Reklama

„Walczymy o mistrza i Puchar. Margines błędu jest minimalny”

Przemysław Michalak

Autor:Przemysław Michalak

29 stycznia 2024, 08:18 • 14 min czytania 11 komentarzy

Bartosz Nowak w tamtym sezonie został najlepszym strzelcem Rakowa Częstochowa w Ekstraklasie. Jesienią było tak samo, a mimo to 30-letni pomocnik może odczuwać spory niedosyt, bo w europejskich pucharach odgrywał znacznie mniejszą rolę. W rundę wiosenną wchodzi jednak z olbrzymimi nadziejami. Czy każdy inny wynik niż obrona tytułu będzie rozczarowaniem? Jak po czasie tłumaczy 0:4 z Atalantą? Czego zabrakło, żeby jeszcze więcej zdziałać w Europie? Czy Atalanta to najwyższy poziom, z którym miał styczność? Czy trzymał kciuki za selekcjonerską posadę Marka Papszuna? Jaki fakt związany z Legią i Lechem uważa za nobilitujący dla Rakowa? Zapraszamy. 

„Walczymy o mistrza i Puchar. Margines błędu jest minimalny”

Ta przerwa zimowa była twoją najbardziej wyczekiwaną pauzą w piłkarskim życiu?

Wyczekiwaną może nie, ale na pewno najbardziej ją celebrowałem i najwięcej mi ten wolny czas dał. Dostaliśmy sporo wolnego, można było nacieszyć się rodzinką, zwolnić, odpocząć od piłki i od siebie nawzajem.

Czyli bardziej musiała odpocząć twoja głowa niż nogi?

Nogi i głowa razem. Fizycznie taki okres musiał dać się we znaki. Raków jesienią rozegrał 34 czy 35 meczów. Nigdy tyle nie grałem, to w zasadzie cały sezon, który my zmieściliśmy w jednej rundzie. Rywalizacja w europejskich pucharach w takim wymiarze była czymś nowym. Takie spotkania często kosztują cię znacznie więcej. Generalnie każdemu z nas przerwa była potrzebna i już na początku zimowych przygotowań widziałem, że wszyscy na niej skorzystali. Jesteśmy gotowi do pracy i grania.

Reklama

Na własnej skórze przekonałeś się, że łączenie Ekstraklasy z pucharami to inna dyscyplina sportu, jak mawiał Bogusław Leśnodorski w czasach Legii.

Bywało nawet, że regenerację mieliśmy tylko bezpośrednio po meczu, a potem hotel bez treningu, powrót i za dwa dni kolejny mecz. To przede wszystkim kwestia doświadczenia. Kluby, z którymi mierzyliśmy się w Europie, przeważnie były już przyzwyczajone do takiego trybu. Wiedzą, czym to się je, jak się przygotować, jak zorganizować podróż, jak zaplanować trening przed i po meczu. Nawet jeśli jeden czy drugi zespół na początku eliminacji samą jakością nie imponował, to widać było, że nie pierwszy raz gra w pucharach i dla niego to po prostu kolejny mecz.

My jako liga ciągle w dużej mierze się tego uczymy, choć ostatnio na szczęście nasze kluby zaczynają się lepiej spisywać w europejskich rozgrywkach. Trzymam kciuki za Legię, żeby wiosną jak najdłużej była w Lidze Konferencji. Polski futbol potrzebuje takich historii.

Skala wyzwania pod względem fizycznym i psychicznym mimo wszystko was zaskoczyła? 

Każdy się spodziewał, że będzie intensywnie i to jasne, że w pewnym momencie czuliśmy trudy tych spotkań. Do tego doszło trochę kontuzji i pecha, przez co ogólnie było ciężej. Niektórzy rozegrali naprawdę dużo minut, ale nie powiedziałbym, że byliśmy zaskoczeni czy nieprzygotowani. Regularnie mamy również różnego rodzaju analizy wydolnościowe i wynika z nich, że jesienią pod względem fizycznym najlepsze mecze rozgrywaliśmy bezpośrednio po bojach w Europie, w rytmie grania co trzy dni. Potrafiliśmy przenieść tę intensywność na boisko i w tym aspekcie przez całą rundę dawaliśmy radę.

