Przez lata Polak występował w PlusLidze czy też dominował rozgrywki pierwszoligowe, a w okolicach 2012 roku otrzymał powołanie do szerokiej reprezentacji Polski. Ostatnio odnalazł się jednak w roli siatkarskiego obieżyświata – od tego sezonu jest zawodnikiem Ajman Club w Zjednoczonych Emiratach Arabskich.
Krzysiek sporo widział i doświadczył. Ale w przyszłości chciałby jeszcze pobić Zbigniewa Bartmana, który zaliczył dwie zagraniczne ligi więcej. W rozmowie z Weszło polski siatkarz opowiedział o życiu w Emiratach, o kosztach i realiach Dubaju, o innych kulturach i różnych spojrzeniach na siatkówkę. Zapraszamy do lektury.
KACPER MARCINIAK: Jesteś typem osoby, której hobby to podróże? Czyli odhaczasz kolejne kraje na liście i chcesz uzbierać ich jak najwięcej?
BARTOSZ KRZYSIEK: Na pewno jak pojawia się opcja wyjechania do nowego kraju, to patrzę na nią otwarcie. A jak trafiają się oferty z lig, w których już grałem, a coś mi się w nich nie podobało, to je raczej odpuszczam. W przypadku Zjednoczonych Emiratów Arabskich, w których teraz jestem: po pobycie w Omanie i Arabii Saudyjskiej byłem ich bardzo ciekaw. Kraje arabskie niby są siebie blisko, niby mają podobną kulturę, ale i tak inaczej się w nich żyje.
Dla mnie miłą rzeczą jest też, kiedy zostaję pierwszym Polakiem grającym w danej lidze. Może zatem nie mam medali z reprezentacją czy z PlusLigi, ale to dla mnie właśnie takie małe, osobiste zwycięstwa. W pewien sposób mogę zapisać się na kartach historii.
Można powiedzieć, że przecierasz szlaki.
Takie poprowadzenie kariery jest też dobre pod kątem przyszłości, gdybym chciał zostać w siatkówce. Mam takie motto: zły przykład nie zawsze jest złym przykładem. Mogę obserwować, jakie błędy popełniają w danej lidze, albo które rzeczy robią inaczej i wyciągać z tego wnioski. No ale też nie oszukujmy się: w siatkówce na ten moment to my jesteśmy na topie i wyznaczamy trendy. Wyniki pokazują, że metody pracy w Polsce sprawdzają się najlepiej.
I też z tego powodu kluby na całym świecie mogą dochodzić do wniosku: warto mieć Polaka w składzie.
Może tak być. Choć akurat w przypadku Zjednoczonych Emiratów Arabskich: nie ma co się oszukiwać, siatkówka jest tu sportem niszowym. Liczy się piłka nożna. Potem są piłka ręczna, koszykówka, nawet jeździectwo. Do tych dyscyplin ciągnie najwięcej miejscowych sportowców. No i naprawdę może być tak, że management klubów siatkarskich nie do końca nawet śledzi, co dzieje się w światowych rozgrywkach.
Władze drużyny bardziej mają na uwadze, gdzie grał dany zawodnik, jak się tam prezentował i czy był już na Bliskim Wschodzie. Wiadomo, kiedy spojrzy się na moje CV, to raz, że tych klubów jest pełno, a dwa, że taki AZS Olsztyn czy AZS Częstochowa są w historii polskiej siatkówki postawione wysoko.
Plus jesteś też atakującym, który ma 208 cm wzrostu.
Predyspozycje fizyczne też się bardzo liczą. W takich ligach siatkówka jest zresztą trochę inna niż u nas. W Polsce indywidualność jest ważna, ale musi być wkomponowana w zespół, pasować do reszty układanki. A choćby w Emiratach patrzy się w drugą stronę: kluby chcą lidera, kilera na boisku. Zawodnika, na którym można bazować całą grę.
Ktoś oczywiście może powiedzieć: a, tam jest niski poziom. Ale wymagania w stosunku do obcokrajowca są bardzo wysokie. Liga wygląda inaczej, treningi wyglądają inaczej. Do wszystkiego trzeba się zaadaptować. Nie jest to więc mimo pozorom lekki kawałek chleba.
Mieszkasz w Adżmanie, który w Polsce pewnie mało komu coś mówi, ale to emirat, czyli prowincja, oddalona o kilkadziesiąt kilometrów od Dubaju.
Od mojego mieszkania do Dubaju jest nawet pełna ciągłość. Masz Adżman, potem Szardżę, przez którą nie sposób przejechać, a dalej zaczyna się właśnie najsłynniejszy z emiratów. I dopiero za nim trafisz na dłuższy kawałek trasy, wokół której nie ma budynków.
Do Dubaju z żoną jeździmy co weekend. Kwestie lokalizacyjne sprawiają też, że liga jest bardzo przyjemna. Na każdy mecz mamy blisko. Szczególnie porównując do Polski: bo jak grałem w Suwałkach, Olsztynie czy Nysie to czasem trzeba było przejechać pół kraju. Czyli spędzić nawet dwanaście godzin w autokarze. To zresztą nie koniec, bo przecież robiliśmy trening na hali, na której mieliśmy grać. Następnego dnia jeszcze dodatkowy rozruch. I dopiero na koniec mecz.
