Reklama

Niedoceniany przełom. Burzliwe lata Terry’ego Venablesa w Barcelonie

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

01 grudnia 2023, 08:24 • 20 min czytania 2 komentarze

Kiedy Terry Venables chwytał w 1984 roku za stery w FC Barcelonie, dla większości swoich nowych podopiecznych był postacią kompletnie anonimową. Nie słyszeli o nim zresztą nawet hiszpańscy dziennikarze, o szeregowych kibicach „Blaugrany” nie wspominając. Anglik szybko jednak zapracował na szacunek stałych bywalców Camp Nou. Powiódł drużynę do mistrzostwa kraju, a później do finału Pucharu Europy. I gdyby tylko jego podopieczni skuteczniej egzekwowali rzuty karne w starciu ze Steauą Bukareszt, być może dziś „El Tel” uchodziłby w oczach fanów „Dumy Katalonii” za postać pomnikową, wręcz legendarną. No ale skuteczności w konkursie jedenastek zabrakło.

Niedoceniany przełom. Burzliwe lata Terry’ego Venablesa w Barcelonie

Głównie dlatego kadencja zmarłego przed kilkoma dniami Venablesa – niepozbawiona słabości, ale jednak przełomowa – jest dziś trochę niedoceniana.

NOWA ERA NA CAMP NOU

Na początku lat 80. minionego stulecia FC Barcelona intensywnie poszukiwała nowej tożsamości.

Był to słodko-gorzki czas dla „Dumy Katalonii”, aczkolwiek ze zdecydowanym naciskiem na poczucie goryczy. Wprawdzie drużyna osiągała pewne sukcesy na arenie międzynarodowej – w 1979 i 1982 roku udało jej się zatriumfować w Pucharze Zdobywców Pucharów – i od czasu do czasu sięgała po Puchar Generała (później: Króla), ale już ligowe zmagania nie dostarczały fanom „Blaugrany” wielu pozytywnych wrażeń. Wystarczy przypomnieć, że w latach 1961-1984 Barcelona wywalczyła zaledwie jedno mistrzostwo kraju. Przyćmiewał ją wtedy nie tylko Real, ale i Atletico Madryt, a także dwie potęgi z Kraju Basków – Athletic Bilbao oraz Real Sociedad. Ba, Katalończykom zdarzało się oglądać w lidze plecy takich ekip jak Sporting Gijón, Real Saragossa czy UD Las Palmas. A to było już zawstydzające.

Jedyny tytuł mistrzowski w omawianym okresie Barcelona zdobyła w sezonie 1973/74, z Rinusem Michelsem zasiadającym na ławce trenerskiej i Johanem Cruyffem imponującym formą na murawie. Do dwójki legendarnych Holendrów wkrótce dołączył zresztą jeszcze jeden z ich sławnych rodaków, Johan Neeskens. Kilka lat po etapie „holenderskim” przyszła zaś pora na erę „niemiecką”. Szkoleniowcem klubu został wówczas Udo Lattek, a statusem największych zagranicznych gwiazd występujących na Camp Nou cieszyli się przez jakiś czas Bernd Schuster oraz Allan Simonsen (Duńczyk ściągnięty z Borussii Moenchengladbach). Kiedy ta koncepcja nie do końca wypaliła, rozpoczęto w stolicy Katalonii kolejny etap, tym razem – „argentyński”. Wszystko zaczęło się kręcić wokół Diego Armando Maradony, a na stanowisku trenera pojawił się César Luis Menotti. Tylko że także i ten kierunek okazał się nietrafiony. Maradonę pożegnano po dwóch latach i to w zasadzie bez żalu. Działacze stracili do niepokornego Argentyńczyka resztki cierpliwości po wielkiej bijatyce, która położyła się cieniem na finałowym starciu Copa del Rey w 1984 roku.

Reklama

Yin i yang. Menotti i Bilardo – dwaj argentyńscy mistrzowie, których dzieliło wszystko

Brawa od Realu i wielka bójka, czyli Maradona w Barcelonie

Prezes Josep Lluís Núñez, którego ambicją było umocnienie pozycji Barcelony jako futbolowego giganta na Starym Kontynencie, znów znalazł się więc na rozdrożu. A tak naprawdę, to wrócił do punktu wyjścia. Fiasko projektu z Maradoną w roli głównej głęboko nim wstrząsnęło. Ostatecznie Argentyńczyk uchodził – zresztą: słusznie – za gracza o niewyobrażalnym potencjale, wydawał się zatem wprost wymarzonym liderem dla ambitnej „Blaugrany”. Liderem, który po latach niepowodzeń wprowadzi ją wreszcie na szczyt ligowego podium. Nic z tego jednak nie wyszło, a Núñez (który zbił fortunę w branży budowlanej) został zmuszony do rekonstrukcji zespołu i to zaczynając od samych fundamentów. „Duma Katalonii” potrzebowała bowiem nowych gwiazd, ale przede wszystkim – nowego szkoleniowca.