Jestem ciekaw, jak to będzie wyglądało wiosną, gdy terminarz stanie się mniej napięty. Będzie czas, żeby bardziej przygotować się pod konkretny mecz.

Reklama

Jak całościowo oceniasz waszą postawę w Europie? Co by nie mówić, po 0:4 z Atalantą czuło się trochę wstydu. Z drugiej strony, dostaliście się do grupy drugiego najważniejszego pucharu. 

Nie powiem dziś ani tego, że jestem zachwycony, ani że pełen złości. Na pewno cieszy, że dotarliśmy do grupy Ligi Europy. Od początku celowaliśmy w Ligę Mistrzów, ale wiedzieliśmy, że jeśli nie zawiedziemy na początku eliminacji, to będziemy mieli bufor z pozostałymi rozgrywkami. Uważam dostanie się do LE za duże osiągnięcie dla klubu i także dla nas, zawodników. Jeszcze nie tak dawno grałem w I lidze, chwilami bardziej na boiskach niż stadionach, a teraz mogłem wystąpić na Sportingu czy Atalancie. Oczywiście jakiś niedosyt po ostatnim meczu jest i to nawet nie przez pryzmat samego wyniku.

Najbardziej bolało to, że mogliście przegrać dwoma golami i awansować. A wy dostaliście 0:4 od rywala, który wystawił nawet chłopaków z Primavery. 

Nie kalkulowaliśmy, nie chcieliśmy przegrać dwoma golami. Jakość w Atalancie nadal było widać, szczególnie u zawodników ofensywnych. Nie powiesz mi, że Pasalić, Muriel, Miranczuk czy De Ketelaere to jest poziom Primavery. Za atak odpowiadali głównie doświadczeni goście z Serie A, z przodu mieli jakość. Okej, na prawej obronie był mało grający Emil Holm, który najczęściej przegrywa rywalizację z Zappacostą, ale wciąż mówimy o reprezentancie Szwecji. Będący wtedy chyba naszym najlepszym zawodnikiem Gustav Berggren jeszcze nie dostał powołania, a tamten na nią jeździ. O czymś to świadczy.

Nie zmienia to faktu, że nie pokazaliśmy wszystkiego, co chcieliśmy. Zbyt łatwo traciliśmy gole, a pod bramką Atalanty marnowaliśmy świetne sytuacje. Wynik trochę przyćmiewa to, ile sobie wykreowaliśmy, mieliśmy blisko 3.00 xG. Wykorzystalibyśmy jedynie „obowiązkowe” okazje i cieszylibyśmy się z awansu. Zabrakło nam tego, z czego słynęliśmy, czyli żelaznej obrony i konsekwencji w wykonywaniu swoich zadań taktycznych. Zdecydowanie za łatwo traciliśmy gole ze stałych fragmentów i dotyczy to całej fazy grupowej. Za mało wycisnęliśmy z najbardziej sprzyjających momentów, jak rozgrywanie w przewadze prawie całego domowego meczu ze Sportingiem czy pierwszego starcia ze Sturmem Graz. Po czasie takie rzeczy bolą najmocniej.

W fazie grupowej trochę zabrakło pewności siebie, siły mentalnej, która was wcześniej cechowała?

Nie, tu kompletnie nie chodzi o pewność siebie czy mental. Wiem, że teraz najłatwiej doszukiwać się jednej głównej przyczyny, ale to nie jest takie proste. Nie zagraliśmy tak, jak zakładaliśmy, bo nasz pressing nie był taki jak zawsze i to nie dlatego, że nie chcieliśmy. Błędy taktyczne, techniczne, indywidualne i drużynowe – w każdym aspekcie mogliśmy sobie coś zarzucić albo inaczej: zrobić coś więcej. Jak mówiłem, 5-6 goli straciliśmy ze stałych fragmentów, czyli tyle, ile wcześniej przez prawie rok. Złożyło się wiele czynników.

