Sven-Göran Eriksson śmieje się na antenie CNN, że własny pogrzeb przeżywa na żywo. Poprowadził właśnie Liverpool w meczu legend z Ajaksem na Anfield, odsłuchał „You’ll Never Walk Alone” i zebrał aplauz od prawie 60 tysięcy kibiców. Szwed choruje na raka trzustki. Lekarze twierdzą, że został mu najwyżej rok.
W książce „Mój własny charakter pisma” Pawła Zarzecznego jest wstrząsający rozdzialik o Kazimierzu Górskim, którego nieżyjący już autor nazywał „Ojcem”, bo ten dorosłą sierotę z tragicznym życiorysem postanowił usynowić. Czytamy, że legendarny trener reprezentacji Polski zawsze żył skromnie, ale na dobre sypać zaczęło się, gdy nadeszły gorsze czasy i podupadł na zdrowiu. Z relacji: „emerytura to marne tysiąc złotych miesięcznie, a tyle to kosztowała opieka”. Jechali do szpitala, lekarz przepisywał leki, ponoć za darmo, ale uprzednio trzeba mu było wpłacić cztery koła. – I zaczęła się… wieloletnia żebranina. Bo Kazio wszystkich poustawiał w życiu, a zapomniał o sobie – pisał Zarzeczny.
Legendarny dziennikarz skonkluduje też, że Górskiemu „lało się na głowę całe życie”, bo z kadry wyleciał po historycznych sukcesach, nie doceniono go oficerskim stopniem wojskowym, rozmieniał się na drobne w polityce, zbyt często robił za „misia” do zdjęć, bankietów i uśmiechów. – Wszyscy się witali, a nic z tego nie wynikało. Mógł polegać tylko na rodzinie, no i spółdzielni. Jako nieliczni mogliśmy odwiedzać go w szpitalu. Raz poprosił: – Pawełek, dajcie mi jakieś tabletki, ja nie chcę żyć. Struchlałem, zdawało mi się, że On jest niezłomny, a to była już skóra i kości, i ledwo kojarząca głowa – to fragment opowieści z „Mój własny charakter pisma”.
Potem przez lata Zarzeczny pisał i publicznie mówił o parszywej skłonności ludzi do niedoceniania „wielkich” przed śmiercią. Ubierał to w megalomańskie szaty, ale czy w tych wszystkich wywodach nie pobrzmiewał los „Ojca”?
Sven-Göran Eriksson umiera w zgoła innych okolicznościach. Mieszka w pięknej posiadłości w szwedzkim Sunne, miejscu jeden do jednego rodem z wyobrażenia o domach klasy średniej wyższej w Skandynawii. Niedawno odwiedził go tam komentator sportowy Steve Bower, żeby dla Channel 4 nagrać reakcję Szweda na szereg filmików nakręconych na jego cześć przez byłych podopiecznych. Steven Gerrard przekazał wyrazy miłości. Joe Cole przyznał, że niegdyś wzruszył go jakiś wypowiedziany z kieliszkiem wina w dłoni komplement od „bossa”. Owen Hargreaves podziękował za uwierzenie w niego, gdy nikt inni nie wierzył.
Eriksson ocierał łzy.
Na początku 2024 roku udzielił wywiadu szwedzkiej rozgłośni Radio P1. Rok wcześniej zrezygnował z funkcji dyrektora sportowego w IF Karlstad. Powód? Problemy zdrowotne. Dziwiono się, bo zachowywał sprawność. Jak na swój wiek, był bardzo żywotny, mówiono. Któregoś dnia jednak poszedł na przebieżkę. Pięć kilometrów. Przewrócił się, zemdlał, trafił do szpitala, stwierdzono udar. Nie tylko…
– Wycofałem się z życia publicznego. Ludzie to widzieli i domyślali, że mogę chorować. Pewnie przeczuwali, że to rak. I tak, to rak trzustki. W najlepszym wypadku został mi rok życia, w najgorszym znacznie mniej. Kto wie, może pożyję dłużej. Nawet lekarze nie mają pewności. Nie mogę dawać sobie fałszywej nadziei ani też tracić choćby jednego dnia na zbędne rozmyślanie. W ogóle staram się o tym nie myśleć. Oszukiwać umysł. W innym wypadku łatwo byłoby się załamać. Zapaść w sobie. A przecież trzeba być – mówił Eriksson w Radio P1.
Na trenerskim topie utrzymywał się od lat osiemdziesiątych XX wieku do końca pierwszej dekady XXI wieku. Z IFK Göteborg zdobył Pucharu UEFA. Wybił się w Benfice. W Romie prowadził Zbigniewa Bońka. Z Lazio zdobył mistrzostwo kraju. Przez pięć lat stał u sterów „złotego pokolenia” reprezentacji Anglii. Potem jeszcze krótko trenował Manchester City, a następnie przez lata zwiedzał świat na renomie budowanego przez lata CV – był w Meksyku, Wybrzeżu Kości Słoniowej, Chinach, Filipinach.