Nowego – można rzec – architekta.

Raz jeszcze postanowiono na Camp Nou, by inspiracji dla zmian w klubie poszukać poza Półwyspem Iberyjskim. Wzrok prezesa Barcelony natychmiast skierował się w stronę Wielkiej Brytanii. Było to zresztą ze wszech miar zrozumiałe i naturalne, Anglicy dominowali bowiem w Pucharze Europy. W latach 1977-1984 tylko raz się zdarzyło, by po najcenniejsze trofeum nie sięgnął przedstawiciel First Division. Wszyscy starali się zatem podpatrywać i naśladować metody stosowane przez Brytyjczyków. Núñez posunął się jednak o krok dalej. Zdecydował, że w stolicy Katalonii przyszła pora na kolejną erę. W tym przypadku – „brytyjską”.

ŻYCZLIWY TŁUMACZ

Część działaczy Barcelony pukała się z niedowierzaniem w czoło na wieść o kolejnych międzynarodowych eksperymentach prezesa. Okej, Rinus Michels zapisał się złotymi zgłoskami na kartach historii „Blaugrany”, ale już kadencje Vica Buckinghama, Hennesa Weisweilera, Luciena Mullera, Udo Lattka oraz Césara Luisa Menottiego stanowiły przecież pasmo większych bądź mniejszych niepowodzeń i rozczarowań. Pomysł, by ostatniego z wymienionych szkoleniowców – mistrza świata, giganta w swoim fachu – zastąpić trenerem ściągniętym z Anglii, jawił się więc jako dalece nieroztropny. Nie można przecież robić wciąż tego samego i oczekiwać innych rezultatów. Zwłaszcza że brytyjscy trenerzy uchodzili – a właściwie, to do dziś uchodzą – za nie najlepiej przystosowanych do pracy poza własnym podwórkiem.

Reklama

Núñez pozostawał jednak głuchy na tego rodzaju uwagi i nie miał zamiaru szukać nowego szkoleniowca wśród przedstawicieli hiszpańskiej myśli trenerskiej. W pierwszej kolejności zwrócił się do swojego znajomego, Bobby’ego Robsona, który – po latach pracy w Ipswich Town – piastował wówczas posadę selekcjonera reprezentacji Anglii. Nie było wszakże mowy o wyciągnięciu go z drużyny narodowej. Anglik, mimo klęski w eliminacjach do EURO 1984 i otwartej dyskusji o jego rezygnacji ze stanowiska na rzecz Briana Clougha, nadal mierzył z ekipą „Synów Albionu” w mistrzostwo globu. Jednak prezes Barcelony był też zwyczajnie ciekaw, czy Robson – przyjaciel wszystkich, człowiek miliona kontaktów – może mu polecić jakiegoś młodego, błyskotliwego trenera pochodzącego z Wielkiej Brytanii.

I właśnie w trakcie takiej niezobowiązującej dyskusji z selekcjonerem angielskiej kadry po raz pierwszy w kontekście Barcelony padło nazwiska Terry’ego Venablesa. Sprawy gwałtownie przyspieszyły – niedługo potem, bo pod koniec maja 1984 roku, Anglik został oficjalnie zaprezentowany jako nowy manager „Blaugrany”.

Z pozoru wyglądało to na futbolowy mezalians. 41-letni Venables miał za sobą wprawdzie całkiem solidną karierę piłkarską, lecz nigdy nie był gwiazdą światowego formatu. Natomiast jako trener notował świetne rezultaty w Crystal Palace i Queens Park Rangers, no ale… gdzie Rzym, gdzie Krym, prawda? To fakt, że The Eagles i The Hoops zawdzięczali Anglikowi awanse do First Division i nadspodziewanie dobrą postawę na najwyższym szczeblu rozgrywek, tylko cóż to właściwie za rekomendacja w kontekście wielkiej Barcelony, która rozpaczliwie pragnęła triumfu w hiszpańskiej ekstraklasie i po cichu marzyła również o sukcesach w Pucharze Europy? Venables nigdy wcześniej nie zetknął się z tego rodzaju oczekiwaniami, nie dźwigał na swych barkach tak olbrzymiej presji.