A tutaj? Bezstresowo. Wystarczy pół godzinki czy godzinka samochodem. A potem na hali, której nigdy wcześniej nie widziałeś, jazda, rób trzydzieści punktów.
Odległe kraje często kojarzą się jako miejsca, w których nie jest bezpiecznie. Ale podobno w Dubaju możesz pójść do restauracji i zostawić na stoliku zegarek. Wyjść, wrócić za kilka godzin. I zegarek wciąż tam będzie leżał.
Nawet ostatnio miałem taką refleksję, dotyczącą tego, jak w Polsce czasem negatywnie postrzega się osoby z Bliskiego Wschodu. W Dubaju nie wyobrażam sobie takich scen, jakie są w Stanach Zjednoczonych czy Francji – że policjanci ganiają po ulicach za zamaskowanymi ludźmi z bronią. Tutaj do czegoś takiego jest tak daleko, jak to tylko możliwe.
Tak jak powiedziałeś: mogę odejść od stolika, zostawić na nim zegarek albo telefon. Zdarzyło mi się nawet nie zamykać mieszkania, w którym miałem plecak z pieniędzmi. Nikt ci nic nie zrobi. Nawet nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby dopuścić się kradzieży.
Wpływa na to dużo czynników. Zacznijmy od tego, że jak wyjdziesz na ulice, szczególnie w Adżmanie, to masz kompletny rozstrzał narodowościowy. Przyjezdnych z Bangladeszu czy Indii. Siłę roboczą, która pracuje na budowach czy w usłudze i czuje, że złapała pana Boga z nogi. Zarabia z 1500 dirhamów (1 dirham to 1.09 złotego), co nie jest wielką kwotą, ale i tak pozwala jej na lepsze życie niż w rodzimym kraju. Tym ludziom nawet przez myśl by nie przyszło, żeby popełnić przestępstwo i zostać deportowanym albo trafić za kratki.
W Emiratach mieszka też sporo specjalistów z Europy czy Stanów Zjednoczonych. Zarabiają takie pieniądze, że ostatnią rzeczą, którą chcą robić, jest szukanie problemów. A lokalni? Są tak wychowani i mają taką kulturę, że nie dopuściliby się żadnej zbrodni. Szczególnie że też żyją na wysokim poziomie.
Więc tak szczerze, nawet nie wiem, kto miałby w Emiratach popełniać przestępstwa.
Sam Dubaj w końcu jest reklamowany jako miejsce, do którego warto się przeprowadzić, kiedy masz sporo pieniędzy.
Tak, chyba wymyślili sobie, że to będzie takie centrum świata. I poniekąd już tak jest. Wymieniłem parę narodowości, ale w Dubaju masz też sporo przyjezdnych z Azji czy Afryki. Pełno ludzi chce tu żyć i pracować. Do tego istnieje ta siła robocza, o której wspominałem. Ludzie, którzy bardzo ciężko pracują. Staram się o tym pamiętać i zwracać się do nich z odpowiednim szacunkiem.
U nas w klubie pracuje taki chłopak, który pełni funkcję kogoś w rodzaju pomocnika. Przede wszystkim dostarcza rzeczy na treningi, dzięki czemu my nie musimy o niczym pamiętać. Działa to na wzór piłki nożnej: kiedy przyjeżdżasz, wszystko jest już przygotowane w szatni. On przywozi buty, stroje. Do tego mówi i po angielsku, i po arabsku – kiedy w Bangladeszu, z którego pochodzi, w połowie kraju panuje analfabetyzm.
Tak naprawdę od niego zależy to, czy będę mógł zagrać w meczu. Jakby zapomniał o butach, to przecież nie wyjdę na parkiet (śmiech). To bardzo pracowity chłopak. Skarb byłoby pracować z kimś takim w Polsce.
Z drugiej strony trafiają się goście, którzy nie mówią ani be, ani me po angielsku. Mają mapkę, adres, wiedzą, gdzie dostarczyć jedzenie. I tyle im wystarcza. Po prostu sobie pracują. Bez problemu są w stanie funkcjonować bez znajomości języka.
Regularne wycieczki do Dubaju sprawiają, że sam chcesz sobie zafundować coś luksusowego? Czy jednak starasz się przede wszystkim budować budżet pod przyszłość?
Agent się ze mnie śmiał: „bracie, jak jedziesz z żoną, to będziesz na następny sezon musiał wziąć lepszy kontrakt, bo w Dubaju jest za dużo sklepów”. Ale tak serio, na szczęście nie mam potrzeby chwalenia się pieniędzmi. Sam pewnie zauważyłeś, że nie wrzucam na sociale zdjęć w złocie i diamentach, żeby podbijać swoje ego. Jak coś mi się bardzo spodoba, to po prostu to kupuję, ale też nie przesadzam.
W Adżmanie zresztą aż takich luksusów nie ma. Ale jak jeździmy do Dubaju, to w okolicach Burj Khalify rzeczywiście można stracić głowę. Wszędzie są bardzo drogie rzeczy. Fajne zegarki, torebki. Można byłoby kupować sobie je co weekend, ale wolałbym jednak na przykład zainwestować w złoto.
Generalnie jest mniej więcej tak, jak powiedziałeś. Staram się sporo zaoszczędzić. Dlatego teraz wyjeżdżam, żeby po zakończeniu kariery mieć trochę spokoju oraz środków na przebranżowienie czy różne szkolenia. Natomiast trzeba pamiętać, że choć staram się odkładać, to samo życie w Emiratach jest bardzo drogie.
Pierwszy miesiąc przyniósł szczególnie dużo wydatków. Jak jeszcze jesteś w Adżmanie, to nie musisz aż tyle płacić. Ale już taki zwykły obiad w „Dubai Mall”? Z 400, 500 dirhamów po prostu wyłożysz.
Nie chodzi zresztą tylko o jedzenie. Wejście na plażę Kite Beach, dla dwóch osób z psem, to z 220 dirhamów, czyli 250 złotych. Rezerwacja tam domku to kolejne 300 dirhamów. A dorzucając jeszcze coś na ząb – na przykład owoce morze i pizzę – płacisz jeszcze 200 . A więc taki jeden wypad może kosztować cię łącznie z 700 dirhamów.
No ale właśnie, wyjedziesz nad polskie morze z trójką dzieci, to w weekend też z kieszeni zniknie ci sporo pieniędzy. Nie ma co się oszukiwać.
Szczególnie jeśli mówimy o Sopocie w środku sezonu.
Pewnie gdybym miał w Dubaju kupować przez miesiąc to, co kupowałbym w Polsce, to zapłaciłbym więcej. Ale nie ma już takiego przeskoku, jaki byłby pięć, dziesięć lat temu. Pamiętam, że jak nie tak dawno byłem na wakacjach we Włoszech, to wydawało mi się, że jest drogo. Ale potem wróciłem do Polski i zaskoczyły mnie… porównywalne ceny.
Jadłeś u Nus-reta? To jest chyba restauracja, która szczególnie kojarzy się z Dubajem.
Tak, wiem o którym miejscu mówisz. Chcieliśmy tam kiedyś iść, ale jak zobaczyłem ceny, to trochę mnie to przerosło. Na co dzień staramy się co prawda zamawiać dania, które są jakościowe, ale jednak chcemy też zachować głowę.
Dla przykładu: w Dubaju jest taka miejscówka jak Texas de Brazil. Za osobę płacisz 250 dirhamów. Też niemało, ale w tej cenie dostajesz nielimitowane steki brazylijskie, krojone specjalnie dla ciebie , do tego bar sałatkowy. Więc po pierwsze możesz się najeść, po drugie jest bardzo smacznie, a po trzecie, nie tak drogo jak w innych miejscach.
Jakich? W ostatni weekend po meczu zostaliśmy w Dubaju. Były duże korki, więc nie było sensu wieczorem wracać do Adżmanu. No i poszliśmy do Dubai Mall. Jest tam miejscówka zwana „Throve”, która reklamuje się jako „premium lounge”. Kiedy pod moim blokiem za sziszę zapłacisz 30 dirhamów, to tam kosztuje 250. Do tego steki za dwie albo trzy stówki. Na pewno kiedyś pójdziemy do tego typu miejsca, ale raczej na specjalną okazję.
Podobno jak sportowiec w lidze arabskiej ma jakąś zachciankę, to zazwyczaj zostaje ona spełniona. Też to tak u ciebie wygląda?
Powiedzmy, że dostaniesz co chcesz, ale musisz codziennie chodzić i prosić. Nawet delikatnie szantażować. Jak przyjechaliśmy do Adżmanu, to faktycznie, mieszkanie wyglądało na pierwszy rzut oka fajnie. Trzy pokoje, dwie łazienki, klimatyzacja. Ale było bardzo nieodświeżone. Jakieś sprawy konserwacyjne też nie zostały zrobione.
Więc chodziłem i pytałem. Przyślijcie mi kogoś, żeby tu coś odmalował, naprawił, posprzątał. Ale spotykałem się z przerzucaniem odpowiedzialności. Jedna strona mówiła, że za takie sprawy odpowiada konserwator budynku. A druga, że za tę strefę akurat odpowiada klub.
Po dwóch czy trzech tygodniach uznałem, że skoro nic z tym nie robią, to trzeba wyprowadzić się do hotelu. Potem wziąłem telefon i poszukałem różnych kontaktów. Firmy od ściągania wilgoci, naprawy klimy i tak dalej. W dwa dni wszystko było gotowe. Więc zaniosłem rachunek do klubu, a ten zwrócił mi pieniądze.
Dla nich jest tak naprawdę najlepiej, abyś sam wszystko pozałatwiał, a potem po prostu wziął pieniądze. Ale zakładam, że sporo zależy od tego, jaki masz management w klubie. Myślę, że piłkarze nie napotykają się na podobne problemy. Raczej dostają wszystko co najlepsze. W przypadku siatkówki jedną kwestią jest natomiast niższy budżet, a drugą fakt, że w klubach pracują ludzie, którzy nie są do końca z czysto siatkarskiego środowiska. Zajmują się też innymi rzeczami.
Nasz dyrektor sportowy jest normalnie kapitanem w policji. Zresztą nawet wśród zawodników masz podział na amatorów oraz „professional players”. I w tej pierwszej grupie ktoś pracuje na lotnisku, ktoś pracuje w armii, ktoś w służbach porządkowych. Siatkówka stanowi dla nich dodatek. Mają mniejsze kontrakty i przez to trochę mniejsze wymagania.
