Negocjująca nowy kontrakt telewizyjny NBA potrzebowała cudu i go dostała. Zakończony w sobotnią noc turniej w środku sezonu idealny nie był, jednak okazał się gigantycznym, niekwestionowanym sukcesem w dużej mierze dzięki zaangażowaniu gwiazd walczących o jeszcze większe pieniądze.
Taki scenariusz przewidywali nieliczni, co dziwić nie może – w sporcie zmiany rzadko przyjmowane są z optymizmem. NBA nie miała jednak wyjścia. Po latach marginalizowania sezonu regularnego szefowie koszykarskich rozgrywek musieli zaryzykować. Komisarz Adam Silver wcielił w życie marzenie o organizacji turnieju w środku sezonu (in-season tournament, IST). Efekty okazały się rewelacyjne. – Jeśli NBA miała jakieś oczekiwania, to rzeczywistość stukrotnie je przebiła – ocenił Frank Vogel, trener Phoenix Suns, a zwykle powściągliwy LeBron James, MVP pierwszej edycji NBA Cup, stwierdził: – Adam Silver to geniusz.
Rekordowy start sezonu
Wprowadzając IST, NBA chciała wrócić do walki o atencję i to jej się udało. Liga zapewniła kibicom powód, by włączać mecze podczas pierwszej ćwiartki rozgrywek. Wzorując się na piłkarskich europejskich pucharach, Silver wymyślił turniej, w ramach którego 30 drużyn podzielono na sześć grup. Ich zwycięzcy oraz dwie najlepsze ekipy z drugich miejsc stworzyły grono ćwierćfinalistów. W najlepszej ósemce grano w formule znanej z march madness, którą w NBA widywaliśmy do tej pory wyłącznie w play-offowych meczach numer siedem – albo wygrywasz, albo jedziesz do domu. W sobotnim finale w Las Vegas Los Angeles Lakers pokonali Indiana Pacers i zostali pierwszymi w historii NBA Cup.
SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ
Ta banalnie prosta formuła okazała się sukcesem, bo każdy mecz i każdy wynik turniejowych spotkań miał znaczenie. Niepewność i ekscytacja przyciągała przed ekrany telewizorów. – Koszykówka jeszcze nigdy nie była tak emocjonująca w listopadzie i grudniu – stwierdził były trener Stan van Gundy. NBA zamieniła martwy okres w wydarzenie przyciągające uwagę kibiców. Liczby nie pozostawiają wątpliwości. Nie dość, że oglądalność NBA wzrosła o 25 proc. względem poprzedniego sezonu, to jeszcze nigdy wcześniej w listopadzie nie było tak wysokiej frekwencji i tak dużego zaangażowania fanów w mediach społecznościowych.
Grali do końca
Nie byłoby tego sukcesu, gdyby nie zaangażowanie zawodników, którym formuła przypadła do gustu. Gwiazdy, jak Draymond Green czy Kevin Durant, podkreślały, że mecze miały play-offową atmosferę. Widzieliśmy to w każdym z siedmiu spotkań fazy pucharowej, ale emocje zapewniały i starcia w grupie. Dość powiedzieć, że w spotkaniu Celtics z Bulls doszło do kłótni trenerów, gdy bostończycy – łamiąc niepisany protokół – do końca walczyli o zwiększenie rozmiarów zwycięstwa, by mieć lepszy bilans małych punktów i zapewnić sobie awans do kolejnej fazy rozgrywek kosztem Orlando Magic.
– Jeśli uda nam się zaangażować zawodników, odniesiemy sukces – podkreślał kilka tygodni temu Silver. I faktycznie odniósł sukces. Koszykarze każdej z ośmiu drużyn, które zakwalifikowały się do fazy pucharowej, dostali pieniężne premie od 50 do 500 tysięcy dolarów. Dla gwiazd ligi nie jest to kasa odmieniająca życie, bo dzięki wieloletniej pracy Silvera najlepsi gracze pływają w forsie, ale dla zawodników wchodzących do ligi to naprawdę solidny, jednorazowy bonus, co widzieliśmy po reakcjach koszykarzy Pacers, rewelacji IST.
