Reklama

Janczyk z Cardiff: Nieuchwytni dla losu. Polska znów uciekła ze stryczka

Szymon Janczyk

Autor:Szymon Janczyk

27 marca 2024, 01:01 • 5 min czytania 20 komentarzy

Nieważne, jak jest źle, Polska zawsze spada na cztery łapy. Nasza reprezentacja ma dziewięć żyć, zawsze otwiera jej się spadochron, oszukuje przeznaczenie tak, że nawet James Wong chce się zrzec praw do swojego dzieła w uznaniu naszych zasług. Łajba spod biało-czerwonej bandery znów dokonała niemożliwego, zamieniając fatalne eliminacje i kurs na zderzenie z lodowcem w rajski rejs na następny wielki turniej.

Janczyk z Cardiff: Nieuchwytni dla losu. Polska znów uciekła ze stryczka

Przez długi czas myślałem sobie po prostu: tak musiało być. Widziałem dwie godziny bez celnego strzału na bramkę, takiego porządnego, nie naciąganego, gdy akurat dośrodkowanie trafiło w ręce bramkarza. Wracałem pamięcią do wyjazdu do Kiszyniowa, gdzie wszystko się posypało w sposób, jakiego nie wymyśliłby nawet Guy Ritchie.

Eliminacji, które przegraliśmy dwa razy, bo przecież Michał Probierz uparcie twierdzi, że porażkę odziedziczył w spadku po Fernando Santosie, umywając ręce od tego, że jego drużyna nie wykorzystała szansy na naprawienie tego z Czechami i Mołdawią.

Myślałem, że tak musi być, bo wyjazd na EURO po takich eliminacjach wykracza poza zbiór cudów, do jakich zdolny jest Stwórca na górze. Patrzyłem na kolejnych walijskich piłkarzy, zmierzających pod ścianę czerwonych koszulek i godziłem się z tym, że wszystko im wyjdzie, jednocześnie zakładając, że nam niekoniecznie.

Niepotrzebnie. Zapomniałem, jak wielki dar do przechodzenia suchą stopą przez problemy wyrobiliśmy sobie na przestrzeni ostatnich lat. Targani aferami w związku, wrzuceni na karuzelę selekcjonerów, wiecznie poszukujący liderów – w takich okolicznościach jedziemy na piąty wielki turniej z rzędu, zaraz po pierwszym dla naszego pokolenia awansie z grupy mistrzostw świata.

Reklama

Mimo wszystko i na przekór problemom, przedłużamy najlepszy czas w najnowszej historii naszej drużyny narodowej.

Szczęsny jak Atlas – dźwiga nasz świat

Wojciech Szczęsny dla reprezentacji Polski jest ostatnio jak Atlas dźwigający kulę ziemską – ma na głowie wiele, ale radzi sobie z tym sprawnie, wyśmienicie.

O odbudowie jego pomnika – a może raczej budowie? – napisano już wiele, gdy brał się za bary z każdym, kto próbował sprawić, że jego wspomnienia z mistrzostw świata będą iście koszmarne. Szczęsny albo na mundiale nie jeździł, albo był na nich bohaterem negatywnym, autorem katastrofalnego błędu. W Katarze zagrał świadom tego, że to jego ostatnia okazja, żeby rozegrać taki turniej, że Rosję każdy puści w niepamięć.

Umówmy się: awans do fazy pucharowej wywalczyliśmy na jego plecach, to była głównie jego zasługa.

Całe szczęście, że Wojtek po tamtym show nie stwierdził, że to dobry moment, żeby po prostu rozsiąść się na szczycie i rozkoszować widokiem. Mógłby dociągnąć do Euro, nie wzbudzając już takich zachwytów, nikt nie zwróciłby na to uwagi. Zostawiłby po sobie czar z Kataru, nikt nie miałby do niego pretensji za porażkę misji Niemcy, bo winnych można byłoby wskazać w wielu innych miejscach.

Szczęsny najwyraźniej stwierdził jednak, że skoro z mundialem się udało, to i na mistrzostwach Europy można odwrócić kartę. Miał świadomość, że żeby to zrobić, najpierw trzeba się na turniej wybrać, a żeby się wybrać, najpewniej on będzie musiał ponownie stanąć na głowie. Stanął więc, zagrał spotkanie wręcz idealne. Można mówić, że nie było aż tak trudno, bo najwięcej do zrobienia miał przy główce Moore’a, natomiast to dobry moment, żeby dostrzec wszystkie mikroelementy układanki, które składają się na robotę bramkarza.