Sport pewnie traktują jako hobby.
No tak. Masz gościa, który zrobi sobie kurs, zacznie zarabiać kilkanaście tysięcy dirhamów. Co on będzie ścierał się na siatkówce? Trochę sobie poodbija, porusza się. Większość zawodników nie ma potrzeby, aby zrobić wielką karierę. Ani też warunków fizycznych, aby grać na bardzo wysokim poziomie.
Czyli jak przemierzasz rożne ligi, to raczej nie spotykasz siatkarzy, którzy mają niesamowite siatkarskie marzenia?
W Arabii oraz Omanie jest paru chłopaków, którzy grają na poziomie reprezentacyjnym. I daliby sobie radę jako zawodowcy w innych rozgrywkach. Ale nie ma takich przypadków dużo. W przypadku Indonezji: liga jest niby profesjonalna, ale trwa tylko trzy czy cztery miesiące. Więc zawodnicy muszą się w ciągu roku zajmować czymś innym. Czasem idą do pomniejszych lig, a czasem na przykład do armii i tam kontynuują treningi.
Kompletnie inaczej wygląda to natomiast w Korei. Tam siatkarze prawie nie wychodzą z ośrodka. Przez 330 dni w roku śpią w tym miejscu, w którym trenują. Zmienia się to dopiero wraz z koniecznością pójścia do wojska, którego bardzo się zresztą boją. Pamiętam, że grałem z rozgrywającym, który miał dwadzieścia kilka lat. Jego kariera rozkwitała, ale jednak był już w depresji, że lada moment będzie musiał ją przerwać.
Różnie więc wygląda to podejście do siatkówki. W Emiratach znajdziesz kilku zawodników, w tych najlepszych klubach, którzy podchodzą do sportu bardzo poważnie. Ale generalnie mental nie jest tu nastawiony na aż tak ciężką pracę. Miejscowi siatkarze trenują tyle, ile muszą. Oczywiście zawsze zrobią to, co powie trener. Ale sami raczej nie dorzucają czegoś ekstra, na siłowni czy hali.
No ale tak jak powiedziałem: zazwyczaj mają też dodatkową pracę, więc to wszystko jest zrozumiałe.
Wyjazd do egzotycznej ligi może niektórym kojarzyć się jako okres urlopowy, ale ty w Korei trenowałeś ciężej niż w Polsce.
Oj tak. Pamiętam, że to był rok covidowy. Ściągnęli nas tak wcześnie, że mieliśmy trzy miesiące przygotowań do ligi. A kiedy ta ruszyła, to graliśmy co dwa-trzy dni.
W Emiratach też mam dużo tych skoków, też muszę zrobić siłownię. Ale nie panuje tu aż taki rygor. Robię wszystko bardziej, jak mi pasuje. Mam przede wszystkim grać. A fizyczny aspekt jest na mojej głowie. Co jest minusem i plusem. Bo jak w Polsce jesteś prowadzony przez sztab szkoleniowy, to nie musisz się wiele zastanawiać. Pytasz, kiedy masz robić to, kiedy masz wrócić do tego. I dostajesz odpowiedź.
A tutaj? Coś mnie zabolało, to na kilka dni odpuściłem sobie przysiady. Ale potem musiałem się zastanawiać: wracać do nich? Czy jeszcze nie? To było tylko na mojej głowie. Na mnie leżała odpowiedzialność.
Wracając jednak do Korei: tam trenowaliśmy naprawdę sporo. Miałeś ciężką siłownię, a potem od razu szedłeś na stadion i robiłeś interwały oraz sprinty. W Polsce raczej takiego połączenia się już nie stosuje.
Inna sprawa, że siatkówka jest generalnie niewdzięcznym sportem do trenowania. Powiedzmy, że mam przyjść na trening i zrobić 100 skoków, czyli ataków. W Korei nawet zdarzało się 170. Kiedy na meczach przecież maksymalnie robiłem ich z 70. Więc można powiedzieć, że na jednym treningu wyrabiałem normę za dwa spotkania.
W siatkówce tak to często wygląda. Chodzimy na treningi od poniedziałku do piątku, cały czas skaczemy i kiedy przychodzi sobota, to brakuje nam już tej mocy. A dla porównania: w piłce nożnej zawodnicy nie grają na treningach jedenastu na jedenastu przez dziewięćdziesiąt minut.
Koreańskie metody szkoleniowe charakteryzowały się też pewną kontrolą zawodników. Miałeś sporo rzeczy ustawionych z góry.
Tam to nawet mówili ci, jak masz prowadzić rękę. Zarządzali mną jak każdym Koreańczykiem. Uczyłem się bronić, uczyłem się różnych przewrotów. Byłem tak skrojony i przygotowany, że to szok. Ale też bardzo się starałem dostosować do tego, co mi radzili, z racji, że to był taki mój pierwszy poważny wyjazd.
Oczekiwania oczywiście były inne. Wysłałem wideo. Myślałem, że wiedzą, jakim jestem zawodnikiem i będą chcieli, żebym dał to, co najlepsze. Ale nic z tych rzeczy. Bo może u was w Polsce to działało, ale u nas? Trzeba inaczej (śmiech). Ustaw rękę w ten sposób i potem z góry dawaj mocno. Jakieś skróty, zmiany kierunku? Nie, daj spokój.