Prezes QPR początkowo nie uwierzył, że Venables faktycznie znalazł się na celowniku „Blaugrany”. Sądził, że to jakiś dziwaczny dowcip albo podstępna sztuczka negocjacyjna trenera celem wydębienia nowego kontraktu. Z kolei napastnik Pichi Alonso wspominał, iż zatrudnienie Anglika skonfundowało nie tylko hiszpańskie media, ale i samych piłkarzy Barcelony, którzy nigdy wcześniej o Venablesie nie słyszeli. Gazeta „El Mundo Deportivo” przygotowała nawet poradnik, w jaki sposób należy wymawiać nazwisko nowego szkoleniowca „Dumy Katalonii”. – Hiszpanie nigdy się tego nie nauczyli, mieli z tym problem nawet w oficjalnych sytuacjach, ale – szczerze mówiąc – mogli mnie nazywać w dowolny sposób. Byłem zaszczycony, że w ogóle o mnie wiedzą – opowiadał trener na łamach swojej autobiografii.

„Telefon z Barcelony był niczym grom z jasnego nieba. Po prostu nie mogłem w to uwierzyć. Kto na moim miejscu by uwierzył? Przeszedłem z QPR do Barcelony, coś takiego już nigdy się nie wydarzy. Uwierzcie mi, ale rozmach Camp Nou to trochę coś innego od atmosfery na Loftus Road. Nawet kiedy opowiadam o tym wszystkim po latach, to muszę się uszczypnąć, żeby być pewnym, że to mi się nie przyśniło”

Terry Venables w rozmowie z BBC

Jako się rzekło, rozmowy działaczy Barcelony z Venablesem nie trwały długo. Szybko osiągnięte porozumienie było prawdopodobnie zasługą Joana Gasparta, wiceprezesa klubu, który przy stole negocjacyjnym pełnił też funkcję tłumacza z racji na biegłą znajomość angielskiego. Gaspart niejako instynktownie polubił Venablesa i – tak po prostu – dobrze mu życzył. – Działacze Barcelony zadawali mi mnóstwo pytań. Poruszali zarówno kwestie typowo boiskowe, związane z taktyką, jak i różnego rodzaju zagadnienia etyczne – opowiadał Anglik. – Poszukiwali młodego trenera stawiającego na ofensywny styl gry, ale chcieli być też pewni, że rozumiem, czego się wymaga od trenera Barcelony. Gaspart przekładał moje odpowiedzi i tak sobie myślę, że jego tłumaczenie moich słów mogło mieć coś wspólnego z tym, że dostałem tę pracę. On przecież – w przeciwieństwie do mnie – doskonale wiedział, co jego koledzy chcą usłyszeć.

Kolejny z wiceprezesów „Dumy Katalonii”, Nicolau Casaus, zaproponował zaś nowemu managerowi „Blaugrany” uczczenie nominacji na stanowisko trenera pogawędką przy drinku i kubańskim cygarze. Kiedy się okazało, że zapasy działacza Barcelony są już wyczerpane, szkoleniowiec niespodziewanie uratował sytuację, wyciągając dwa awaryjne cygara… ze skarpety. – Takie drobne gesty pozwalają w prosty zdobyć w nowym klubie sojuszników – przekonywał Anglik.

Tym samym Terry Venables oficjalnie stał się członkiem katalońskiej rodziny.

UPRAGNIONE MISTRZOSTWO

Anglik prędko zdał sobie jednak sprawę, że nie trafił do krainy mlekiem i miodem płynącej.