W rewanżu z Atalantą nastąpiła kumulacja zmęczenia, problemów kadrowych i trudów całej jesieni?

My tak naprawdę przez całą rundę mieliśmy kumulację problemów kadrowych. Praktycznie każdy w pewnym momencie miał jakieś sprawy zdrowotne. Jak jeden wyzdrowiał, to drugi wypadał. Jak drugi wrócił, to dwóch wypadało i tak w kółko. Wielu zawodników całymi tygodniami grało z urazami, szacunek dla nich, że wytrzymali. Zoran Arsenić cały zeszły sezon walczył z różnymi bólami czy nawet kontuzjami, ale dotrwał do końca. Gdy wyleczył poprzednie urazy, to ze Sportingiem złapał kontuzję, która się ciągnęła prawie do teraz i nie była prosta do zdiagnozowania. Na coś takiego nie masz wpływu. Tak się po prostu stało i trzeba było się w tej rzeczywistości odnaleźć.

Atalanta Atalantą, ale od początku było wiadomo, że kluczowy jest domowy mecz ze Sturmem. Gdy go przegraliście, stało się jasne, że mocno sobie nabruździliście w dalszej fazie grupowej rywalizacji.

Dokładnie. Tu nie mam z czym polemizować. Ten mecz boli i bolał najbardziej, najmocniej w nas siedział. Mieliśmy świadomość, że to spotkanie o wielu rzeczach zdecyduje. Szkoda, tym bardziej że w rewanżu pokazaliśmy, że potrafimy.

Twoi koledzy często akcentowali wątek fatalnego stanu murawy w Sosnowcu. To miało aż tak duże znaczenie czy nieco go wyolbrzymiano?

Myślę, że to każdy widział i na żywo, i w telewizji. Ale nie będę tłumaczył porażek boiskiem, zwłaszcza że akurat na koniec z Atalantą w tym  względzie zrobiono porządek i wymieniono murawę.

Atalanta to najwyższy poziom, z którym dotychczas miałeś styczność? Przeszło przez myśl, że zobaczyłeś inny świat?

Z innym światem bez przesady, ale na pewno była to co najmniej półka wyżej. Szczególnie widzieliśmy to w pierwszym meczu: umiejętności indywidualne, sposób podchodzenia do pojedynków, różne zachowania. Mogło się na przykład wydawać, że Muriel głównie sobie chodził czy tracił piłki, ale jak już czuł, że może coś zrobić, że ma szansę na gola czy dobrą pozycję do ataku, to aż się paliło.

Późniejsze dokonania FC Kopenhaga w fazie grupowej Ligi Mistrzów trochę osłodziły odpadnięcie z Duńczykami w decydującym dwumeczu?

Jak Kopenhaga wyszła z grupy, to jasne, że się śmialiśmy: „Kurde, ale oni jednak byli mocni, a my nie odstawaliśmy”. A mówiąc serio… Nadal uważam, że byliśmy naprawdę blisko wyeliminowania Duńczyków. Awans znajdował się na wyciągnięcie ręki, nawet patrząc przez pryzmat goli, które straciliśmy: bardzo pechowy rykoszet i szalony strzał z półobrotu Denisa Vavro z arcytrudnej pozycji. Nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek zdobędzie podobną bramkę. Na takie rzeczy trudno być przygotowanym.

Ale żeby nie ujmować Kopenhadze: od początku było u niej widać olbrzymią jakość taktyczną i determinację w tym zakresie, jej zawodnicy bardzo mądrze się poruszali. O jakości piłkarskiej nie wspominam, bo na tym poziomie musiała być duża. Tu nie było przepaści między nami, ale widzieliśmy olbrzymi spokój w ich grze. Po każdym rywalu w eliminacjach czuło się, że on już grał o takie rzeczy. My nieraz potrzebowaliśmy trochę czasu, żeby się rozkręcić i nabrać rozpędu.

