Kończy się powoli przygoda Roberta Lewandowskiego w Barcelonie. Ktoś powie – jak to, ma przecież jeszcze długi kontrakt, ale chyba tylko wariat może myśleć, że Polak zostanie tam do czerwca 2026 roku. Kto by wytrzymał z nieskutecznym, starzejącym się, strojącym fochy zawodnikiem przez tak długi czas? Może jakieś Elche, ale przecież nie Barcelona.
Do klubu trafi Vitor Roque, perełka, a Lewandowski na koniec kariery poszuka zmonetyzowania swojego nazwiska w MLS-ie czy innej Arabii. Tam, owszem, wciąż może być wielki – bo jednocześnie nie są to wielkie rozgrywki – ale na najwyższym poziomie w Europie? Już nie.
Siedem bramek w La Liga wciąż nie wygląda źle, natomiast trzeba zwrócić uwagę komu Lewandowski strzela – głównie słabym. Na rozkładzie z pierwszej dziesiątki ma tylko Betis, poza tym Villarreal (dwunasty), Alaves (trzynaste), Osasunę (czternasta), Celtę (osiemnasta). Z Getafe nic, z Sociedad nic, z Rayo nic, z Realem – oczywiście nic.
W Lidze Mistrzów? Grupa śmieszna, jak z Ligi Europy, a i tak walnął tylko najsłabszy Belgom. W kluczowym meczu Barcelonę musieli ciągnąć Cancelo z Felixem, bo Lewandowski głównie przeszkadzał – podawał źle, nie czuł przestrzeni, nie wiedział, gdzie ma rywala z plecami, klasycznie przyjmował na pięć metrów. Ogólnie: katastrofa.
Jednego nie rozumiem – dlaczego mając świadomość swojej marnej formy, która już nie wróci do solidnego poziomu, o 2020 roku nie wspominając, nie zostanie w polu karnym? Wykończenie wciąż co jakiś czas ma, potrafi dostawić beret i szuflę, w ten sposób jakoś by uciułał te 10-15 bramek. A on nie, bierze się za rozgrywanie, kiedy nigdy tego nie potrafił. Robi coś, czego nie umiał gdy był najlepszy, a chce robić, gdy jest na zakręcie kariery (a za tym zakrętem, umówmy się, już drzewo).
Barcelona może mieć swoje problemy, nie być tak wielka jak niegdyś, ale nie pozwoli sobie na to, żeby uzależniać się od tak – obecnie – przeciętnej dziewiątki. Nie będzie dla Lewandowskiego miejsca i tyle.
*
Wczoraj polskie kluby pograły w pucharach i… wiadomo to, co było wiadomo od dawna. To znaczy gdy Raków przestaje robić po gaciach i nie boi się zaatakować, to może być drużyną w miarę konkurencyjną nawet na poziomie grupy Ligi Europy. To już nie byli ci częstochowianie co wcześniej, tylko całkiem odważni, chcący gola.
Oczywiście „chcenie” wynikało z konieczności, bo ten gol był po prostu obowiązkowy, żeby myśleć o wyjściu z grupy, ale padł i w porządku. Ale, kuźwa, nie dało się tak wcześniej? Futbol przecież nie zmienił się na piątą i szóstą kolejkę – w pierwszej, drugiej, trzeciej i czwartej też trzeba było strzelać.
Tymczasem wtedy Raków bał się własnego cienia. Nauczka na przyszłość.
A Legia, Legia po staremu – nie potrafi bronić. Przy pierwszym golu dla Aston Villi brakowało już właściwie tylko czerwonego dywanu dla przeciwnika. Biegł, biegł, biegł, a legioniści się cofali, jakby facet leciał z piłą mechaniczną w rękach, a nie po prostu z piłką przy nodze. To jest naprawdę taka filozofia wyskoczyć i spróbować odebrać?
Nie wiem, co zwróciło uwagę dyrektora Zielińskiego, że postanowił ściągnąć Pankova. W meczach ze słabymi jeszcze daje radę, ale – nawet w lidze – jak przyjeżdżają lepsi, to chłop nie wie, co się dzieje. Elektryczny, pogubiony, wiecznie spóźniony. Gdyby był piątym z kolei do grania, jeszcze w porządku, ale on przecież przeważnie łapie się do podstawowej trójki. W której rotacyjnie obok Jędrzejczyk, Kapuadi, Ribeiro, Burch…
Jacek Zieliński – ogólnie chwalony – złożył Legii w defensywie takiego składaka, że podróż z domu do najbliższego spożywczego byłaby kłopotem. A przecież Jacek jako piłkarz zajmował się defensywnym graniem.
Dziwne, że nie dostrzegł, że taki Pankov w jego czasach nie nadawałby się nawet do noszenia za nim bidonów.
WOJCIECH KOWALCZYK
ZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO: