Reklama

Budziński: Otaczała mnie zła aura. Robiłem liczby, a nie miałem ofert

Jan Mazurek

Autor:Jan Mazurek

15 stycznia 2024, 11:59 • 20 min czytania 24 komentarzy

Marcin Budziński ma szerokie horyzonty. Swojego czasu jego filmy „Skompromitowany” i „Świat bez piłki” odbiły się w środowisku dużym echem. Sam pisze scenariusze, reżyseruje, kręci i montuje. W przyszłości celuje w science fiction. Gra na trąbce i gitarze. Komponuje muzykę. Żegluje. W 2007 roku zdiagnozowano u niego nowotwór złośliwy, Czesław Michniewicz nazywał go kandydatem na polskiego Stevena Gerrarda, w Cracovii potrafił strzelić 9 goli i zaliczyć 10 asyst. Wciąż kopie piłkę w drugoligowym Hutniku Kraków. To długa rozmowa o karierze i życiu. Zapraszamy. 

Budziński: Otaczała mnie zła aura. Robiłem liczby, a nie miałem ofert

Piłkarze kłamią w wywiadach?

Nie wiem, czy kłamią, ale wielu rzeczy nie mówią.

Dlaczego?

Bo tak się nie da. I to się zupełnie nie opłaca. Potem tylko dostaje się bury od prezesów, dyrektorów, trenerów czy kibiców.

Reklama

Znasz takich, którzy walą prawdę między oczy?

Znam.

Też taki jesteś?

Kiedyś podczas meczu Ekstraklasy pokłóciłem się z dość znanym sędzią, już nieaktywnym. Leciały grube teksty, z obu stron. W pewnym momencie ten sędzia rzucił nawet, że zna ludzi i kogoś na mnie naśle.

Aż tak?

Nie chodziło o gangsterskie klimaty. Bardziej coś w stylu, że on niby zna ludzi z PZPN-u, którzy mogą mnie zawiesić.

Reklama

Co było dalej?

Odciąłem mu się, że przytoczę te jego gadki w telewizyjnym wywiadzie. Mocno byłem nabuzowany, stanąłem przed kamerami, mogłem wszystko powyciągać, afera by się zrobiła. I co? Nic nie powiedziałem.

Dlaczego?

Wiadomo, że same problemy by z tego powstały.

Zdradzisz nazwisko sędziego?

Nie ma takiej opcji!

Pogodziliście się? 

Tak, później już nie było między nami złej krwi. Spotkaliśmy się po latach w jakimś lokalu. Pogadaliśmy, nawet nie pamiętam, czy wracaliśmy do tematu, ale chyba nie.

Brutalną szczerością odznaczał się za to Janusz Filipiak, który w piłkarskim momencie życia był już tak bogaty, że mógł pozwolić sobie na ostentacyjną wręcz niezależność, więc nie przepuszczał słów i myśli przez biurka gryzipiórków z działu PR. Jak go wspominasz? 

Profesor budził szacunek. Wydaje mi się, że w piłce nie spotkałem żadnej innej równie barwnej, ekscentrycznej, wyróżniającej się postaci. Cracovia była jego ukochaną córką. Wiele mu zawdzięcza. Nie byłaby tu, gdzie jest, gdyby nie jego pomysły, zaangażowanie i hojność. Przy Kałuży należy mu się pomnik.

Znał się na piłce?

Ha, długo w tym siedział, zdążył się napatrzeć. Wpadał czasami do szatni po meczach…

W przerwach też?

W przerwach? Nie przypominam sobie. No może raz czy dwa, ale to naprawdę incydentalnie. Głównie zdarzało się to już po meczach. Po porażkach potrafił przygadać, skrytykować.

Jak przyjmowaliście jego uwagi?

Cóż, czasami miewał uwagi trafne, czasami mniej trafne, wiadomo.

Wszystkich zawodników kojarzył?

Mnie znał.

Bo długo grałeś, a tych bardziej drugoplanowych?

Podstawowych wszystkich znał na pewno. Jak ktoś był dłużej, tak samo. Innych nie wiem.

W pewnym momencie popadliście w konflikt, prawda?

Ja z profesorem? Nie, nigdy!

A ta przepychanka medialna z tekstem Filipiaka, że przecież Budziński „nie grał z pensją na waciki”?

Wszystko odbyło się między profesorem a moim menadżerem, byłem całkowicie poza tym, zresztą potem do Cracovii wróciłem i kontakt mieliśmy niezmiennie bardzo dobry.

