Reklama

Trela: Zniesienie przepisu o młodzieżowcu: tak, ale trzeba inaczej budować kadry

Michał Trela

Autor:Michał Trela

20 lutego 2024, 10:34 • 12 min czytania 54 komentarzy

Ekstraklasa nawet z przepisem o młodzieżowcu jest szóstą pod względem najwyższego średniego wieku ligą w Europie. Jeśli kluby nadal będą budować kadry tak, by mieć dwóch równorzędnych piłkarzy na każdą pozycję, po zniesieniu przepisu w lidze może nie być praktycznie żadnej młodzieży.

Trela: Zniesienie przepisu o młodzieżowcu: tak, ale trzeba inaczej budować kadry

Przez ostatnie kilka lat, gdy kluby związkowym przepisem były przymuszane do wystawiania na boisku młodzieżowców, stanowiło to główny temat narzekań trenerów oraz dyrektorów sportowych. Kilka lat wcześniej z podobną częstotliwością pomstowano na wiążący ręce limit obcokrajowców spoza Unii Europejskiej. Wszystko wskazuje na to, że w przyszłym sezonie po raz pierwszy od kilku lat w Ekstraklasie znów zapanuje całkowicie wolny rynek. Nic nie będzie zakazane ani z góry narzucone. Wystawianie jedenastu Brazylijczyków przez cały sezon znów będzie dozwolone i nie poskutkuje na koniec sezonu żadną karą. To prawdopodobnie dobrze, że w zawodowej lidze, w której rywalizują teoretycznie prywatne kluby, jedynym kryterium doboru zawodników będzie widzimisię właściciela, a jedyną karą za zbyt daleko idące fanaberie spadek z ligi. Jednocześnie jednak dobrze, gdyby polskie kluby już teraz zaczęły tak planować kadry, by jednak w zeszłym sezonie nie okazało się, że po polskich boiskach, tak na odtrutkę po poprzednich latach, nie biegają już żadni młodzieżowcy.

O stawianiu na młodzież często mówi się w kategoriach misyjności czy odpowiedzialności społecznej, choć wiadomo, że można by do tego podejść zupełnie kapitalistycznie i pokazać, że stawiając na nią, najłatwiej nie dokładać do interesu, jakim jest prowadzenie klubu piłkarskiego. Trenerzy ogłaszają wszem wobec, że będą teraz wielce stawiać na młodzież i z cierpiętniczą miną przyjmują wszystkie pomyłki kompletnie niegotowego zawodnika wstawionego w nieodpowiednim momencie. „Bo tak wygląda proces”. Proces może jednak wyglądać znacznie bardziej naturalnie i bezboleśnie. Do tego potrzeba jednak sensownego zaplanowania kadry przez dyrektora sportowego, prezesa albo trenera, zależnie od tego, kto akurat w danym klubie o tym decyduje.

BUDOWA KADRY TO NIE TYLKO TRANSFERY

Dyrektorów sportowych zwykle rozlicza się z transferów. To oczywiście jeden z istotnych elementów ich pracy. Być może nawet najistotniejszy. Ale zakres ich obowiązków jest znacznie szerszy. A ich podstawowym zadaniem jest doskonałe orientowanie się w tym, co mają w swoich klubach. Nie tylko w podstawowym składzie, nie tylko w pierwszej drużynie, lecz także w rezerwach, czy najstarszych grupach juniorskich. To bowiem pozwala im planować na kilka lat do przodu. Czyj kontrakt warto przedłużyć o dwa lata? Którego z rezerwowych wysłać na wypożyczenie i kiedy go z niego ściągnąć? Którego juniora polecić trenerowi do zabrania na obóz pierwszej drużyny? Jeśli mówi się, że to dyrektor sportowy odpowiada za planowanie długofalowej polityki klubu, to właśnie o tego typu rozterki chodzi.