Może gdybym miał bardziej gwiazdorskie podejście, to powiedziałbym: nie no, co ty będziesz mnie uczyć grać. Jest szansa, że wtedy zyskałbym ich w oczach. Albo i nie. Bo następnego dnia odesłaliby mnie do domu. Zdecydowałem się więc przyjąć ich szkołę. W ataku może przynosiło to korzyści, ale na zagrywce nie potrafiłem się odnaleźć.
Jakbyś zresztą zobaczył koreańskich siatkarzy: wszyscy są skrojeni pod ten sam model. Prowadzą identycznie rękę w ataku. Kiedy w Polsce inaczej gra Maciej Muzaj, a inaczej Łukasz Kaczmarek. Do zawodnika podchodzimy na zasadzie: to, co robisz jest okej, ale zrobimy, żeby było jeszcze lepiej. Natomiast koreańska myśl jest taka, że każdy musi korzystać z tego samego podręcznika.
I to nieważne, o jakim elemencie gry mówimy. Przyjęciu, zagrywce, ataku czy obronie. Nie liczy się też, czy masz 180 cm wzrostu i ważysz 80 kilo czy 208 cm i ważysz 110. Chcą, żebyś grał w jeden określony sposób.
Ciekawe, czy Wilfredo Leona albo Olka Śliwkę też w Korei uczono by grać w siatkówkę.
No właśnie: ciekawe co by było, gdyby znalazł się tam Śliwka, który jest tak dobry, bo gra niekonwecjonalnie i trudno go rozpisać. Ale pewnie sporo zależy od tego, do jakiej drużyny trafisz. Moja była underdogiem. Miałem też trenera, który dopiero debiutował w tej roli, po latach bycia kapitanem drużyny, a potem asystentem.
Planujesz jeszcze wracać do Korei?
Swego czasu wydawało mi się, że będę planować. Ale jednak odczułem trochę trudy niecałego sezonu, który tam spędziłem. Nie wiem, czy byłbym w stanie znowu grać w Korei. Może tym razem nie obyłoby się bez kontuzji? Choć co prawda w poprzednim sezonie we Włoszech trenowałem u Matteo Battocchio, który prowadzi młodzieżową reprezentację Italii, i u niego też musiałem sporo skakać. A jednak dałem radę.
W Korei nie liczy się jednak tylko, jakim jesteś zawodnikiem. Ale jakie podeślesz wideo, jak pracuje twój agent. Potrzebujesz też koreańskiego partnera, który musi zrobić odpowiednią robotę i mieć odpowiednie koneksje.
Jak teraz zresztą patrzę na to, jak wyglądałem w Nysie w 2020 roku przed wylotem do Korei, to chyba miałem życiówkę. Jako trzydziestolatek osiągnąłem taki swój szczyt fizyczny. Sporo dały też wcześniejsze treningi w GKS-ie Katowice. Więc kiedy zszedłem na sezon do 1. ligi, to trochę się tam bawiłem.
Zeszły rok we Włoszech też miałem dobry, ale nie aż tak. W Nysie grałem top. Trudno zatem byłoby mi aż tak zaimponować Koreańczykom jak w 2020 roku. Poza tym trochę już mnie znają. Zapamiętali, że nie siedziała mi zagryweczka. A oni przecież zawsze czekają, aż wejdzie gość na pole serwisowe i zacznie łupać.
Co ciekawe, w ostatnim meczu w Korei zdobyłem 42 punkty. Na powyżej 60 procentach skuteczności. A i tak mnie to nie uratowało. Może trzeba było dołożyć trochę więcej? Może 55 punktów? Tyle by wystarczyło? (śmiech)
Zabawnie brzmią te liczby.
Taki już los obcokrajowców w nieco gorszych zespołach w Korei. Ale powiem szczerze, że trafić do Incheon Korean Air, byłoby świetnie. Pamiętam takiego gościa jak Lincoln Williams. Australijczyk, leworęczny. Grał u nas w PlusLidze i powiedzmy, że był solidnym ligowcem. Bez szału. Ale właśnie jak trafił do Korean Air, to idealnie się tam wpasował. Bo ten zespół ma dobre przyjęcie, gra równo, nie popełnia za dużo błędów.
Kiedy akurat ja występowałem w lidze koreańskiej, to Andres Villena, też gracz Korean Air, miał kontuzję. A mimo tego zespół i tak dobrze radził sobie bez niego. Czyli niepotrzebny był im obcokrajowiec. Podczas gdy wiele drużyn oczekuje, że przyjezdny będzie podrzucał im w najważniejszych meczach 50 punktów, a tak normalnie to przynajmniej z 35. I to co trzy dni.
Williams czy Villena byli więc w trochę innej sytuacji. Zdobędą 30 punktów, zdobędą 20 – jest okej. Potem zagrają kolejny mecz i też nieźle sobie poradzą. Zmęczenie się aż tak nie nawarstwia. A inna sprawa, kiedy prawie każda akcja idzie na ciebie. Wtedy ten trzeci mecz w tygodniu jest już mega ciężki. Wcześniej zdobywałeś po 40 punktów, a nagle trudno jest ci dobić do 20.