Cracovia jest nieco w cieniu Wisły Kraków?

W cieniu? Cracovia jest w Ekstraklasie, a Wisła w I lidze…

Na Reymonta przychodzi 15 tysięcy osób, a przy Kałuży pojawia się dwa razy mniej kibiców. 

Nie wiem, czemu tak mało ludzi chodzi na Cracovię. Na domowych meczach Hutnika mamy średnio po siedemset osób. Nie jest to mało, ale wiadomo, że Wisła ma największą bazę kibicowską w Krakowie, stąd też może ta opinia o innych tutejszych klubach w jej cieniu.

Jako człowiek kojarzony z Cracovią i Hutnikiem spotkają cię niekiedy nieprzyjemności ze strony fanatycznych kibiców Wisły?

Nie, tyle co na meczach. Kiedyś też ze dwa razy się zdarzyło, że coś tam do nas krzyczeli, ale nic z tego nie wyniknęło, to nie była żadna groźna sytuacja.

To prawda, że potrafisz zaszyć sobie ranę?

A tak kiedyś powiedziałem?

W „Przeglądzie Sportowym”, że a to wpadłeś na szkło, a to się przewróciłeś, a to o szafkę zahaczyłeś, a to w nodze dziura aż ścięgno widać, więc tyle się na to szycie napatrzyłeś, że z jakimś drobnym zabiegiem sam byś sobie poradził.

Taki żarcik, bo tyle razy byłem zszywany i operowany, że już może faktycznie potrafiłbym sam sobie krew pobrać albo zastrzyk zaaplikować.

Szycie usuwam więc z szerokiej listy twoich pasji i zainteresowań. Żadna strata, bo oprócz tego jest jeszcze reżyserowanie filmów, granie na instrumentach, żegluga…

Sporo mam hobby, choć nie znaczy to, że jestem w tym wszystkim dobry.

Nie lubisz się nudzić?

Doba ma za mało godzin, żeby wszystko ogarnąć, trzeba jeszcze spać przecież, trening zrobić, mecz zagrać, dlatego nic z tych hobby jeszcze szczególnie nie rozwijam.

Jak bardzo nie lubisz treningów? Słyszałem, że bardzo.

Nie, zwariowałbym, gdybym nie trenował. Nawet jak mamy wolne, to trenuję. Niezależnie, czy jest rozpiska, czy rozpiski nie ma. Faktycznie jednak są takie zajęcia, że mogą mi zepsuć dzień. Wkurzam się.

Co masz na myśli?

Samo granie jest najprzyjemniejsze. Lubię system środa-sobota, gdy mniej jest czasu na trenowanie, a więcej właśnie na granie. Okresy przygotowawcze są za to najbardziej niewdzięczne. Prawie dwa miesiące po dwa treningi dziennie. Niby są jakieś sparingi, ale to nie to samo co mecze, psychicznie jest to trochę męczące.

Obrażam się szczególnie, gdy w treningach jest mało piłki nożnej. W przeszłości zdarzało się, że mikrocykle w jakimś klubie zakładały na przykład zaledwie dziesięć procent futbolu w futbolu. I po takim tygodniu, kiedy robiło się wszystko, tylko nie grało się w piłkę, trudno w weekend wychodziło się na kolejkę ligową. Niektórzy trenerzy przesadzali z przeciągnięciem wajchy w tę stronę. Uprzedzam, nie podam żadnych nazwisk. Jeszcze wyjdzie, że na któregoś z nich w przyszłości trafię. Ja już wiem, że jeśli po karierze zostanę trenerem, a może zostanę, to będę zupełnie innym szkoleniowcem od tych wszystkich, z którymi przyszło mi pracować.

Ciekawe. 

Czy to zda egzamin? Nie wiem, pewnie nie.

Niedawno czytałem wypowiedź Michaela Laudrupa, który mówił, że życie piłkarza to życie na walizkach, do tego ekstremalnie nudne i pozbawione czasu na rozwijanie hobby. 

Zgadzam się, że jest to życie na walizkach, czas się przejada. Niektórzy twierdzą, że mamy dużo czasu wolnego, bo w tygodniu po treningu fajrant. Z drugiej strony jednak wyłączony jest praktycznie każdy weekend, bo mecze. Na rozwijanie pasji wcale nie pozostaje zbyt dużo czasu. W tamtym roku na przykład w ogóle nie żeglowałem, choć to bardzo lubię. Od filmowania miałem rok przerwy, miałem to nawet porzucić, ale znów się dzieje, będziemy kręcić spot dla Hutnika.

