjach do tego turnieju. To okolice 220. pozycji, może nieco wyżej, jeśli chcesz mieć pewność. Patrząc teraz na twój ranking i zdobyte punkty, jesteś niemal w połowie drogi. Pytanie brzmi więc: czy myślisz, że może udać się dostać już do eliminacji Wimbledonu?

Na pewno mój obecny ranking daje zupełnie inne perspektywy. Przed wznowieniem gry w tourze chciałem być w TOP 200 na koniec roku i spróbować pokusić się o grę we wspomnianych przez ciebie eliminacjach US Open. Teraz pozycję wyjściową mam do tego naprawdę dobrą, bo będę mógł grać w Challengerach, gdzie zdobycze punktowe są większe i jest szansa przeskakiwać wyżej w rankingu. Żeby zdążyć na Wimbledon musiałbym jednak grać wyjątkowo dobrze w imprezach, które przede mną.

Czy to realne? Wszystko wskazuje na to, że tak, że mogę grać w tenisa i wygrywać turnieje. Czy się uda? To już zweryfikuje kort. W najbliższych planach mam jeszcze udział w Futuresach, a potem już w Challengerach. Jeśli w tych drugich zanotowałbym dobre wyniki, to kto wie. Na Roland Garros będzie bardzo ciężko, ale do Wimbledonu jest potem jeszcze dodatkowy miesiąc. Zrobię wszystko, żeby choć spróbować, ale nie nastawiam się.

Aktualnie zawodnik z 200. miejsca ma 299 punktów. Ty – 117. Kilka dobrych rezultatów i okaże się, że nie jest daleko.

Zdecydowanie tak. Jak mówiliśmy na początku, przekracza to moje oczekiwania. Nie spodziewałem się, że w te 2-3 miesiące rozegram ponad 30 spotkań, z czego przegram tylko cztery. Idzie naprawdę dobrze, co mnie cieszy, bo bałem się tego pierwszego okresu. Mam nadzieję, że nie będę się zatrzymywał i dalej prezentował wysoki poziom. Tak, żeby móc jak najszybciej powalczyć o te kwalifikacje wielkoszlemowe.

ROZMAWIAŁ
SEBASTIAN WARZECHA

Czytaj więcej o tenisie: 

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Ekstraklasa

Więcej kasy do pieca, więcej! Prezes Śląska wygrywa plebiscyt na “delulu roku”

Kamil Warzocha
19
Więcej kasy do pieca, więcej! Prezes Śląska wygrywa plebiscyt na “delulu roku”
Liga Narodów

Nowe reguły losowania grup eliminacji MŚ. Jeśli zwolnić trenera, to teraz

AbsurDB
38
Nowe reguły losowania grup eliminacji MŚ. Jeśli zwolnić trenera, to teraz

Komentarze

10 komentarzy

Loading...