To nie jest dla każdego. Trzeba mieć odpowiednie predyspozycje. Ja widocznie nie miałem aż takiej genetyki, umiejętności regeneracji, aby grać co trzy dni i atakować po 70 razy, nie tracąc przy tym skuteczności.
Przyszedł mi do głowy przykład Noumory Keity. Grał dwa sezony w Korei, a potem trafił do Włoch. I jest tam świetnym siatkarzem.
Tak, dla takiego młodego chłopaka – bo chyba zadebiutował w Korei, kiedy miał 19 lat – to było bardzo cenne doświadczenie. Wydawało mi się kiedyś, że pod kątem fizycznym jest za chudy, za mało obudowany mięśniami, aby w ten sposób grać i trenować. I te obciążenia po prostu go przytłoczą. Ale tak nie było. Dobrze na nie reagował.
Pamiętam, że jak przeciwko niemu grałem, to zaczynał słabo. Wygrywaliśmy dwa do zera, a on nie mógł się odnaleźć. Ale nagle jak mu zaczynało iść, to kończył wszystko. Był też przy tym bardzo nieprzewidywalny. Nie dało się go za bardzo rozpisać, nie trzymał się jednego kierunku. Za każdym razem atakował inaczej. I piłka się go słuchała.
W Korei zresztą się mnie o niego pytali, czy da sobie radę w Europie. I mówiłem: dlaczego nie? Był co prawda nieposkładany, ale odpowiednio się nim we Włoszech zajęli. Na pewno pomogła mu też liczba powtórzeń; ataków, które miał w Korei. Trzeba zresztą przyznać, że tam opieka stoi na wysokim poziomie. U mnie w klubie było czterech fizjoterapeutów. Nie musiałem czekać w kolejce, aż miejsce się zwolni.
Pracowałem z takim specjalistą przed obiadem, po treningu. W ośrodku miałem saunę, basen i siłownię, która była całodobowa. Niczego nie brakowało. Dla zawodnika, który chce pracować, to raj. Może sobie ułożyć pełną rutynę.
A jak podchodzisz do nauki języków w kolejnych krajach, które odwiedzasz?
Włochy były takim miejscem, w którym się zabrałem za naukę. Podpisałem tam zresztą trzyletni kontrakt. W międzyczasie zmieniły się jednak regulacje podatkowe. Chcieli, żebym zszedł trochę z kasy, co mi nie pasowało, skoro miałem też inne opcje. Poniekąd upadł im też plan, który zakładał awans do najwyższej klasy rozgrywkowej. Więc musiałem w końcu z tych Włoch zrezygnować.
Ale tak, uczyłem się włoskiego. Moja żona też zapisała się na kurs i do dzisiaj szkoli się w tym języku. Po mojej stronie stało to, że swego czasu pracowałem z Tomasso Totollo, Andreą Gardinim czy na kadrze z Andreą Anastasim. Do tego w nomenklaturze siatkarskiej przewijają się włoskie słówka. Więc w trakcie pobytu w Delta Group Porto Viro, rozumiałem z 80 procent tego, co przewijało się na odprawach czy treningach. Dopiero dłuższe wypowiedzi sprawiały mi problem, ale nawet przez samą mowę ciała i ekspresję Włochów można odczytać, o czym właśnie mówią.
Ja też bardzo się uparłem. I w miejscach, gdzie mogłem zamawiać po angielsku, starałem się po włosku. Dopiero, kiedy kompletnie nie wiedziałem co odpowiedzieć, pomagałem sobie angielskim. Ale na końcu i tak muszę stwierdzić, że włoski był najłatwiejszy do nauki. Bo po koreańsku zdołałem zapamiętać kilku słów. A po arabsku? „Dawać, dawać chłopaki”. Te języki jednak mnie przerastają. Są bardzo trudne.
Pewnie też zdajesz sobie sprawę, że ostatecznie mogą ci się nie przydać.
Nie ma co ukrywać, ten angielski zazwyczaj wystarczy. Może nie jest tak, że cały świat się nim posługuje, jak czasem nam się wydaje. Ale w Emiratach dogadasz się po angielsku w urzędzie. Czy jak będziesz chciał załatwiać jakieś formalności. Ich zresztą trochę jest. Musisz wyrobić kartę rezydenta albo lokalne prawo jazdy.
Prawo jazdy? Chodzi tylko o parę podpisów, czy masz zajęcia z instruktorem?
Chodzi o dokument. Emiraty słyną z tego, że na wszystkim cię kasują. Żeby dostać kartę rezydenta, trzeba przejść badania, które wiążą się z opłatą. A żeby dostać prawo jazdy, trzeba mieć najpierw kartę rezydenta. Tylko jak przyjeżdżasz na wizę turystyczną, jest inaczej. Możesz normalnie wypożyczyć samochód i nim jeździć.
Taka anegdotka: naszym kapitanem w klubie jest dość wysoko postawiony policjant, który pracuje właśnie w tym departamencie, w którym wyrabiałem sobie prawo jazdy. Na czym polega jego zadanie? Stoi wyprostowany, ładnie się uśmiecha, pokazuje, gdzie co jest. Jak się o coś zapytasz, to cię pokieruje. Taki trochę pracownik informacji, który choć jest policjantem, przebywa tylko w biurze.