Sam nauczyłeś się montować?

Przeszedłem kilka szkoleń online, dużo wiedzy jest w internecie, wystarczy poszukać, ale generalnie wszystkiego właściwie nauczyłem się samemu.

Wymaga to jednak jakiegoś samozaparcia. 

Długi proces, lata doskonalenia się. Pewnie, gdybym miał więcej czasu, nie zajmował się zawodowo piłką, szybciej doszedłbym do tego poziomu, na którym jestem teraz, ale przynajmniej jestem już na tyle świadomy, że wiem, jakie mam słabe strony i czego chciałbym się nauczyć.

Skąd w twojej twórczości fascynacja gangsterskimi klimatami?

Zawsze lubiłem filmy akcji. Brakowało mi takich w polskiej kinematografii. Wszyscy tego oczekują. Aktorom też łatwiej gra się, jak dużo się dzieje.

Inspiracje typu „Wściekłe psy”?

Bardzo lubię Tarantino. Teraz w nowym spocie dla Hutnika będą za to nawiązania do tekstów z „Poranku Kojota”. Oczywiście nie ograniczam się tylko do filmów akcji, ich to nawet w kinie zrobiło się za dużo, przesyt tej całej agresji i jej otoczki.

To się nazywa popkultura.

Taki klimat mi odpowiada, ale tym razem powinno być łagodniej, bo nikt nikogo nie będzie bił, strzelanek też nie planuję, mimo wszystko granie w piłkę.

Od małego oglądaliśmy mnóstwo filmów. Brat przynosił nowości na płytach CD. Nie wiem, skąd to brał, czy z torrentów, czy jakichś innych pirackich źródeł, ale nikt inny tego nie miał, byliśmy do przodu. Później przyniósł kamerkę, właściwie aparat z funkcją nagrywania, podchwyciliśmy, zaczęliśmy filmować. Niby zabawa dziesięciolatka, a zostało mi to do teraz.

O czym był twój film science fiction? Opowiadałeś kiedyś, że nie wyszedł tak, jak byś chciał. 

Dwa albo trzy takie zrobiłem.

Słucham z zaciekawieniem.

Rzeczywistość postapokaliptyczna. Na Ziemi zostało niewielu ludzi. Może nie zupełnie w stylu „Mad Maxa”, ale ten kierunek. Po jednej stronie piękne miasto z szczęśliwymi ludźmi, po środku las, a po drugiej stronie kraina dla tych, którzy nie chcieli się podporządkować. Główną bohaterką byłaby dziewczyna, która próbuje dostać się do miasta…

Ludzie lubią takie filmy. 

Nagrałem go kiedyś na konkurs, zagrałem w nim krótką rolę, ale nigdzie go nie ma. Chciałbym zrobić ten film na nowo, w dłuższej wersji, z większym rozmachem.  Wiązać się to będzie z koniecznością zakupu mnóstwa rekwizytów, trzeba będzie wydać niemałe pieniądze na kostiumy i efekty specjalne, bo tego ostatniego bym akurat nie robił, tylko dał komuś innemu. Sprzętu mam za to sporo. Potrzeba do tego czasu. Nie wiem, może kanał na Youtube założę i tam będę takie rzeczy wrzucał.

Kiedy robiłeś „Skompromitowanego” i „Świat bez piłki”, które w środowisku polskiego futbolu zrobiły furorę, Youtube miał już kolosalną popularność, ale dopiero teraz przeżywa absolutny rozkwit.

Jest to jakaś szansa.

Łatwo było namówić Bartosza Kapustkę, żeby nawalał się w „Skompromitowanym” na rok przed rozbłyskiem na Euro 2016?

Bardzo łatwo, bardzo łatwo. Każdy aktor przystąpił do swojej roli z uśmiechem na twarzy. Wiadomo, że po cięższych treningach czy okresach musiałem ich motywować na zasadzie „dawajcie, nie przekładajmy, robimy wszystko dzisiaj”, bo wiedziałem, że jak nie zrobi się czegoś od razu, to z każdym kolejnym dniem wcale nie będzie prościej.

Spodziewałeś się, że Kapustka tak odpali we Francji?

Wiedziałem, że to możliwe, a nawet bardzo prawdopodobne.