Rakowowi często zarzucało się przesypianie pierwszych połów, w drugich przeważnie było lepiej. Po Kopenhadze nie wyrzucaliście sobie, że pod koniec rewanżu jednak zabrakło pójścia na całość, trochę w stylu ułańskiej szarży?

Nie pamiętam już wszystkich szczegółów tych meczów, ani dyskusji w szatni. Na pewno w Danii nie było już tego, co w pierwszym meczu. W Sosnowcu do przerwy mieliśmy… Nie wiem, jak to nazwać, chyba zbyt duży respekt do przeciwnika, zbyt spokojnie weszliśmy w spotkanie. W obu przypadkach odczuwaliśmy niedosyt. I z perspektywy boiska, i z perspektywy ławki miało się poczucie, że można było zrobić coś więcej, mimo że rywal prezentował naprawdę wysoki poziom. W tych dniach nie byliśmy najlepszą wersją siebie, a w pucharach musisz dawać coś ekstra. My tego wtedy nie daliśmy, sama poprawność nie wystarczyła.

Dla ciebie pucharowa jesień musiała być frustrująca. Jako najlepszy strzelec Rakowa byłeś najbardziej jaskrawym przykładem zawodnika, który jest niemalże pewniakiem do składu na Ekstraklasę i jednocześnie pewniakiem na ławkę w Europie. Dopiero w dwóch ostatnich meczach fazy grupowej zagrałeś od początku.

Jeszcze mecze z Florą zaczynałem w wyjściowym składzie. Później wszyscy byli gotowi, przyszli też nowi zawodnicy, miałem słabszy moment i grali inni. Naturalna kolej rzeczy, ale gdy już czułem, że jestem w lepszej dyspozycji i mogę coś dać, a nadal siedziałem na ławce – jak chociażby w meczach z Kopenhagą – to byłem rozczarowany i sportowo podrażniony. Każdy ambitny zawodnik swoją jakość chce pokazywać właśnie w tego typu spotkaniach. A że w Rakowie mamy tylko takich, no to kilku z nas na koniec mogło być zawiedzionych.

Za wami pół roku pracy pod wodzą Dawida Szwargi, pierwsze wnioski można wyciągnąć. Jaka jest największa różnica między jego Rakowem a Rakowem Marka Papszuna? Pomijając oczywiście granie co trzy dni.

Kurde, to chyba moje najbardziej znienawidzone pytanie, które otrzymuję. Nie chcę i nie będę porównywać jednego trenera do drugiego. Musiałbym się bardziej zagłębić w szczegóły, a pewnie i tak nie byłbym w pełni obiektywny. Myślę, że czas na takie podsumowania będzie po sezonie, ale to i tak będą robić inni, nie ja.

Ale w samych założeniach na pewno jakieś różnice widzisz, na przykład w kwestii większego nacisku na wyprowadzanie akcji od tyłu.

No tak, ale to nie są rzeczy, których nie chciałby też Marek Papszun i odwrotnie. Wszystkiego od razu nie wprowadzisz, trzeba to robić krok po kroku. Nam jesienią również nie wszystko wychodziło, teraz jest czas, żeby pewne aspekty modyfikować i udoskonalać. No i zmienia się status Rakowa, rywale podchodzą do nas inaczej niż rok czy dwa lata temu. Trudno więc oceniać 1 do 1, bo w ostatniej rundzie więcej meczów musieliśmy rozgrywać w ataku pozycyjnym. Każdy już doskonale wiedział, co jest siłą Rakowa i czego unikać, albo na co uważać.

Do gry w ataku pozycyjnym na polskim podwórku musicie się przyzwyczaić. Mało kto się będzie z wami otwierał i pozwalał na regularne wykorzystywanie wysokiego pressingu. 