Jak tam do niego przyjechaliśmy, to trzeba było też pójść do okulisty. Ale czy sprawdzali nam wzrok? „Nie, oni dobrze widzą, podbijaj tu”. Więc chodzi tylko o tę opłatę. Potem płacisz jeszcze za tłumacza przysięgłego, bo samo ksero dokumentu, który świadczy o tym, że masz polskie prawo jazdy, nie wystarcza. No i na koniec zostaje opłata za wyrobienie dokumentu.
To wszystko trwa godzinę, ale zanim mogłem pojechać do tego departamentu, musiały minąć z trzy, cztery tygodnie na przejście wszelkich procedur.
Z twojego doświadczenia, ligowcy w Polsce marzą o wyjeździe za granicę, na przykład do egzotycznej ligi? Zdarza się, że proszą cię o porady?
Czasem koledzy dzwonią. Pytają o dany kraj czy danego agenta. Pytają, kogo i co mogę polecić. Bo generalnie jest tak, że większość menadżerów nie wysyła zawodników zbyt daleko, na jakieś lukratywne kontrakty. Jeśli siatkarz wyjeżdża z Polski, to bardziej w celu zbierania doświadczenia. W Belgii, Szwajcarii, tego typu miejscach. Gdzie poziom nie jest aż tak wysoki, ale wciąż solidny.
Agenci zatem – w przypadku ligowych średniaków – skupiają się na tym, żeby zawodnik się rozwinął. A nie zarabiał. Ten jeden sezon w innej europejskiej lidze może pozwolić mu sprawdzić się w roli lidera, zmierzyć się z większymi oczekiwaniami. Więc to ciekawa sprawa. Ale ja bym też polecał siatkarzom, którzy wędrują między PlusLigą a pierwszą ligą, sprawdzić jakiś egzotyczny kierunek.
Nie oszukujmy się, gra w Polsce – nie będąc na topie topów – przy obecnym systemie rozliczania się na działalności wiąże się z wysokim ZUS-em, VAT-em, podatkiem dochodowym. Jaki musi mieć kontrakt zawodnik, aby po zapłaceniu tu 2 tysięcy, tam 3 tysięcy za mieszkanie, kolejnych 2 tysięcy za dietę i tak dalej, coś jeszcze sobie zaoszczędzić?
Więc ja w ten sposób zacząłem patrzeć na karierę. Skoro nie udało mi się w Polsce wskoczyć na najwyższy z poziomów, to nie czułem potrzeby, żeby tam zostać. Choćby dwa lata temu miałem jedną dobrą ofertę. Zadzwonił do mnie prezes. I powiedziałem mu, że choć bardzo bym chciał, to tyle ile on mi proponuje w złotówkach, mogę zarabiać za granicą w dolarach. Odpowiedział mi, że doskonale mnie rozumie.
Oczywiście tęsknię za czasami, kiedy byłem w szerokiej koncepcji, miałem jasno wyznaczone zadania i nie musiałem być codziennie superbohaterem. Więc powiedzmy, że zarówno gra w Polsce, jak i Emiratach, ma swoje plusy i minusy.
Gdybyś miał zamienić wszystkie sezony, które spędziłeś za granicą, na sezony w PlusLidze, to finansowo wyszedłbyś na tym pewnie nie najlepiej?
Tak, pod tym kątem jest bardzo duża różnica. Nie ma nawet co ukrywać. Takich pieniędzy, które dostaję obecnie, nie dałby mi nikt w Polsce. Szczególnie jakbym miał jeszcze odprowadzić wszystkie podatki. Istnieje spora skala złożoności. Może kontrakt w brutto nie wyglądałby źle, ale ile bym potem jeszcze zapłacił?
Wiadomo, że inne podejście ma młody zawodnik, dla którego celem po prostu jest dostać się do PlusLigi. I być nawet tym jedenastym czy dwunastym zawodnikiem. Dla niego liczy się to, żeby po prostu zapłacić za akademik i grać w siatkówkę. Ale kiedy zaczynasz mieć większe oczekiwania i rodzinę na utrzymaniu, to perspektywa się zmienia.
Tak działa ten rynek. Młody wie, że musi przejść przez wszystkie szczebelki. Pokona jeden, drugi, trzeci. Ale na czwartym często się zatnie. I wtedy może warto właśnie coś zmienić? Nawet nie tylko pod kątem finansowym. Bo wyjazd ma szansę sprawić, że ktoś nas zobaczy i zaczną spływać w naszym kierunku rożne ciekawe oferty. Pięknym marzeniem jest oczywiście granie w PlusLidze. Ale bycie tam dla samego bycia to chyba też nie jest na dłuższą metę rozwiązanie.
Menadżerowie zazwyczaj mają podejście na zasadzie: dobra, ty jesteś młody, więc spokojnie, jeszcze nadejdzie twój czas. Ale mijają dwa, trzy, cztery lata i może się zdarzyć, że ani nie pograłeś, ani nie zarobiłeś. Trzeba liczyć się z tym, że kariera nie jest wieczna.