Co on takiego w sobie miał?

Ma dalej, ale był wtedy w formie, bardzo pewny siebie, wszystko mu wychodziło. Widać było to i w Ekstraklasie, i na Euro, do którego dobrze podszedł mentalnie, bo się nie spalił, tylko wyszedł i grał swoje.

Myślisz, że powinien dłużej zostać w Polsce i nie wyjeżdżać do Anglii?

Na jego miejscu też bym wyjechał do Leicester.

Nawet jakbyś wiedział, jak to się potoczy?

Przeważyłaby możliwość dotknięcia Premier League, która od zawsze jest moją ulubioną ligą. Wielu mówiło, że Kapustka popełnił błąd, ale ja wiem, jak zachowałbym się na jego miejscu, i naprawdę – zrobiłbym to samo.

Dla ciebie Australia była Anglią w wersji mini?

Przed przylotem do Australii ćwiczyłem dwa tygodnie z Manchesterem City U-23. I potem z bardzo podobnymi warunkami systemu treningowego spotkałem się w Melbourne FC, które też należy do City Football Group, przyjeżdżali zresztą do nas czasami delegaci z Wielkiej Brytanii. Do tego trenerem był Warren Joyce, który wcześniej przez lata prowadził rezerwy Manchesteru United.

Chłopaki w Manchesterze City U-23 byli od ciebie lepsi? Miałeś 27 lat, za sobą choćby sezon z 9 golami i 10 asystami w Ekstraklasie…

Nie czułem się gorszy.

Najlepiej trenowało mi się właśnie z rezerwami Manchesteru City. Grali tam zdolni chłopcy, najlepsi przechodzili do pierwszej drużyny, ale to nie był kosmiczny poziom. Czasami, jak ich nie było, bo jechali na jakiś mecz, rzucano mnie do U-19. I tam trudniej było się odnaleźć, dużo juniorskich zachowań, w gierkach nadużywali dryblingu, dużo chaosu.

Imponowało mi za to ich wszystkich przygotowanie fizyczne. Osiemnastolatkowie wbijali na nogi takie ciężary, że byłem w szoku, bo mi samemu po wolnym ciężko z tym było. Niektórzy chudziutcy, niscy, więc myślałem, że na siłowni będą im zmniejszać obciążenia, ale patrzę, robią równo serie, i to bez większego problemu. Widać było, że w Anglii kładą na to nacisk.

W Australii się nudziłeś? W „Przeglądzie Sportowym” mówiłeś, że „miałeś dużo czasu na komponowanie muzyki i grę na pianinie”. 

Nie zabrałem tam trąbki, na której gram. Pisałem muzykę. Miałem klawisze i kupiłem sobie gitarę. Przygrywaliśmy sobie z Bartem Schenkeveldem, holenderskim obrońcą, który teraz jest kapitanem Panathinaikosu.

W jakie muzyczne klimaty uderzałeś? Rockowe, szantowe, country?

Na klawiaturze głównie komponowałem muzykę filmową, trochę też rozrywki i klasyki.

Czyli jesteś obeznany w nutach. 

Tak, tak, nuty znam. Choć jak uczę się utworów, to wolę nie z nich, tylko bezpośrednio z instruktaży klawiszowych, żeby wiedzieć, co i kiedy mam kliknąć, na Youtube można znaleźć takich dużo.

Bardzo praktyczne. 

Na trąbce za to wszystko gram z nut.

Dużo masz umiejętności, którymi można chwalić się przy rodzinnym stole. 

Może tak, zaskakująco wiele rzeczy dość łatwo mi przychodzi. Nauka nie zajmuje mi na tyle długo, żeby po drodze się zniechęcić.

Australii nie podbiłeś, statusu Adriana Mierzejewskiego nie zyskałeś, ale przecież nie można powiedzieć, że A-League cię wypluła, bo wykręciłeś tam znośne liczby – 16 meczów, 5 goli. Nie kusiło pobawić się w globtrotera? 

Nie, nie dałbym chyba rady jeździć po świecie, jestem przywiązany do Polski. Nawet jak byłem w Australii, odległość stanowiła dla mnie problem. Ten 26-godzinny lot… Jeszcze jakbym grał gdzieś bliżej i raz na jakiś czas mógł sobie przylecieć do kraju, ale tak całkowicie odcięty, to nie było dla mnie.