Czyli już masz odpowiedź na wcześniejsze pytanie. Ktoś uniemożliwi nam stosowanie wysokiego pressingu, ale czy to będzie oznaczało, że mamy ten pressing gorszy? No nie do końca, dlatego tak trudno porównywać wcześniejszy sezon do ostatniej rundy. My też szukamy nowych rozwiązań na zaskoczenie przeciwników. Z każdym już przynajmniej raz graliśmy i mniej więcej wiemy, kto ma jaki pomysł na grę. Chcemy jak najwięcej wycisnąć z najbliższej rundy. Gramy o mistrzostwo Polski, a trochę punktów do lidera tracimy, więc stopniowo musimy nadgonić. Margines błędu jest minimalny.

Skoro rywalizujecie już tylko na froncie krajowym, każdy inny wynik niż obrona tytułu będzie rozczarowaniem?

Pierwszego dnia powiedzieliśmy sobie teraz – sami między sobą, bez udziału kogoś z góry – że walczymy i o mistrzostwo, i o zwycięstwo w Pucharze Polski. Inna sprawa, że na pewno każda drużyna z czołówki myśli dziś podobnie. Rozczarowanie lub jego brak będzie zależało od tego, jak ta runda się potoczy. Jeżeli wygramy wszystkie mecze, ale nie będziemy pierwsi, bo na przykład Śląsk też wygra wszystko, to mamy uznać, że zawiedliśmy? A uważam, że stać nas na seryjne wygrywanie, choć to naprawdę będzie duże wyzwanie.

Mimo że na czele są Śląsk i Jagiellonia, nadal głównymi kandydatami do mistrzostwa poza wami są Lech i Legia. Jako piłkarz Rakowa czujesz, że walka między tymi klubami to już mała święta wojna, że otoczka przed tymi meczami przestała być neutralna?

Święta wojna nie, ale to już mecze dużej rangi. Z perspektywy kibica Rakowa wydaje mi się, że to fajna nobilitacja, że przed meczami z Legią czy Lechem już w tygodniu je poprzedzającym, a czasem nawet wcześniej, zaczyna się lekka napinka w mediach. Między zawodnikami czy sztabami też jest gorąco, przypominając chociażby nasz przegrany finał Pucharu Polski z Legią. To naturalna sprawa, ale ona pokazuje, że także dla drugiej strony są to bardzo ważne spotkania. Legia i Lech wiedzą, że jesteśmy mocni, że będziemy się z nimi bili o najwyższe laury. Czujesz, że cię szanują i chcą z tobą rywalizować. Tak jak my potrafimy docenić świetną rundę Śląska czy Jagiellonii, tak super jest świadomość, że klub, który jeszcze kilka lat temu grał w II lidze, obecnie znajduje się na równi z najbardziej utytułowanymi markami w Polsce.

Trzymałeś kciuki za selekcjonerską posadę Marka Papszuna? Twoje szanse na powołanie zapewne nieco by wzrosły.

Jasne, że trzymałem kciuki za trenera. Owocnie z nim współpracowałem, zdobyliśmy mistrzostwo Polski. Mam bardzo dobre wspomnienia z tej rocznej współpracy i po prostu wiem, jaki jest jego warsztat, jaki to trener i co mógłby dać reprezentacji. To naturalne, że jeśli osiągasz z kimś tak duży sukces, to masz do niego przekonanie. Co nie oznacza, że byłem w obozie przeciwników Michała Probierza. Jego też znam i wierzę, że nasza kadra będzie szła do przodu.

Nie boli cię trochę fakt, że nigdy nie było realnego tematu twojego powołania? 

Zupełnie się tym nie przejmuję. Nie chodzi mi to po głowie, naprawdę. Gdy byłem młodszy, uważnie obserwowałem wydarzenia w naszej piłce i byłem na bieżąco. Może gdyby mi to zostało, bardziej bym ten temat przeżywał, ale dziś mam rodzinę, doszły nowe obowiązki, a moje życie nie polega już tylko na graniu w piłkę. Obok mnie są osoby, które kocham i o które muszę zadbać. Nie mam czasu na ekscytowanie się medialnymi doniesieniami.

