Zaledwie dwie dekady temu w świecie zawodowego kolarstwa doszło do rewolucji. Międzynarodowa Unia Kolarska zdecydowała bowiem wówczas o wprowadzeniu obowiązku noszenia przez zawodników kasków. I o ile przy poprzednich próbach zmian przepisów członkowie peletonu głośno się temu sprzeciwiali, o tyle wtedy nie śmieli tego zrobić. Dwa miesiące wcześniej z powodu urazu głowy zmarł w końcu ich kolega Andriej Kiwilew. Wciąż pamiętano jego śmierć i to ona ostatecznie sprawiła, że wielu innych ocalało. Choć Kazach wcale nie był pierwszym, który z kaskiem na głowie mógłby przeżyć.
Krew na asfalcie
– Był synem, którego chciałaby każda matka. Miał pasję i chciał jeździć zawsze, nawet w zimie. Pamiętam, że był bardzo szczęśliwy z powodu wyjazdu do Barcelony i bycia częścią tej imprezy. Jeszcze bardziej podekscytowany był jego ojciec. Mówił mu, że skoro jedzie, to niech powalczy o zwycięstwo. Gdy oglądałam ten wyścig, nie mogłam opanować emocji. Po igrzyskach nic się nie zmienił – opowiadała matka Fabio Casartellego w wywiadzie dla cyclingnews.com.
Gdy wypowiadała te słowa, jej syn – mistrz olimpijski z Barcelony – nie żył już od dobrze ponad dekady.
Profesjonalnie jeździł dopiero trzeci sezon. Na zawodowstwo przeszedł w 1993 roku, gdy zatrudniła go ekipa Ariostea. Potem – po kilku niezłych wynikach – przeszedł do ZG-Mobili, tam jednak mu się nie wiodło. Więc przed trzecim sezonem znowu zmienił ekipę, tym razem na Team Motorola, z Lance’em Armstrongiem w składzie. W zespole wiele sobie po Fabio obiecywano, zabrano go nawet na pierwszy w jego karierze Tour de France (ponoć do ostatniej chwili wybierano między nim, a… Polakiem, Cezarym Zamaną).
Przez ponad dwa tygodnie Casartelli mógł cieszyć się wyścigiem. Na 15. etapie wydarzyła się jednak tragedia. Włoch upadł, tak nieszczęśliwie, że uderzył głową w betonowe bariery znajdujące się obok jezdni. Kamery samego upadku nie pokazały, ale można było zobaczyć chwile po nim, gdy Fabio leżał na asfalcie, zwinięty w kłębek. Obok niego odcinała się czerwona kałuża krwi, która następnego dnia pojawiła się też na pierwszych stronach sportowych gazet.
Medycy byli przy nim niemal natychmiast. Pomagali Włochowi, ale też innym poszkodowanym w kraksie kolarzom. Tyle że reszta z wypadku wyszła z mniejszymi obrażeniami, nawet Dante Rezze, który przez moment leżał w przydrożnym rowie, ostatecznie się pozbierał. Fabio trafił za to na pokład śmigłowca, natychmiast przetransportowano go do szpitala w pobliskim Tarbes. Jeszcze na pokładzie trzykrotnie go reanimowano.
Bezskutecznie.
– Usłyszałam komentatorów mówiących o kraksie. Powiedzieli, że to kolarz Motoroli i moje serce niemal się zatrzymało. Pobiegłam po schodach przed telewizor. Kamera przybliżała się na numer. 114 – numer Fabio. Zaczęłam biegać po podłodze, krzyczałam: “Nie, nie, nie!”. Myślałam: “Okej, upadł, ale…”. Potem zaczęłam dzwonić do Francji. W końcu to do mnie zadzwonił doktor zespołu… Nie chciałam tego zrozumieć – wspominała później jego matka.
Dzień wcześniej rozmawiała z synem przez telefon. Powiedziała mu, żeby był ostrożny i założył kask. Usłyszała w odpowiedzi, że “całego etapu przejechać w kasku się nie da”, bo ten “jest bardzo niewygodny”. Fabio obiecał jednak, że będzie ostrożny. W domu czekało na niego w końcu małe dziecko, które właściwie dopiero co się urodziło. Ostrożność jednak nie wystarczyła. A kask nie mógł pomóc, bo Włoch nie miał go na głowie.