W Sport.pl mówiłeś, że te 26 godzin było zaporą nie do przeskoczenia, ale za to można było polecieć na nieodległe Bali. Pomyślałem, że samych takich problemów ludziom życzę. 

Bali było blisko, mieliśmy na nie lecieć z Schenkeveldem, ale w końcu wybraliśmy się na północ do tropikalnego Cairns, nurkowałem na Wielkiej Rafie Koralowej. Wolny weekend, robiło wrażenie, stamtąd do dalekich z polskiej perspektywy zakątków świata jest po prostu bliżej, zresztą Australia to po prostu ładny kraj.

Przed pająkami wszyscy cię przestrzegali?

Nie, Australijczycy dziwili się, że się boimy. I przekonywali, że tam mnóstwo ludzi przez całe życie nie zobaczyło choćby jednego pająka. Zwłaszcza w Melbourne, gdzie zimniej, więc jest tego mniej. Co innego w innych stanach, takich z wyższą temperaturą. Opowiadano mi historie z pająkami i wężami, ale żadnych strasznych, związanych z śmiercią, nie słyszałem.

Spotkałeś jakichś kozaków? 

Grał u nas Tim Cahill. Przez lata ważna postać w Evertonie, w Australii miał status legendy, ponad 100 meczów i 50 goli w reprezentacji. Nie załapałem się za to na ten moment, kiedy do A-League zjechał na chwilę Alessandro Del Piero. Za moich czasów każda drużyna miała jednego czy dwóch zawodników z mocną europejską przeszłością, na boisku widać było, że przerastają resztę.

Ten Cahill to największa postać, jaką spotkałeś w karierze?

Jak byłem w Manchesterze City, to spotkałem cały Manchester City.

Mamy tytuł.

No na pewno, z Cahillem grałem, byłem w szatni. I tak, chyba tak, największa postać, bo światowy format.

Najbardziej w karierze spompował cię Czesław Michniewicz, który powiedział, że masz potencjał na bycie polskim Stevenem Gerrardem?

Czy najbardziej? W Arce byłem młodym chłopakiem, słowa trenera Michniewicza o „polskim Gerradzie” odbiły się dużym echem, dały mi dużo pewności siebie. Mocna pompka, może właśnie najmocniejsza, bo trenerzy raczej nie mają w zwyczaju pompować jednego zawodnika.

O Michniewiczu masz dobre zdanie?

Wziąłem mnie z drugiej drużyny Arki. Dał mi zadebiutować na Legii. Nie pracowaliśmy z Michniewiczem długo, ale mam o nim dobre zdanie, ilekroć się widzimy, sympatycznie gadamy.

Grałeś u dwóch z trzech ostatnich selekcjonerów reprezentacji Polski – u Czesława Michniewicza w Arce, potem u Michała Probierza w Cracovii. Widzisz między nimi jakiś punkt styczny?

Moim zdaniem są bardzo podobnymi trenerami. Do tego mają równie podobne pomysły na piłkę. Cechuje ich charyzma, potrafią zawodników za gębę złapać, nie dają sobie w kaszę dmuchać. Jak się u nich gra, to lepiej dobrze z nimi trzymać niż wojować.

Probierz poległ w Cracovii?

Wygrał Puchar Polski i Superpuchar Polski. Prowadził Cracovię w eliminacjach do Ligi Europy. Nie jest przegrany. W kwestii zdobytych trofeów, powiedziałbym nawet, że jest wygrany. Szwankował tylko styl, nie była to krakowska piłka, ale chociaż gablota się zapełniła.

Był taki moment, że czułeś się gwiazdą Ekstraklasy?

Gwiazdą nie czułem się nigdy. Nie wiodłem celebryckiego życia. Rzadko ktokolwiek poznawał mnie na ulicy, bo w Krakowie to zainteresowanie rozbija się między Cracovię i Wisłę, czyli dwa duże kluby, no i jeszcze mniejszy Hutnik. Po prostu byłem doceniany w środowisku.

Z czymś się to docenienie wiązało?

U mnie nie wiązało się z niczym. Zaliczyłem dwa sezony z dobrymi albo bardzo dobrymi liczbami, a nie miałem żadnych poważnych propozycji transferowych. Czasy się chyba trochę zmieniły, bo widzę, że aktualnie zawodnicy wyjeżdżają na Zachód za niezłe pieniądze po połowie udanej rundy.

Charakterologicznie bliżej ci do stereotypowego Australijczyka czy Polaka?