Toczył długie rozmowy z Césarem Luisem Menottim, podczas których Argentyńczyk był z nim brutalnie szczery. Stwierdził na przykład, że w kadrze Barcelony znajduje się tak naprawdę tylko trzech piłkarzy stworzonych do rywalizacji o najwyższe cele – Diego Maradona, Bernd Schuster oraz obrońca Migueli. W sercu Venablesa szczególnie dużą ekscytację wzbudzała rzecz jasna perspektywa współpracy z tym pierwszym, lecz szefostwo „Blaugrany” momentalnie sprowadziło go na ziemię i uświadomiło mu, że zawieszony za swoje wybryki Maradona znajduje się na wylocie z Camp Nou i nie ma sensu go uwzględniać w planach na kolejny sezon. W związku z tym Venables zaproponował przełożonym transfer Stevena Archibalda, bramkostrzelnego napastnika Tottenhamu Hotspur. Pomysł został zresztą wkrótce zrealizowany i Szkot wylądował w stolicy Katalonii, mimo że niektórzy z działaczy „Blaugrany” próbowali jeszcze przekonać trenera, by ten spojrzał przychylniejszym okiem na Hugo Sancheza z Atletico Madryt. Venables pozostał jednak przy swoim – doskonale znał możliwości Archibalda i chciał poukładać ofensywę wokół niego. Meksykański bombardier przeniósł się zatem za miedzę, do Realu Madryt, a reszta – jak to się mówi – jest już historią.

Nie przysporzyło to managerowi popularności wśród kibiców Barcelony. I w sumie trudno mieć do fanów pretensje – dopiero co na ławce trenerskiej ich klubu zasiadał mistrz świata z 1978 roku, wielki filozof futbolu, a na murawie pierwsze skrzypce grał „Złoty Chłopak” z Argentyny. A teraz? Trenerem został Anglik o niemożliwym do wymówienia nazwisku, facet bez doświadczenia w grze o tytuły, który na dodatek ściąga do Hiszpanii jakichś swoich wybrańców o wątpliwej reputacji.

Archibald w miejsce Maradony, jak to w ogóle brzmi?

„Desperacko pragnąłem zatrzymać Maradonę w klubie, ale nie było na to szans. Nie chcieli tego ani działacze, ani sam Diego. Kiedy z nim rozmawiałem, nie trafiały do niego żadne argumenty. Podawał mi dziesiątki powodów, dla których musiał odejść, ale prawda jest taka, że chodziło o pieniądze”

Terry Venables w swojej autobiografii „Born to manage”

Starałem się wytłumaczyć wszystkim wokół, dlaczego uznałem, że Steve Archibald będzie idealnym uzupełnieniem naszego składu. Ale na koniec dnia to on sam przekonał do siebie kibiców w najprostszy możliwy sposób – golami. Wybrałem go, bo doceniałem jego wkład w grę całego zespołu. Widziałem to już w Anglii, gdy rywalizowałem przeciwko niemu. Zawsze sprawiał problemy moim obrońcom. Był indywidualistą w życiu prywatnym, uchodził za dość posępnego samotnika, ale mnie to kompletnie nie przeszkadzało, ponieważ na boisku poświęcał wszystko dla drużyny – ocenił Venables.

Steve Archibald w trykocie Barcelony

Jak na ironię, angielski szkoleniowiec zaczął kadencję na Camp Nou od trudności ze zdyscyplinowaniem… Archibalda. Szkot przed wyjazdem do Hiszpanii kupił sobie bowiem w jednym z londyńskich butików kolczyk za tysiąc funtów i nie rozstawał się z nim ani na moment, nawet w trakcie treningów. To oczywiście drażniło Venablesa, który zabronił podopiecznemu pojawiania się na zajęciach z błyskotką w uchu. Napastnikowi nie spodobała się ta decyzja managera, lecz zanim spór zdążył się rozwinąć do poważniejszych rozmiarów, Archibald zgubił kolczyk na boisku treningowym Barcelony. Choć zaangażował do akcji poszukiwawczej kilku swoich kolegów, którzy przez dobrą godzinę dreptali po murawie, wypatrując ulubionej ozdoby Szkota, kolczyk przepadł bez śladu i już się nie odnalazł.

To oczywiście tylko niewinna anegdota. Szerszy obraz jest natomiast taki, że Venables zrobił na swoich zawodnikach ogromne wrażenie i szybko ich do siebie przekonał. Mowa tu zwłaszcza o Hiszpanach, dotychczas powątpiewających w warsztat Anglika. Okazało się, że były szkoleniowiec Queens Park Rangers jest prawdziwą skarbnicą wiedzy o taktyce, znawcą nowoczesnych metod przygotowania motorycznego i wytrzymałościowego, a przy okazji – po prostu równym facetem. Kiedy córka jednego z graczy „Blaugrany” uległa wypadkowi, Venables już następnego dnia pojawił się w szpitalu z gigantyczną maskotką w rękach.

Znów – drobny, szczery gest, który potrafi zrobić różnicę w relacjach międzyludzkich.