Nie jest oczywiście tak, że w polskich klubach tego nie robią i dyrektorzy sportowi nie próbują działać na kilka ruchów do przodu. Ostatecznie jednak często – za często – skupiają się tylko na tym, jak mieć najsilniejszą pierwszą drużynę w danym sezonie, bez myślenia o tym, co będzie za chwilę. O ile takiego podejścia można oczekiwać od trenera, to już niekoniecznie od prowadzącego dział sportowy. Czasem nie chodzi nawet o to, by wielce stawiać na młodzież, by nieść taką politykę na sztandarach, a wystarczy nie rzucać młodzieży kłód pod nogi, pozwalając jej rywalizować. Zbierać minuty. Wykorzystywać problemy kadrowe w pierwszej drużynie, czy momenty, gdy trener potrzebuje dać odpocząć gwieździe zespołu. Mówi się, że w futbolu nieszczęście jednego jest szansą drugiego. Ale jeśli młody zawodnik, by wejść na boisko, potrzebowałby splotu sześciu nieszczęść innych graczy, to trudno mu się dziwić, że w danym klubie nie widzi perspektyw.

Reklama

CZY LEGIA MUSI OD RAZU ŚCIĄGNĄĆ NASTĘPCÓW MUCIEGO I SLISZA?

Weźmy przykład Legii z trwającego okna transferowego. Wobec sprzedaży za świetne pieniądze Bartosza Slisza i Ernesta Muciego, czyli dwóch graczy grających w drugiej linii w środkowej części boiska, na czterech pozycjach środkowych i ofensywnych pomocników w systemie preferowanym przez Kostę Runjaicia zostali do dyspozycji Juergen Elitim, Juergen Celhaka, Bartosz Kapustka i ewentualnie Rafał Augustyniak do grania na dwóch bardziej defensywnych pozycjach oraz Josue, Marc Gual, Maciej Rosołek oraz również Kapustka i ewentualnie Ryoya Morishita na pozycjach dziesiątek. To ośmiu zawodników na cztery pozycje. Nie ma tu mowy o żadnej biedzie.

Oczywiście, odejście dwóch postaci z podstawowej jedenastki może wymagać czasu na ułożenie gry na nowo. Ale zasadniczo, gdyby Runjaić nie wystawił w pierwszych meczach rundy wiosennej żadnego nowego zawodnika w środku pola, nie można by było mówić, że skład wygląda bardzo ubogo. Z Ruchem zagrali Elitim i Augustyniak, a nad nimi Josue i Gual, z Molde po przerwie Elitim, Augustyniak, Josue i Kapustka, czyli identyczny zestaw jak z Puszczą. Nie mógł grać Celhaka, bo jest kontuzjowany, w międzyczasie przeziębiony był Gual, ale trener cały czas wystawiał czwórkę ogranych w lidze i mających wyrobioną markę piłkarzy. Mając w perspektywie piętnaście meczów ligowych w rundzie, plus kilka pucharowych – przy dojściu do finału Ligi Konferencji dziewięć – ale przy jednak znacznie bardziej realnym poziomie ćwierćfinału tylko sześć, nie brzmi to, jak kadra, z którą nie dałoby się objechać całej rundy.

No, ale za Slisza już ściągnięto Quendrima Zybę, gotowy produkt, piłkarza ogranego w pucharach, reprezentanta Kosowa, czyli kogoś mającego ambicję grać w podstawowej jedenastce. A za Muciego jeszcze nie ściągnięto nikogo, ale dyrektor sportowy Jacek Zieliński już od tygodnia musi odpowiadać na pytania, kogo za niego ściągnie, skoro klubowa kasa tak się napełniła. Odpowiedzi, że nikogo, bo pieniądze trzeba przeznaczyć na łatanie dziur z poprzednich lat i zbudowanie stabilniejszych fundamentów, nikt nie chce słuchać. Zwłaszcza że drużyna przeciętnie wystartowała, grozi jej kolejny sezon bez mistrzostwa, więc presja, by kogoś gotowego ściągnąć także za Muciego, będzie rosła. Z ośmiu zawodników na cztery pozycje zrobi się dziesięciu. Owszem, Gual, Rosołek, Morishita, Kapustka czy Augustyniak zabezpieczają też inne miejsca w zespole, więc trener ma ich jak rozdysponować, by każdego w miarę sensownie wykorzystać. Bo prawie każdy to zawodnik z reprezentacyjnymi aspiracjami, marzący o kolejnym transferze albo suto opłacanym kontrakcie. Każdy naturalnie widzący się w podstawowej jedenastce.