Każdy, kto mnie zna pewnie powie, że daleko mi do stereotypowego Australijczyka czy Amerykanina. Że jestem negatywny, że narzekam, czy coś. I racja, bywam marudą, ale staram się być pozytywny. Tylko niektórzy ludzie skutecznie mi to czasami utrudniają.

Kiedy podzwoniłem trochę po twoich starych znajomych z piłkarskiego środowiska, ktoś opowiedział mi fajną historię. Wiadomo, że jako siedemnastolatek w 2007 roku pokonałeś nowotwór złośliwy po cyklu chemioterapii. I teraz, gdy słyszysz, że ktoś cierpi podobnie, mówisz: „trzeba walczyć, rak to jeszcze nie wyrok”. 

Też uważam, że mam pozytywne podejście do życia. Staram się taki być. Czasami mi nie wychodzi, klnę, obrażam się i zrzędzę, ale staram się…

Choroba zmieniła twoją optykę?

Może, może trochę też, ale od małego byłem raczej pozytywny, wesoły.

Kiedy pojawiło się marudzenie?

Zawsze było. Charakter mam ciężki. Strasznie nie lubię przegrywać. W FIFĘ, w karty, w cokolwiek. Do tego ten perfekcjonizm – chciałbym, żeby wszystko, co robię, było jak z obrazka, poukładane na tip-top. Jak coś wyjdzie, ale choćby minimalnie nie tak jak sobie planowałem, to się wkurzam.

Po Radomiaku mówiłeś, że piłka nożna to kult zdrowia. Łatwo znaleźć się na aucie. 

Wielu zawodników mówi mi, że grasz, grasz, grasz, aż wypadniesz na krótszy czy dłuższy okres, i nagle cię nie ma. Chyba że wcześniej jesteś gwiazdą, ale takich piłkarzy policzyć można na palcach jednej ręki. Pół biedy, jeśli masz ważny kontrakt i czas, żeby się się odbudować. Ja umowy nie miałem. I to jest jak wyrok. Pół roku bez gry, a możesz zlecieć na łeb na szyję z Ekstraklasy do I czy II ligi.

Przez większość kariery nic mi nie dolegało. A potem posypało się kolano. W ciągu dwóch lat miałem dwie operacje, które wykluczały mnie na siedem czy osiem miesięcy, strasznie długi okres.

Podobno zastanawiałeś się nad końcem kariery. Czułeś żal?

Żal? Nie wiem, pewnie trochę tak. Ale bardziej piłkarską złość. Może będę jeszcze miał okazję niektórym udowodnić, że popełnili błąd.

Przy ostatnich podejściach do Stali Mielec i Cracovii odniosłeś wrażenie, że Ekstraklasa ci odjechała?

Do Cracovii wróciłem za Probierza. Na pewno mogłem dostać szansę. Poziom piłkarski tej drużyny nie był wysoki. Miałem grać w rezerwach, ale zaraz przenieśli mnie wyżej. Zagrałem ze Stalą, gdzie przez 70% czasu piłka latała w powietrzu, wysoko nad moją głową. I na koniec ligi z Wartą. Potem wylądowałem w Mielcu.

W Stali miałem pecha z kolanem. Występowałem w pierwszym składzie. Dobrze mi się grało. Ale przydarzyła się kontuzja. Wróciłem na dwa ostatnie mecze, choć gotowy byłem już wcześniej. W lecie wciąż z nimi trenowałem, nieźle wyglądałem w okresie przygotowawczym. W klubie mocno się zastanawiali, czy mnie zostawić. Ostatecznie się nie zdecydowali. Bali się. Nic dziwnego, rok wcześniej po trzech miesiącach się rozwaliłem. Przez większość kontraktu nie grałem, a i tak musieli mi płacić. Chciałem iść nawet na ugodę, że jeśli coś się stanie, możemy rozwiązać umowę…

Czwarty raz w karierze trafiałem do Cracovii. Schodziłem z klubu Ekstraklasy, ale Jacek Zieliński nie był mną zainteresowany. Trenowałem z rezerwami, często mnie przy tym brali do pierwszego zespołu, zagrałem jakiś tam sparing, część członków sztabu widziało mnie w jedynce na stałe, ale głównodowodzący miał inne zdanie. Dwa razy w Pucharze Polski dostałem szansę, w lidze nic u Zielińskiego nie zagrałem, jeździłem tylko na ławkę.