Jeśli zaś chodzi o grymasy kibiców i szeroko rozumianego środowiska, Venables uporał się z nimi w pierwszej kolejce sezonu 1984/85. Tak się bowiem złożyło, że „Duma Katalonii” rozpoczęła ligową kampanię od wyjazdowej konfrontacji z Realem Madryt, a podopieczni Anglika nie tylko przywieźli z Estadio Santiago Bernabéu komplet punktów, ale rozwalcowali „Królewskich” 3:0, a jedną z bramek zapisał na swoim koncie bezpodstawnie wyszydzany Archibald. Doprawdy trudno sobie wyobrazić bardziej imponujący początek rozgrywek. Zresztą Barcelona już nie spuściła z tonu na krajowym podwórku i po przeszło dekadzie niemocy sięgnęła po mistrzowski tytuł, ponosząc w sumie zaledwie dwie porażki w 34 ligowych starciach. Rewanżowe starcie z Realem też zakończyło się triumfem „Blaugrany”.

„Urruti t’estimo!” („Urruti, kocham cię!”) – wrzeszczał szaleńczo słynny komentator Joaquim María Puyal, gdy 25 marca 1985 roku bramkarz Javier Urruticoechea obronił jedenastkę w meczu z Realem Valladolid, umożliwiając tym samym Barcelonie przyklepanie mistrzostwa kraju po przeszło dekadzie niepowodzeń. Co tylko pokazuje, jak wielkie emocje kotłowały się wtedy w sercach miłośników katalońskiej ekipy. W rzeczywistości sytuacja nie była bowiem wówczas przesadnie napięta, Barcelona prowadziła w lidze z bezpiecznym zapasem punktów i miała przed sobą jeszcze kilka okazji, by definitywnie potwierdzić wyższość nad resztą stawki. Ale Katalończycy zbyt długo czekali na powrót na ligowy tron, by pozostały w nich jeszcze choćby ostatki cierpliwości.

Venables przekonywał w swojej autobiografii, że na mistrzowskiej fecie sukces jego zespołu celebrował co najmniej milion Katalończyków. Pozostałe źródła – między innymi brytyjski „The Guardian” – przedstawiają skromniejsze szacunki i mówią o stu-dwustu tysiącach rozradowanych kibiców.

Odzyskanie tytułu mistrzowskiego miało jeszcze jeden ważny efekt uboczny – zauważył szkoleniowiec. – Katalończycy wreszcie przestali się upierać, że są notorycznie oszukiwani i prześladowani przez sędziów oraz hiszpańską federację. Wreszcie dobiegł końca czas paranoi, która nikomu na Camp Nou nie pomagała. Nawet jeśli część z tych podejrzeń była oparta na prawdzie, udało nam się udowodnić, że możemy wygrywać także w takich okolicznościach. Nie jestem z góry nastawiony negatywnie do wszelkiej maści teorii spiskowych, ale muszę przyznać, że akurat ta konkretna nigdy mnie nie przekonywała.

ZŁAMANE SERCA

Jak to zwykle w przypadku największych klubów bywa, apetyt rośnie w miarę jedzenia i to rośnie w zatrważającym tempie. O ile w debiutanckim sezonie nikt nie miał do Venablesa większych pretensji o porażki na pozostałych frontach, ponieważ udało mu się wywalczyć z zespołem upragnione mistrzostwo kraju, co stanowiło cel numer jeden, tak w kolejnej kampanii Anglik musiał już przeskoczyć wyżej zawieszoną poprzeczkę i spróbować połączyć skuteczną rywalizację w lidze z sukcesami w pozostałych rozgrywkach. W tym momencie dały o sobie jednak znać niewesołe diagnozy Césara Luisa Menottiego. Argentyńczyk wprawdzie grubo przesadzał, mieszając z błotem wszystkich piłkarzy Barcelony poza Maradoną, Schusterem i Miguelim, ale w jednej kwestii „El Tel” – jak przezwano Venablesa – musiał przyznać mu rację. Kadra „Dumy Katalonii” nie była wystarczająco jakościowa, by z powodzeniem bić się i o mistrzostwo, i o Puchar Króla, i o Puchar Europy.

Tym bardziej że styl gry preferowany przez Anglika, choć atrakcyjny, był dla zawodników „Blaugrany” eksploatujący. Venables oczekiwał bowiem od swoich piłkarzy wysokiego pressingu. Namawiał ich, by po stracie piłki nie odbudowywali ustawienia na własnej połowie, tylko szukali okazji do natychmiastowego odzyskania futbolówki w okolicach pola karnego rywala. Dziś to powszechna praktyka na topowym poziomie, lecz w połowie lat 80. niewielu stawiało na takie rozwiązania.