WĄSKIE GARDŁO DO PIERWSZEJ DRUŻYNY

Gdzieś w tle jest akademia, oczko w głowie Dariusza Mioduskiego, prowadzona przez Marka Śledzia, czyli jednego z bardziej uznanych fachowców w Polsce, na obiektach Legia Training Center, klubowej dumy, której utrzymanie rok w rok kosztuje niemało. Akademia, która nie tylko wychowuje, ale przede wszystkim ściąga utalentowanych zawodników z całej Polski, kusząc ich samych oraz rodziców perspektywą gry już za kilka lat w czołowym klubie w kraju. Do Legii nie trafia więc byle zbieranina, która do niczego się nie nadaje. To młodzieżowi reprezentanci kraju. Zawodnicy mający często oferty z niezłych zagranicznych klubów. Elita w swoich rocznikach. Ta elita, gdy zbliża się do 19. roku życia, napotyka jednak w swoim klubie zgraję gotowych piłkarzy, reprezentantów, uczestników europejskich pucharów. I siłą rzeczy jest od nich słabsza. Trudno, żeby początkowo nie była.

17-letni Filip Rejczyk uznawany jest za perłę. Kosta Runjaić porównał go kiedyś do Toniego Kroosa. Na zeszłorocznym Euro do lat 17 grał we wszystkich meczach, dochodząc do półfinału. Pierwsze mecze w biało-czerwonych barwach rozegrał jako 15-latek, co oznacza, że federacja uznaje go za jednego z najzdolniejszych piłkarzy w roczniku. Trener Legii wpuścił go na ostatnie dziewięć minut w meczu z Ruchem, przy stykowym wyniku 1:0, co też trzeba traktować jako dowód zaufania do jego umiejętności. Jednocześnie jednak, w miarę, gdy nowo kupiony Zyba będzie się wpasowywał do drużyny, gdy Celhaka będzie wracał do zdrowia, o kolejne minuty dla Rejczyka będzie już trudniej. Przeciwko Molde i Puszczy nie podniósł się z ławki.

On jednak przynajmniej wciąż w Legii jest. 20-letni Igor Strzałek, który w poprzednim sezonie pokazywał już niezłe momenty, przyczynił się do strzelenia ważnego gola w meczu z Widzewem, dał zwycięstwo w półfinale Pucharu Polski z KKS-em Kalisz, w nowy rok wszedł już jako zawodnik Stali Mielec. Dał dobrą zmianę przeciwko Puszczy, gdy pomógł odmienić losy meczu. Tydzień później wyszedł już w podstawowym składzie na wygrany mecz z liderem z Wrocławia. Oddany do średniaka polskiej ligi jest tam mocnym kandydatem do podstawowego składu nie tylko dlatego, że jest młodzieżowcem i jak najbardziej nadaje się do grania w Ekstraklasie. W Legii jednak, przez całą bardzo intensywną jesień ani razu nie zasłużył na pierwszy skład. Przesiedział na ławce wszystkie mecze eliminacyjne i pięć grupowych (raz nie było go w kadrze) w pucharach. W Ekstraklasie uzbierał całe 111 minut (zdążył nawet strzelić zwycięskiego gola z Górnikiem w doliczonym czasie). W Pucharze Polski Runjaić wpuścił go na dwie minuty, przy wyniku 3:0 z I-ligowym GKS-em Tychy. 113 minut na 3060 możliwych przez całą jesień. Dla teoretycznie najzdolniejszego młodzieżowca, który w lipcu strzelił dwa z trzech goli dla Polski na turnieju finałowym mistrzostw Europy U-19.