Uważam, że nie było to sprawiedliwe. I to nie tylko moje zdanie. Nie wiem, czemu nie byłem traktowano jako pełnowartościowy zawodnik. W ogóle nie byłem brany pod uwagę. Z drugiej strony Zieliński wypowiadał się o mnie pozytywnie. Nawet profesorowi Filipiakowi powiedział, że podnoszę mu jakość drużyny. W Turcji przepracowałem cały okres przygotowawczy. Wszystko wskazywało na to, że z Górnikiem Zabrze wyjdę w pierwszym składzie. Ale pechowo upadłem i złamałem rękę. Poszły dwie kości w dłoni. Wypadłem. I jak wypadłem, to już nie wróciłem, nawet na treningi, choć szybko się wyleczyłem, w III lidze grałem ze specjalnym ochraniaczem.

W reprezentacji Polski U-21 grałeś z Klichem i Krychowiakiem. Nie wykorzystałeś chyba pełni potencjału, co?

Może tak być. Mogłem zrobić większą karierę. Miałem szczęście, że dostałem się do Ekstraklasy, bo tak, to trzeba mieć szczęście. Później jednak nie dostałem drugiej równie poważnej szansy.

Klich w Cracovii nie zbliżał się do takich liczb jak ty wykręcałeś, a na Zachodzie robi świetną karierę. 

Nie wiem, wokół mnie była jakaś taka zła aura. Robiłem liczby, ale nie było żadnych ofert. Nawet pół oferty. Nic, null. Tyle co z polskiej ligi, ale…

Na tym samym poziomie co Cracovia. 

Dokładnie, wolałem zostać. Melbourne bardzo mnie chciało, było zdeterminowane, ale to jeden klub, do tego z Australii, to nie Europa.

Ktoś ci to próbował wytłumaczyć? Może Probierz?

Probierz kilka rzeczy mi podpowiedział. Mówił, że kiedy analizował mnie jako trener drużyn przeciwnych, to widział, że wyłączam się z gry. Były te liczby i nic się nie działo, nie wiem. Wielu mówiło, że to niemożliwe, żeby po tym sezonie z 9 golami i 10 asystami nie dostać przynajmniej dziesięciu ofert. Odpowiadałem, że nie wiem, faktycznie nie było ofert, przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Nie rozumiem tego.

Myślałeś może, że to przejście nowotworu w karcie zdrowia mogło odstraszać skautów zagranicznych klubów?

Myślę, że nie.

W nowoczesnej piłce analizują dogłębnie cały życiorys. 

Nie sądzę, żeby miało to wpływ.

Jeszcze pięć lat po zakończeniu leczenia jeździłeś na badania.

Tak, badać skończyłem się w wieku dwudziestu trzech lat, ale to nie to, na pewno nie to.

Jak bardzo wkurwiony byłeś po meczach z rezerwami Lecha i Kotwicą?

Bardzo, bardzo, po Kotwicy powiedziałem trenerowi, że kończę granie, że dogram pozostałe mecze do końca rundy i rozwiązuję kontrakt.

Od razu po meczu rozkładałem ręce. Nie wiedziałem, co się stało. Nie potrafiłem tego wytłumaczyć. Po Lechu mówiliśmy sobie, że takie coś już nigdy się nie wydarzy, a tydzień później z Kotwicą zostaliśmy zweryfikowani. Niesamowita złość. I wielka bezradność. Na boisku szczególnie ta bezradność. Co się dzieje? Z rezerwami Lecha od 3:0 do 3:4, z Kotwicą od 3:0 do 3:5.

Choć akurat Kotwica była od nas lepsza. Długo oni grali, a my strzelaliśmy gole. Tak się złożyło, że było 3:0, ale odczuwało się, że to niesprawiedliwy wynik. W II lidze rzadko się to zdarza, bo w większości meczów jako Hutnik dominujemy. Od Kotwicy czuć było jednak doświadczenie, mają w składzie weteranów, co już trochę pograli, zepchnęli nas do defensywy. Żadne to jednak usprawiedliwienie, 3:0 zawsze powinno się dowieźć. Z Lechem zaś, no nie wiem, oni do sześćdziesiątej minuty nic nie stworzyli, żadnej sytuacji.

Z Kotwicą to był jeszcze pierwszy mecz w Hutniku, kiedy nosiłeś opaskę kapitana. 

I do pewnego momentu szło dobrze.