„Mój drugi sezon w Barcelonie został zdominowany przez występy w europejskich pucharach. Katalończycy są szalenie dumni, dlatego wyraźnie im doskwierało, że nie mogą się równać z Realem Madryt, jeśli chodzi o osiągnięcia w Pucharze Europy”

Terry Venables

Sukces odniesiony w sezonie 1984/85 wygenerował też kolejne problemy natury dyscyplinarnej.

W drużynie nie doszło może do powszechnego rozprężenia, ale niektóry zawodnicy – na czele z krnąbrnym Berndem Schusterem – zaczęli się wymykać spod kontroli. – Był jedynym piłkarzem w całym zespole, który zdawał się nie interesować tym, czy wygramy, czy przegramy kolejny mecz. Kiedy się na coś uparł, nie interesowało go nic innego, patrzył wyłącznie na czubek własnego nosa. Jego zachowanie było nieznośne, ale na boisku potrafił zrobić tak wiele, że musiałem znaleźć sposób, żeby go udobruchać. Taka była prawda – potrzebowaliśmy go, jeśli chcieliśmy się utrzymać na szczycie. Trudno jednak rozmawiać z piłkarzem, który przed jednym z najważniejszych meczów sezonu przychodzi do twojego gabinetu i mówi, że jest nieszczęśliwy i chce transferu – wspominał Venables.

Bernd Schuster

Mimo wszystkich tych niedogodności, Barcelona zupełnie nieźle radziła sobie z nowymi wyzwaniami.

W listopadzie po raz kolejny pokonała w lidze Real Madryt, a niedługo potem dorzuciła też do kolekcji prestiżowe triumfy nad Realem Sociedad, Atletico Madryt i Athletikiem Bilbao. Mimo że na początku lutego 1986 roku w stawce nadal przewodzili „Królewscy”, ekipa z Katalonii znajdowała się w optymalnej pozycji, by na finiszu rozgrywek zepchnąć odwiecznych rywali z piedestału. Podopieczni Venablesa awansowali też do finału Pucharu Ligi oraz Pucharu Króla. No i, co najważniejsze, z mozołem pokonywali kolejne przeszkody na arenie międzynarodowej. W pierwszej rundzie Pucharu Europy uporali się ze Spartą Praga (2:1 na wyjeździe, 0:1 u siebie), potem pozostawili w pokonanym polu FC Porto (2:0 u siebie, 1:3 na wyjeździe), a w ćwierćfinale turnieju wyrzucili za burtę Juventus (1:0 u siebie, 1:1 na wyjeździe). Szczególnie ten ostatni wyczyn robił wielkie wrażenie, ostatecznie „Stara Dama” broniła wówczas tytułu.

Zwycięstwo nad turyńczykami ustawiło „Blaugranę” w pozycji faworytów do końcowego triumfu w rozgrywkach. Wtedy doszło jednak do niespodziewanej katastrofy – w pierwszym meczu półfinałowym Katalończycy przerżnęli na wyjeździe 0:3 z IFK Göteborg. Szwedzi do tego stopnia zmasakrowali wtedy Barcelonę, że w trakcie spotkania Venables nakazał swoim podopiecznym… wycofanie się i obronę wyniku. Anglik naprawdę się obawiał, że rezultat może być jeszcze bardziej bolesny.

– Tamtego dnia byłem jednym napastnikiem, jakiego trener miał do dyspozycji na ławce rezerwowych, a mimo to nie wszedłem na boisko w drugiej połowie. Pomyślałem sobie, że skoro nie dostałem swojej szansy dzisiaj, to chyba nie dostanę jej już nigdy – opowiadał Pichi Alonso w rozmowie z „The Guardian”. – To była absurdalna decyzja i powiedziałem to trenerowi wprost. Kilka dni później „El Tel” wezwał mnie do siebie i stwierdził: „Wiem, że jesteś na mnie wściekły po ostatnim spotkaniu. Ale kiedyś sam zostaniesz managerem i zrozumiesz, że najlepsze decyzje to nie zawsze te, które podjęłaby na twoim miejscu większość ludzi. Gdybyśmy się odsłonili i przegrali 0:5, jakie mielibyśmy szanse w rewanżu? Żadnych, zero. A teraz możemy odrobić straty”.