Przez siedemdziesiąt sześć lat życia Sven-Göran Eriksson przeżył i wygrał tak wiele, że niczego nikomu nie musi już udowadniać, a życiorysem mógłby obdzielić tuzin albo kopę równolatków. Ale czy to sprawia, że jego wyznanie o nieodwołalnym wyroku śmierci, który urzeczywistnić ma się w najbliższych miesiącach, mniej przeraża i już tak nie chwyta za serce?
Nie, wystarczy spojrzeć na witalność dekadę starszych od niego Jacka Gmocha i Andrzeja Strejlaua. Gdy ten pierwszy odbiera telefon, od razu zastrzega, że do starych czasów wracać nie zamierza, bo i po co, skoro z najdrobniejszymi szczegółami opowiadał o nich dziesiątki tysięcy razy, a na bieżąco jest z nowinkami współczesnego futbolu. Siwy włos nie wyklucza z życia tu i teraz.
Przed mundialem w Katarze głośna była historia Louisa Van Gaala, wtedy selekcjonera Oranje, zaledwie kilka lat młodszego od Erikssona. Holender w studiu telewizyjnego talk show Humberto zdradził, że w 2020 roku zachorował na raka prostaty. – Na każdym zgrupowaniu musiałem w nocy wymykać się do szpitala. Piłkarze nie mogli się niczego dowiedzieć. Mieli myśleć, że jestem zdrowy. Nie chciałem im mówić, bo mogłoby to wpłynąć na ich występy. 90% chorych nie umiera na raka prostaty. Zwykle ludzi zabijają inne choroby. Ale ja cierpiałem na dość agresywną formę tego nowotworu. Przeszedłem dwadzieścia pięć sesji napromieniowania. W szpitalu traktowano mnie priorytetowo. Gdy poszedłem na wizytę, zostałem wpuszczony tylnymi drzwiami i natychmiast wepchnięto mnie do innego pokoju. Zadbano o moją prywatność – opowiadał Van Gaal, którego pierwsza żona zmarła zdecydowanie przedwcześnie na raka trzustki i wątroby.
Van Gaalowi dziwiono się zresztą, że chce mu się jeszcze użerać z reprezentacją Holandii, choć nowotwór dawał mu się we znaki, a któregoś razu podczas powrotu do hotelu na zgrupowaniu poślizgnął się, doznał urazu biodra i przez jakiś czas treningi prowadzić musiał prowadzić z wózka golfowego. Wcale nie tak dawno pytano go jednak, czy wziąłby się za misję ratowania kiepskich wówczas wyników reprezentacji Niemiec albo Ajaksu Amsterdam. Nie powiedział „nie”, choć w swoim stylu zaznaczył, że ze zdrowiem bywało lepiej i z utęsknieniem wspomina dni, w których korzystanie z toalety nie wymagało specjalnego wysiłku.
Sven-Göran Eriksson jest mimo wszystko w gorszej sytuacji. Lekarze wyrazili się jasno: czas jest policzony. Szwed zamarzył sobie, żeby na jeden dzień zostać trenerem Liverpoolu. Miłość do The Reds zaszczepić miał mu ojciec, który… wciąż żyje i ogląda każdy mecz drużyny z Anfield. W telewizji odpalił też ponoć spotkanie legend Liverpoolu z Ajaksem, podczas którego na ławce trenerskiej gospodarzy obok Johna Barnesa, Johna Aldridge’a i Iana Rusha zasiadł jego 76-letni syn. Na boisku wybiegli choćby Jerzy Dudek, Steven Gerrard i Fernando Torres. Skończyło się 4:2. Kibice odśpiewali „You’ll Never Walk Alone”, Eriksson zrobił rundkę honorową. – Mogę tylko podziękować za danie mi tej szansy. To było tak piękne. Płakałem – mówił wzruszony trener.
Wcześniej w CNN przekonywał, że piłka nożna to narkotyk, po którego przymusowym odstawieniu czuł się kiepsko. Z rakiem trzustki wciąż próbuje walczyć. Przekonuje, że leczenie przebiega prawidłowo, choć traci na sile, coraz trudniej mu się poruszać, a lekarze nie zamierzają zakłamywać rzeczywistości i w sztuczny sposób podnosić pacjenta na duchu. Śmierć zagląda w oczy. Jest coraz bliżej i bliżej.
– Mam ten przywilej, że jeszcze żyję i mogę słuchać ludzi, którzy mówią mi, jaki byłem dla nich dobry i wspaniały! Zawsze te wszystkie komplementy padają na pogrzebach i stypach, a tu proszę. To chyba znak, że nic mi nie jest. Dla mnie ten nowotwór to rodzaj walki. Nie siedzę w kącie i nie płaczę. Nadal stoję na nogach. Żyję tak, jak żyłem wcześniej, no prawie – śmiał się Eriksson w CNN.
„You’ll Never Walk Alone”, nie? Siłą futbolu są pożegnania legend. Również te ostateczne.
Czytaj więcej o piłce nożnej:
- Zestawiają go z Leninen, nazywają księciem. Paul Mullin – od anonima do idola Walii
- Wygrał walkę z chłoniakiem, teraz czas na Polskę. Nowe życie Davida Brooksa
Fot. Newspix