Reklama

Gdy trzeba było ratować sprawę przed polem karnym, ratował. Kiedy piłka szybowała nad głowami obrońców, reagował, jak należy. Gdy przychodziło do gry nogami, posyłał podania z precyzją godną klasowego registy. 

Puenta w postaci obronionej jedenastki to już maestria, jak ostatnie pociągnięcie pędzlem na dziele, które na lata zostanie w pamięci każdego, kto chociaż raz je zobaczy.

Walia nie postraszyła. Czerwony mur runął, czerwony smok zmarniał

Nie wypada się nad tym awansem rozpływać, gloryfikować go z pominięciem Pragi, Kiszyniowa, Tirany i punktów zgubionych u siebie. Uczciwiej będzie nie rozdawać medali, natomiast niech pomilczą ci, zdaniem których nie można się nawet cieszyć. Prześlizgując się przez przeszkody, uciekając spod stryczka, wymykając się katowi spod topora, też można coś ugrać. W zasadzie właśnie na to liczyliśmy żegnając Fernando Santosa – że jakimś trafem, przy dobrym ułożeniu gwiazd, jeszcze pokażemy losowi figę z makiem.

W Cardiff znów graliśmy w kości z przeznaczeniem. Rob Page przesadnie się nie przeliczył stawiając na Kieffera Moore’a, skoro tylko spalony z tych mierzonych na żyletki zabrał mu udział przy bramce otwierającej wynik spotkania. Walia skarciłaby nas w sposób, który wcale nie byłby zaskakujący – stały fragment, dośrodkowanie z półprzestrzeni, kłopotliwa dla Polaków od dawna walka w powietrzu, zamęt w polu karnym, w którym więcej szczęścia mają rywale.

Znamy to zbyt dobrze, żeby nie wiedzieć, jak to się zwykle dla nas kończy.

Wygląda jednak na to, że tego dnia sprzyjało nam wszystko. Znamienne, że nawet kiedy Jan Bednarek postanowił ponownie podnieść ciśnienie Wojciechowi Szczęsnemu, wyszliśmy z tego bez szwanku. Być może dlatego, że na koniec Walijczycy też nie okazali się tak przerażający, jak ich malowano. Cardiff City Stadium zrobił wrażenie, gdy trzydzieści tysięcy gardeł odśpiewało „Yma o Hyd”, a potem hymn przed meczem, jednak w trakcie spotkania osławiony The Red Wall przypominał raczej mur berliński – po 1994 roku.

Widać było, że nie bez powodu oba zespoły o bilet na EURO musiały walczyć w meczach, w których decyduje raczej jedno przypadkowe kopnięcie niż długofalowa skuteczność. Groźną czerwoną bestię z walijskiej flagi zastąpił niepostrzeżenie garwoliński żmij, podrabiana wiwerna. Nie widać było talentu chłopaków, których Page od lat otrzaskuje na międzynarodowym poziomie, co daje Walii imponującą średnią występów w narodowych barwach – 43 – przy jednoczesnej niskiej średniej wieku – 25,36 (przy 29,81 podczas mundialu!).

Latem 2024 roku w Niemczech Walijczycy tej średniej nie podbiją, trzy mistrzowskie mecze przeszły im koło nosa. I choć zasłużone peany zbiera za to Szczęsny, choć mamy rację, mówiąc o wślizgnięciu się na mistrzostwa za Odrą, to też nie tak, że od jutra całe Cardiff będzie nam wypominało, że za zachodnią granicę dostaliśmy się fuksem, sprytnie znajdując niestrzeżone przejście poza szlakiem.

Czytaj więcej o meczu z Walią:

Fot. 400mm.pl

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Myśliwiec: Mam poczucie, że bylibyśmy w stanie wygrać, gdybyśmy grali jedenastu na jedenastu

Piotr Rzepecki
1
Myśliwiec: Mam poczucie, że bylibyśmy w stanie wygrać, gdybyśmy grali jedenastu na jedenastu

EURO 2024

Ekstraklasa

Myśliwiec: Mam poczucie, że bylibyśmy w stanie wygrać, gdybyśmy grali jedenastu na jedenastu

Piotr Rzepecki
1
Myśliwiec: Mam poczucie, że bylibyśmy w stanie wygrać, gdybyśmy grali jedenastu na jedenastu

Komentarze

20 komentarzy

Loading...