Snajper „Blaugrany” pokiwał głową, choć aż gotowało się w nim z wściekłości. Nie wierzył ani w słowa trenera, ani w możliwość odrobienia strat. Racja była jednak po stronie Venablesa – w rewanżu Pichi wybiegł na murawę w wyjściowej jedenastce, skompletował hat-tricka, a Barcelona po karnych awansowała do finału.

Po takich przygodach pierwszy w dziejach klubu sukces w Pucharze Europy wydawał się już właściwie pewny. W lidze Barcelona finiszowała wprawdzie kiepsko i skończyła z wicemistrzostwem, w finale Pucharu Króla poległa z Realem Saragossa, ale na międzynarodowej arenie wszystko zdawało się układać pod nią. To co najgorsze Katalończycy mieli już przecież za sobą, czyż nie? W niesamowitym stylu wykaraskali się z gigantycznych tarapatów w dwumeczu z Göteborgiem, wcześniej położyli na łopatki silne FC Porto i potężny Juventus. Steaua Bukareszt, z którą mieli się zmierzyć w decydującym starciu, na tym tle nie prezentowała się zbyt przerażająco. Na dodatek finał miał się odbyć na Estadio Ramón Sánchez Pizjuán w Sewilli, a więc nie było wątpliwości, którzy kibice liczniej wesprą swój zespół.

Około stu tysięcy Katalończyków wybrało się do Andaluzji, by świętować tam historyczne zwycięstwo „Blaugrany”.

Około stu tysięcy Katalończyków utonęło we łzach po historycznym zwycięstwie Steauy.

Rumuńska ekipa zneutralizowała ofensywny potencjał „Dumy Katalonii”, a w serii rzutów karnych Helmuth Duckadam dokonał jednego z najbardziej spektakularnych wyczynów bramkarskich w dziejach futbolu. Obronił cztery (!) jedenastki z rzędu.

Venables o przegrany finał miał wielki żal do Schustera. – Mecz był kiepski. Steaua broniła się bardzo głęboko, o co oczywiście nie mogę mieć do niej pretensji. Zbyt wielu naszych piłkarzy nie stanęło na wysokości zadania. Steve Archibald wystąpił w pierwszym składzie mimo kontuzji, być może należało posadzić go na ławce. Natomiast Schuster zaprezentował się haniebnie. Po prostu nie było go na boisku, nie włożył w to spotkanie najmniejszego wysiłku. To wstyd. Nawet gdy opisuję to po latach, krew się we mnie gotuje na samą myśl o jego postawie. Jak zawodnik obdarzony tak wielkim talentem może przespać finał Pucharu Europy? Przecież cały świat spogląda na spotkania tego kalibru. […] Biorąc pod uwagę naszą sytuację kadrową, potrzebowaliśmy Schustera w jego najlepszym wydaniu. Skoncentrowanego na grze. Robiłem wszystko, by zapewnić mu komfort, ale on przeżywał jeden ze swoich napadów złego nastroju i nic nie dało się na to poradzić. Zakładałem, że przynajmniej strzeli karnego, jeśli zajdzie taka potrzeba, ale grał tak marnie, że zdjąłem go z boiska w 85. minucie.

Anglik dodawał również na kartach swej autobiografii: – Schuster porzucił swoje obowiązki, uciekł od odpowiedzialności. Był wybitnie uzdolniony, był świetnym partnerem do rozmowy… Nie wiem, dlaczego zrobił dla nas tak mało. Być może zadecydowały o tym sprawy osobiste, jego rodzinna sytuacja i chęć odejścia z Barcelony. Coś musiało się wydarzyć, jestem przekonany. Ale nie powinien był dopuścić, by to do tego stopnia wpłynęło na cały zespół.

„Teoretycznie mieliśmy wszystko, by wygrać ten finał, ale zespół nie przyjechał do Sewilli w dobrym stanie. Od początku sezonu w drużynie było mnóstwo konfliktów, nie dotyczyło to tylko mnie. Przegraliśmy w finale Pucharu Króla z Saragossą, co już nie zwiastowało niczego dobrego, ale wszyscy wciąż powtarzali: „jest dobrze, wygrajcie po prostu Pucharu Europy”. Ale my nie byliśmy się w stanie zdobyć na ten zryw”

Bernd Schuster w rozmowie z „Mundo Deportivo”