Z Lechem strzeliłeś dwa gole, z Kotwicą zaliczyłeś asystę. Pozostawałeś poza podejrzeniami. Od razu jednak w szatni i klubie węszyliście, że ktoś te mecze sprzedał?

Nie, nie, broń Boże. Bardziej złość, jak można było kolejny raz roztrwonić taką przewagę. Wszyscy na wszystkich wściekli. Przy bramkach pretensje do konkretnych osób, ale nie pod względem sprzedanego meczu czy korupcji. Bardziej, że ktoś mógł bardziej zawalczyć, nie odpuścić, że rozpadliśmy się jako drużyna, bo jedni chcieli pressować, inni nie, więc nie byliśmy w tym zgrani, to sobie wyrzucaliśmy. Nic grubszego.

Bałeś się, że ktoś może cię oskarżyć o korupcję?

Ja? Nie. Śmieszne mi się to wydawało. Nie wszystkim było przy tym do śmiechu.

Komunikat wydany przez Hutnik rozbił drużynę?

Nie wiem, czy rozbił, ale po takich dwóch przegranych meczach tylko dodatkowo dołował, a już i tak byliśmy doszczętnie rozwaleni. Atmosfera zrobiła się podwójnie słaba. Potem był jednak wyjazd na Olimpię Grudziądz, gdzie pauzowałem za kartki. I tam nastawienie było już inne: co może być gorszego niż to, co jest? Można było się tylko odbić. Wygraliśmy, od tego momentu wszystko się unormowało. Ale tak, wcześniej było słabo.

Wyróżniasz się w tej II lidze?

Mam nadzieję, że tak to wygląda. I, że Hutnikowi daję dużo. Wielu ludzi mnie skreślało, z tej II ligi również, zresztą tak samo jak Denissa Rakelsa. Że emeryci, że się skończyli. Liczę, że zmienią zdanie.

Czyli nie jesteś emerytem?

Jeszcze nie.

Świat bez piłki będzie przerażający?

Tak, dlatego zastanawiam się nad trenerką.

Czego będzie najbardziej brakować?

Dwa razy leczyłem poważne kontuzje. Nie miałem klubu. Siedziałem sam. Strasznie mi wtedy brakowało szatni. Tego klimatu. Bo ona zawsze jest wesoła, są koledzy. Ta przynależność jest fajna. Bez tego może być ciężko. Nie jest więc powiedziane, że piłkę zostawię. Zamierzam grać, dopóki kolano będzie pozwalać. Fizyczne wykresy pokazują, że jest dobrze.

Gdybyś miał zagwarantowane osiągnięcie sukcesu w skali polskiej w piłce nożnej, w filmie albo w żegludze, to co byś wybrał?

Żegluga na pewno odpada.

Powiedziałeś kiedyś, że najlepiej czujesz się żeglując…

To zabawa, przyjemność, rekreacja, odskocznia od grania, ale żaden zawód!

Reżyser czy piłkarz?

Mimo wszystko – piłkarz.

ROZMAWIAŁ JAN MAZUREK

Czytaj więcej wywiadów na Weszło:

Fot. Newspix

Urodzony w 2000 roku. Jeśli dożyje 101 lat, będzie żył w trzech wiekach. Od 2019 roku na Weszło. Sensem życia jest rozmawianie z ludźmi i zadawanie pytań. Jego ulubionymi formami dziennikarskimi są wywiad i reportaż, którym lubi nadawać eksperymentalną formę. Czyta około stu książek rocznie. Za niedoścignione wzory uznaje mistrzów i klasyków gatunku - Ryszarda Kapuscińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Toma Wolfe czy Huntera S. Thompsona. Piłka nożna bezgranicznie go fascynuje, ale jeszcze ciekawsza jest jej otoczka, przede wszystkim możliwość opowiadania o problemach świata za jej pośrednictwem.

Rozwiń

Najnowsze

EURO 2024

Raport kadrowiczów na pięćdziesiąt dni przed meczem Polaków na Euro [ANALIZA]

Piotr Rzepecki
6
Raport kadrowiczów na pięćdziesiąt dni przed meczem Polaków na Euro [ANALIZA]

Piłka nożna

EURO 2024

Raport kadrowiczów na pięćdziesiąt dni przed meczem Polaków na Euro [ANALIZA]

Piotr Rzepecki
6
Raport kadrowiczów na pięćdziesiąt dni przed meczem Polaków na Euro [ANALIZA]

Komentarze

24 komentarzy

Loading...