Reklama

STRZAŁEK W SZTAFECIE ODESŁANYCH

Oczywiście, że Runjaić wybierał najlepszych, a Strzałek nie wygrał rywalizacji na swojej pozycji. Oczywiście, że Runjaić nie musiał wybierać Strzałka, bo minuty młodzieżowców wyrabiał mu Kacper Tobiasz, więc na innych pozycjach mógł stawiać na najsilniejszych. A że miał gotowych graczy jak Slisz czy Muci, nie stawiał na Strzałka. Teraz jednak, gdy jednego i drugiego już nie ma w klubie, ale gdy wciąż jest ośmiu innych gotowych piłkarzy na te pozycje, pierwsze spojrzenie można by jednak skierować na Rejczyka i Strzałka, by może uzbierali wiosną więcej niż sto kilkanaście minut. I by nie wstawić im dwóch kolejnych kłód pod nogi w postaci gotowych produktów zza granicy, za które zapłaci się przynajmniej kilkaset tysięcy euro, więc trzeba będzie uzasadnić wydatki poprzez wstawianie zawodników do składu.

Można oczywiście łudzić się, że wysłanie Strzałka na wypożyczenie do Mielca to przygotowanie go, by w lecie wrócił do Legii jako gotowy produkt. Ale to będzie mimo wszystko mało prawdopodobne, jeśli klub cały czas będzie wstawiał mu przed nos kolejnych gotowych transferowanych graczy. Jest natomiast ryzyko, że zmęczony oczekiwaniem na szansę zawodnik skończy jak inni, których w poprzednich latach Legia wypuszczała bez żalu. Szymon Włodarczyk, spieniężony przez Górnik Zabrze rok po tym, jak przejął go od Legii za darmo. Ariel Mosór, z którym Piast już mógł zrobić to samo. Patryk Peda, grający już w seniorskiej reprezentacji Polski. Sebastian Walukiewicz, za którego miliony zarobiła Pogoń, Łukasz Łakomy sprzedany niedawno przez Zagłębie, Mateusz Praszelik, wytransferowany do Włoch przez Śląsk, Patryk Klimala, na którym zarobiła Jagiellonia. By już nie sięgać po prehistoryczny przykład Roberta Lewandowskiego. Owszem, Legii zdarzały się historie sukcesu, jak z Sebastianem Szymańskim czy Michałem Karbownikiem. Ale zdecydowanie częściej droga do większej piłki dla zawodników z akademii Legii wiedzie przez wyjazd do innego klubu. Takiego, w którym o miejsce będą rywalizować z jednym-dwoma, a nie czterema-pięcioma zawodnikami.

Patrząc dziś na kadrę Legii i rozpisując ją pozycja po pozycji, trudno nie dojść do wniosku, że przy braku transferów tylko Rejczyk ma szansę być w przyszłym sezonie młodzieżowcem będącym bezpośrednim zmiennikiem na swojej pozycji. Strzałek, nawet po ewentualnym powrocie, będzie miał do rywalizacji Josue, Guala, Kapustkę i Rosołka, nie mówiąc już o potencjalnym nowym, superdrogim i superutalentowanym następcy Muciego.

PROBLEM CAŁEJ CZOŁÓWKI

To nie jest jednak tylko przypadek warszawskiego klubu. W Rakowie, przy wszystkich zawodnikach zdrowych, żaden młodzieżowiec nie łapie się na swojej pozycji do czołowej dwójki w rankingu. W Lechu podobnie. Filip Marchwiński i Filip Szymczak w tym roku kończą wiek młodzieżowca, trzeba ich już traktować jako skończone produkty szkolenia. Młodsi raczej na razie nie załapaliby się do czołowej dwójki na swoich pozycjach. Ostatnio w pierwszym składzie gra Michał Gurgul. To świetnie. Ale po pierwsze jest jeden, a po drugie, przy zdrowych Bartoszu Salamonie, Antonio Miliciu, Misze Blażiciu i Filipie Dagerstalu też pewnie nieprędko zagra na środku obrony. Trochę starszy, już niemal 21-letni, Maksymilian Pingot w poszukiwaniu minut musiał przejść do Stali Mielec.