Nie chcę przez to powiedzieć, że traktuję reprezentację jako temat na zawsze dla mnie niedostępny. Dla każdego zawodnika powołanie jest jakimś celem i ja nie stanowię wyjątku, ale nie wychodzę na boisko z myślą, że właśnie walczę o kadrę. Nie nakręcam się na zapas. Jeżeli kiedyś selekcjoner mnie zauważy, będzie to ogromny zaszczyt i wyróżnienie, ale na co dzień o tym nie rozmyślam.

Bierzesz jeszcze pod uwagę transfer zagraniczny? W sierpniu skończysz 31 lat.

To też nie jest kwestia, którą analizuję. Mam kontrakt z Rakowem, jest tu robota do wykonania. Rodzina znów się powiększa, drugie dziecko w drodze, więc tym bardziej doceniam stabilizację w życiu. Są rzeczy ważne i ważniejsze. Dawniej myślałem, że fajnie byłoby gdzieś wyjechać i poznać piłkę w innym kraju. Dziś mogłem tego doświadczyć grając w europejskich pucharach, bezpośrednio z boiska. Jeżeli będzie okazja na wyjazd, to usiądziemy i się zastanowimy, bo zawsze mnie to ciekawiło, ale na dziś nic mi o tym nie wiadomo.

Wspominałeś, że jeszcze nie tak dawno grałeś w I lidze. Gdyby pięć lat temu ktoś przewidział ci, że zdobędziesz mistrzostwo Polski, że ustrzelisz dwucyfrówkę w Ekstraklasie, że zagrasz w Lidze Europy z Atalantą i Sportingiem, to uznałbyś to za realny scenariusz?

Wydaje mi się, że z pewnością siebie nigdy nie miałem problemów. Zawsze znałem swoją wartość i wierzyłem, że zaraz pójdę gdzieś wyżej. W praktyce z różnych względów trwało to trochę dłużej, ale udało się. No, może to mistrzostwo traktowałbym jako coś bardziej mglistego, bo tutaj trzeba iść schodek po schodku, a nie od razu notować gigantyczny przeskok. Na pewno w ciemno wziąłbym wtedy to, co mam teraz – i w życiu prywatnym, i sportowym. Niczego nie żałuję. Jestem dumny z tego, gdzie doszedłem.

Gdy przychodziłem do Rakowa, było sporo niewiadomych. Wiele osób, nawet w samym Górniku Zabrze, powątpiewało, czy dam tu radę. Okazało się, że pomogłem i jako pomocnik zostałem najlepszym strzelcem mistrza Polski, co ma swoją wymowę. Mam dużą satysfakcję, aczkolwiek nie czuję się nasycony, nie czuję, że najlepsze już było. Patrząc indywidualnie i drużynowo, runda jesienna pozostawiała trochę do życzenia, ale najważniejsze będzie, jak skończymy ten sezon. A jest o co grać.

rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK

CZYTAJ WIĘCEJ O RAKOWIE:

Fot. FotoPyK

Jeżeli uznać, że prowadzenie stronki o Realu Valladolid też się liczy, o piłce w świecie internetu pisze już od dwudziestu lat. Kiedyś bardziej interesował się ligami zagranicznymi, dziś futbol bez polskich akcentów ekscytuje go rzadko. Miał szczęście współpracować z Romanem Hurkowskim pod koniec jego życia, to był dla niego dziennikarski uniwersytet. W 2010 roku - po przygodach na kilku stronach - założył portal 2x45. Stamtąd pod koniec 2017 roku do Weszło wyciągnął go Krzysztof Stanowski. I oto jest. Najczęściej możecie czytać jego teksty dotyczące Ekstraklasy – od pomeczówek po duże wywiady czy reportaże - a od 2021 roku raz na kilka tygodni oglądać w Lidze Minus i Weszłopolskich. Kibicowsko nigdy nie był mocno zaangażowany, ale ostatnio chodzenie z synem na stadion sprawiło, że trochę odżyła jego sympatia do GKS-u Tychy. Dodając kontekst zawodowy, tym chętniej przyjąłby długo wyczekiwany awans tego klubu do Ekstraklasy.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

11 komentarzy

Loading...