Jak grasz za granicą, możesz też poznać trochę nowych kultur. I kiedy ja dostaję czek, to nie biegnę od razu go wypłacić, żeby jak najszybciej mieć pieniądze. Bo istnieje ten spokój, że kwota jest dobra i jest na czas. Możesz skupić się na pracy i życiu prywatnym. Choć tak jak wspominałem: siatkówka jest tu niszowa. Czasem masz wrażenie, że grasz tylko dla szejka, bo na trybunach nie ma zbyt dużo osób (śmiech).
Rozmawiałeś kiedyś na ten temat wyjazdów i zagranicznych lig ze Zbigniewem Bartmanem?
Jak napisałeś, że nie ma wielu zawodników, którzy tyle jeżdżą co ja, to właśnie od razu przyszedł mi do głowy. Michał Kubiak grał w pięciu krajach, Bartosz Kurek w czterech. Więc z aktywnych polskich zawodników jestem na prowadzeniu, bo Zibi skończył już karierę, ale jemu jednak udało się dobić do ośmiu. Obym mógł go przegonić.
Ciekawostka jest taka, że byliśmy pierwszymi polskimi siatkarzami w Arabii Saudyjskiej. Trafiliśmy tam w 2021 roku. Trzeba sprawdzić, kto rozegrał pierwszy mecz, bo obaj pauzowaliśmy w inaugurującej kolejce (śmiech).
Spotkałem go w tamtym czasie na lotnisku. Ale narzekał, że go wykończą. Tam mecze i treningi są przerywane modlitwą. Grasz i grasz, a nagle jest stop i wszyscy zaczynają się modlić. Więc Zibi mówił: nie no, moje kolana nie zniosą takiej szarpaniny. I zapowiadał, że wytrzyma do świąt i odchodzi. Rzeczywiście tak zrobił.
Ale nie pytałem go nigdy, czemu wybierał takie egzotyczne kierunki.
A ty planujesz wyjazd na kolejny kontynent?
Chciałbym, ale trudno będzie trafić do Ameryki Południowej. W lidze argentyńskiej załamał się rynek, a w brazylijskiej aż tak nie biorą obcokrajowców z Europy. Portorykańska liga jest fajna, rozgrywki trwają krótko, więc może udałoby się tam załapać? Myślałem też o amerykańskiej lidze, w której grają od kwietnia do lipca czy sierpnia. Mógłbym zobaczyć, jak się żyje się w USA, poznać tamtejszą szkołę siatkówki.
Prywatnie też zawsze miałeś zajawkę na zwiedzanie nowych krajów? Czy raczej podróże wiążą się u ciebie tylko z siatkówką?
Na dobrą sprawę kiedy byłem nastolatkiem, to pierwsze zarobione pieniądze wydawałem na wakacje. Najpierw zaczynałem od tych tańszych kierunków, czyli Tunezji, Egiptu. Potem Turcja, Maroko. I tak to poszło.
Kiedy już zacząłem jeździć w celach siatkarskich, to przestało mnie co prawda kusić, żeby po sezonie gdzieś wylatywać . I sporą część wakacji spędzałem właśnie w Polsce. Ale generalnie coś w tym jest: ciągną mnie kolejne kraje. Mówiliśmy o Ameryce, ale chciałbym trafić też do ligi kazachstańskiej, którą zacząłem już trochę śledzić. Są jeszcze Indie, Chiny. To również fajne kierunki.
Ostatnio miałem oferty z Iranu, ale tam trzeba po przyjeździe odpalić bardzo dużo pieniędzy z wypłaty. Dla trenera, agenta. A, no i jeszcze liga egipska. Odzywali się do mnie. Tylko w tych rejonach przerażają mnie spore odległości i to, że gra się do czerwca. Prawdopodobnie pojawią się też oferty z Kuwejtu czy Bahrajnu. A swego czasu miałem propozycje z Cypru, Grecji, Libii, Libanu, Czech czy Rumunii, ale nimi akurat nie byłem zainteresowany.
Zobaczymy, jak to się ułoży. Może przyszły sezon też spędzę w Emiratach. Ale pod kątem dalszej przyszłości: jeśli nie trafię na jakiś ciekawy projekt w Polsce, to raczej będę wybierał krótsze, trzymiesięczne ligi, które są w innych terminach. Możesz się wstrzelić tak, że zrobisz Portoryko, potem Chiny, a na koniec dograsz sobie sezon w krajach arabskich.
Jak ciebie słucham, to zaczynam rozumieć, że Zibiego pobijesz z dużą nawiązką.
No tak, choć kilka kierunków już z miejsca odrzucam. Ten Iran, Turcję, z wiadomych przyczyn Izrael. Pewnie na Egipt też się nie zdecyduję. Więc cztery kraje mi odpadły. Bardzo interesuje mnie jednak to, co jest na wschód od nas, czyli na przykład Kazachstan. Nie znam za bardzo tego świata, a chciałbym to zmienić.
ROZMAWIAŁ KACPER MARCINIAK
Czytaj też:
- Alaska, Hawaje i… Zielona Góra. Kamaka Hepa i jego koszykarska podróż
- „Jesteśmy uprzywilejowani, że zarabiamy tak na życie. Siatkówka to wspaniała praca”. Wywiad z Toumasem Sammelvuo
- Michał Winiarski: Jako zawodnik nie dostrzegałem pewnych elementów siatkówki
- „Przez rozwój bolidu czuję się bardziej odpowiedzialny za wynik”. Wywiad z Yukim Tsunodą z Formuły 1