Miliardy na stole
Zawodnicy doskonale jednak wiedzą, że stawka jest większa niż te pół bańki. Zgodnie z tzw. umową zbiorową, do ich kieszeni trafia 51 proc. przychodów całej NBA, która prowadzi negocjacje ws. sprzedaży praw telewizyjnych. Dotychczasowy dziesięcioletni kontrakt, który wygasa latem 2025 roku, wart był 24 miliardy dolarów. NBA ma nadzieję na znaczące zwiększenie tej sumy, nawet do siedmiu-ośmiu miliardów dolarów rocznie, tym bardziej, że Silver chce pójść w ślady NFL i włączyć do przetargu streamingowych gigantów, jak np. Amazona czy Google. A dzięki powstaniu IST, fenomenalnej koszykówce i pierwszemu od dekady wzrostowi oglądalności (12 proc. po dwudziestu meczach sezonu regularnego) władze koszykarskiej ligi dostały znakomity argument w negocjacjach z partnerami.
Adam Silver (z lewej) z trofeum za wygranie In-Season Tournament. Fot. Newspix
Jeśli NBA chce zarobić duże pieniądze, musi postawić na dywersyfikację swojego produktu. Stworzenie IST dało jej dodatkowy „przedmiot” do zaoferowania zainteresowanym stacjom. Nie byłoby żadną sensacją, gdyby w kolejnych latach rozgrywki były ekskluzywnie transmitowane, np. przez któregoś ze streamingowych partnerów ligi, i gdyby zostały rozszerzone, byśmy dostali na przykład mecz i rewanż w fazie grupowej. W pierwszym sezonie władze koszykarskiej ligi nie chciały iść na zderzenie z NFL, dlatego ustawiały mecze na wtorki i piątki, gdy liga futbolu amerykańskiego nie gra. Czy NBA dzięki IST wygrałaby bezpośrednie starcie z NFL? Nie, na pewno nie. Ale mogłaby odkroić dla siebie jeszcze większy kawałek wielomiliardowego tortu.
Odświeżające doświadczenie
– Chciałbym, abyśmy znów zaczęli rozmawiać o koszykówce – przyznał w październiku Silver. Dzięki turniejowi jego życzenie się spełniło. Skupiliśmy się na sporcie, co jeszcze niedawno naprawdę nie było oczywiste. Przyzwyczailiśmy się do tego, iż to, co najciekawsze, często dzieje się poza parkietem, dlatego IST był tak odświeżającym doświadczeniem.
NBA chciała, by kibic skacząc po kanałach, szybko rozumiał, że nie włączył zwykłego meczu. Stąd starcia w ramach turnieju rozgrywano w specjalnych strojach na wyjątkowych, mocno rzucających się w oczy parkietach. To pomogło przyciągnąć uwagę widzów, jasne, ale najważniejszy był po prostu dobry produkt. IST zapewniło nam koszykówkę na najwyższym poziomie. Żadna z gwiazd się nie oszczędzała. Nie było mowy o odpuszczaniu meczów. Na przestrzeni miesiąca obejrzeliśmy masę świetnych spotkań, na czele z szalonym, ofensywnym starciem Pacers z Atlantą Hawks, w którym padła druga najwyższa liczba punktów w historii NBA, ale wyróżnić moglibyśmy i z dziesięć innych widowisk.
Przedstawić się światu
IST pomógł NBA w wykreowaniu nowych bohaterów, czego najlepszym dowodem są Pacers. Zespół mający najlepszy atak w lidze był traktowany jako ciekawostka, jednak w ćwierć- i półfinale ograł Celtics i Milwaukee Bucks, dwóch kandydatów do tytułu. Trzeba więc traktować go poważnie, podobnie jak jego lidera, Tyrese’a Haliburtona. Rozgrywający zapisał się w pamięci szeregowych kibiców jako genialny zawodnik. W fazie pucharowej zanotował łącznie 53 punkty i 30 asyst, nie notując przy tym ani jednej straty. 23-latek podkreślał, że nie jest przyzwyczajony do grania w ogólnokrajowej telewizji, więc chciał wykorzystać szansę od losu, by przedstawić się światu. I zrobił to w najlepszy możliwy sposób, tak samo jak jego klub.
Tyrese Haliburton. Fot. Newspix
Przed IST, tylko jeden mecz zespołu prowadzonego przez Ricka Carlisle’a miał być transmitowany w ogólnokrajowej telewizji. To na pewno ulegnie zmianie. Amerykanie kochają historie o drużynach grających ponad stan, więc zainteresowanie ekipą z Indianapolis zdecydowanie wzrosło. To znakomita wiadomość dla NBA. To właśnie Pacers będą gospodarzami najbliższego weekendu gwiazd, a dzięki popisom Haliburtona i spółki jego promowanie będzie dużo, dużo prostsze, nawet mimo tego, że w finale underdog przegrał z imponującymi siłą fizyczną Lakers i LeBronem, najmłodszym 39-latkiem w historii sportu, który już zapowiedział, że za rok będzie starał się obronić trofeum.
Fot. Newspix