Patrząc na największe polskie kluby, najlepiej jest chyba w Pogoni, bo tam aż dwóch graczy – Adrian Przyborek i Olaf Korczakowski – miałoby szansę nawet bez przepisu o młodzieżowcu być podstawowymi zmiennikami. Dwóch. Zmiennikami. Najlepszy wynik. To pokazuje, jakie są perspektywy na naturalną i bezbolesną grę młodych w Ekstraklasie. Owszem, można mówić, że największe kluby muszą mieć szersze kadry, bo budują je pod potencjalne granie jesienią w pucharach. Problem w tym, że dokładnie tak samo działają też kluby, które puchary oglądają tylko w telewizji. Jedynie Cracovia, zmuszona jesienią okolicznościami, czyli wyjątkowo wąską kadrą, wydawało się, że będzie musiała sięgać po młodzież w roli naturalnego uzupełnienia składu. Jedynym, który na tym skorzystał, był jednak młody napastnik Kacper Śmiglewski, który uzbierał blisko 500 minut. Pozostali grali jedynie kilkuminutowe epizody, a trener wolał czasem nie wpuszczać nikogo, niż wpuszczać kogoś niedoświadczonego. Na szczęście po starcie sezonu się nad nim zlitowano. Dostał dwóch doświadczonych Polaków, dwóch ogranych Duńczyków i jeszcze 27-letniego Albańczyka. Wreszcie można rywalizować z resztą ligi na równych zasadach.

Nie przez przypadek nawet z przepisem liga polska jest szóstą wśród najstarszych w Europie. Według danych CIES Football Observatory w tym sezonie średnia wieku gracza na ekstraklasowym boisku wynosi 27,2. Wyższa jest tylko w Grecji, na Cyprze, Turcji, w Rumunii i Hiszpanii. Ale przy zniesionym przepisie o młodzieżowcu, a niezmienionym podejściu klubów, pewnie i którąś z tych lig „uda się” w przyszłym sezonie przeskoczyć.

Dobrze by więc było, gdyby w obliczu zniesienia przepisu o młodzieżowcu polscy dyrektorzy sportowi trochę zmienili sposób budowania kadr. Zamiast marzenia o posiadaniu po dwóch równorzędnych (czyli gotowych, będących na poziomie pierwszego składu) jedenastek, posiadali 17-18 najlepszych zawodników, na jakich dany klub stać (pro tip: oszczędzając na pięciu gotowych piłkarzach, którzy dziś i tak siedzą na ławce, będzie można sobie pozwolić na trochę droższych, czyli potencjalnie lepszych grających). A resztę dobrać spośród czterech-pięciu najsilniejszych juniorów w klubie. Przy 20-osobowych kadrach meczowych, przy pięciu zmianach, przy kontuzjach i kartkach tacy młodzi rezerwowi mieliby naturalne okazje, by uzbierać minuty i pokazać przydatność nawet bez bycia ciągniętym za uszy. Nikt nie wymagał od Jacka Magiery wstawiania Karola Borysa do pierwszego składu, zwłaszcza że ciągle jeździł na zgrupowania młodzieżówki, a drużynie dobrze szło. Ale gdyby może uzbierał chociaż trochę więcej minut od Daniela Łukasika, ściągniętego z bezrobocia, bo brakowało ludzi do środka pola, albo gdyby w zimie nie dołożono jeszcze do kadry Alena Mustaficia, łatwiej byłoby mu uwierzyć, że we Wrocławiu zacznie odgrywać większą rolę.

Jeśli każdy klub nadal będzie miał na każdej pozycji przynajmniej dwa gotowe produkty, a młodzież umieści dopiero na pozycjach od 22. w dół, wraz ze zniesieniem przepisu o młodzieżowcu mogą też zniknąć z polskiej ligi jakiekolwiek perspektywy dla młodych graczy. Nie chodzi wcale o wielkie forowanie młodych i dawanie im czegoś na tacy. Zwyczajnie o częstsze zastanawianie się, czy kolejny transfer na daną pozycję zawsze jest niezbędny i czy jego przeprowadzenie nie przyblokuje rozwoju kogoś, kogo można by za chwilę sprzedać za dobre pieniądze.

WIĘCEJ NA WESZŁO:

Fot. Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

54 komentarzy

Loading...