Niemiecki gwiazdor do tego stopnia wściekł się na trenera za zmianę w finale Pucharu Europy, że… uciekł ze stadionu, nie czekając na rozstrzygnięcie spotkania. Wsiadł do jednej z taksówek stojących przed Estadio Ramón Sánchez Pizjuán, pojechał do hotelu po swoją partnerkę i wraz z nią skierował się na lotnisko, by jak najszybciej opuścić Sewillę. Taksówkarz – który w trakcie słuchał transmisji radiowej meczu – dziesięć razy spojrzał w lusterko, by się upewnić, że nie ma przywidzeń. – Jak to możliwe, że tutaj jesteś? – bąknął w końcu do Schustera. – W radiu przed chwilą mówili, że grasz w finale Pucharu Europy!

Venables odsunął Niemca od składu Barcelona na cały kolejny sezon.

ZŁAMANE MORALE

Sukces w Pucharze Europy przemknął zatem Barcelonie koło nosa.

Latem 1986 roku pozycja Terry’ego Venablesa w stolicy Katalonii wciąż zdawała się jednak być dość mocna. Świadczyły o tym dwa hitowe transfery „Blaugrany”, której szeregi wzmocnili Brytyjczycy Gary Lineker oraz Mark Hughes. Do zespołu dołączyli także Andoni Zubizarreta i Roberto Fernández Bonillo. Wszyscy ci gracze nie mogli jednak wiedzieć, że niepowodzenie w finałowym starciu ze Steauą złamało morale drużyny. – Ten finał wszystko pogrzebał. Wygraliśmy mistrzostwo po jedenastu latach, byliśmy kozakami, byliśmy wielką drużyną. Porażka w Sewilli wszystko zaprzepaściła. Nagle zaczęto nas postrzegać jako przeklętych. Gdybyśmy odpadli w półfinale, byłoby w porządku. Ale znaleźliśmy się tak blisko Pucharu Europy, a jednak go nie zdobyliśmy… Tego się nie dało odkręcić. Gdybyśmy wygrali finał, Terry Venables miałby przed Camp Nou pomnik – uważa Pichi Alonso. W podobne tony uderzał Gary Lineker w rozmowie z BBC. – Przegrana w finale miała miażdżące konsekwencje dla drużyny. Oczywiście wiedziałem, co się wydarzyło, ale nie podejrzewałem, że dołączam do zespołu, który jest w żałobie.

W sezonie 1986/87 Barcelona długo prowadziła w hiszpańskiej ekstraklasie, ale ostatecznie zakończyła rozgrywki na drugiej pozycji, z jednym punktem straty do Realu Madryt. Był to tak naprawdę gwóźdź do trumny, jeśli chodzi o kadencję Venablesa. Kolejna bolesna klęska.

We wrześniu 1987 roku „El Tel” stracił posadę.

***

Niewątpliwie Anglik nie pozostawił po sobie w stolicy Katalonii tak wielkiej spuścizny jak Johan Cruyff, który przejął „Blaugranę” w sezonie 1988/89 i po kilku latach wprowadził ją na europejski szczyt, dominując przy okazji na krajowym podwórku. Jednak Pep Guardiola – który jeszcze jako dzieciak świętował odzyskanie mistrzowskiego tytułu w 1985 roku na płycie Camp Nou – jest zdania, że to Venables położył pierwsze fundamenty pod późniejsze triumfy „Dumy Katalonii”. – Przez wiele lat nie byliśmy w stanie zdobyć mistrzostwa. Za jego kadencji udało się przełamać tę niemoc. Niestety nie poszedł za tym też triumf w Pucharze Europy, choć było bardzo blisko. […] Byłem wtedy tylko chłopcem do podawania piłek, po prostu cieszyłem się ze zwycięstw mojego zespołu, ale zdaję sobie sprawę, jak wielki był jego wpływ na Barcelonę. Zaimplementował w drużynie nową formę pressingu, zaproponował nowoczesne sposoby rozgrywania stałych fragmentów gry. A przede wszystkim, co wiem od kolegów, którzy u niego grali – Terry Venables był po prostu porządnym, bardzo dobrym człowiekiem.

Terry Venables zmarł 25 listopada 2023 roku w wieku 80 lat.

CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:

fot. NewsPix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Tenis

Iga Świątek w finale turnieju w Madrycie! Forma Polki rośnie

redakcja
1
Iga Świątek w finale turnieju w Madrycie! Forma Polki rośnie

Anglia

Komentarze

2 komentarze

Loading...