Czy gdyby go założył, coś by to zmieniło? Gerard Porte, lekarz Tour de France, twierdził, że nie, bo jego zdaniem uderzenie nastąpiło w obszar czaszki, który nie byłby nim chroniony. Nie zgadzał się z tym jednak Michel Disteldorf, lekarz, który przeprowadzał sekcję zwłok.
– Nastąpiło niewielkie, ale bardzo gwałtowne uderzenie w czubek czaszki […]. Uderzenie spowodowało kilka złamań w obrębie czaszki i doprowadziło do krwotoku z nosa, uszu i ust. Gdyby Casartelli nosił kask, mógłby uniknąć niektórych kontuzji – mówił.
Więc jeszcze raz: czy Włoch żyłby, gdy chronił głowę? Nie wiadomo. Na pewno jednak miałby na to większą szansę.
Opór. Peleton strajkuje
Czy trzeba kogoś przekonywać, że kaski potrafią uratować życie? Prawdopodobnie nie. Ale nawet jeśli, można przytoczyć wiele badań. Wedle tych przeprowadzanych w USA od lat 80. do pierwszej dekady XXI wieku – mówimy więc jeszcze o kaskach o gorszej, bardziej zawodnej konstrukcji – kaski potrafiły zniwelować ryzyko urazu głowy o nawet 88%, z kolei tych naprawdę poważnych o ponad 40%.
Podobnie wypadały badania kanadyjskie, brytyjskie, australijskie czy holenderskie. Warto zwrócić uwagę na te ostatnie, bo przeprowadzono je w końcu w kraju, w którym na rowerach jeździ większość społeczeństwa. Szacowały one, że przy upadku w momencie jazdy z prędkością 20 kilometrów na godzinę, kaski ograniczają ryzyko urazy głowy o 42%, urazu mózgu o 53%, z kolei urazu twarzy o 17%. Minus? Zwiększone ryzyko urazu karku (o 32%).
Niemniej: korzyści z noszenia kasków dalece przekraczały potencjalne minusy. A to jest tu kluczowe. Zawodowi kolarze jednak przez lata nie chcieli kasków zakładać. Dopiero z czasem ich podejście się zmieniło. Dobrze obrazują to pierwsze słowa Przemysława Niemca, który przez wiele lat jeździł w peletonie, gdy zadzwoniliśmy do niego z pytaniami o kask właśnie:
– Pierwsze dwa lata zawodowstwa ścigałem się bez kasku. W trzecim roku już je wprowadzono, ale był przepis, że jeżeli meta była na podjeździe dłuższym niż 5 kilometrów, można było kask zdjąć. Dziś? Nie wyobrażam sobie kolarstwa bez kasku. Ścigałem się tak te dwadzieścia lat temu, a teraz nie wyjadę bez niego poza ogród czy z dziećmi do sklepu – mówi.
CZYTAJ TEŻ: PRZEMYSŁAW NIEMIEC O SWOJEJ KARIERZE [WYWIAD]
Skąd więc brała się niechęć zawodników do kasków?
Cóż, podawanych wytłumaczeń było wiele. Choćby to, że po prostu wyglądało się głupio. Przekonywał się o tym Jean Robic, który sensacyjnie wygrał Tour de France w 1947 roku. Dawno temu, kasków nie nosił wtedy prawie nikt. On tak, bo kilka lat wcześniej doznał urazu głowy. Kibice wołali za nim, że jest “skórzaną głową” (kaski robiono wtedy ze skóry). Niemniej, jakoś jeździł i pokazywał, że można.
Tymczasem 44 lata później, Międzynarodowa Unia Kolarska (UCI), próbowała wprowadzić kaski do rywalizacji odgórnie. To był początek lat 90., zdawałoby się, że wszyscy powinni rozumieć, jak ważne jest bezpieczeństwo. I może i rozumieli, ale nawet dzień po pogrzebie Fabio Casartellego, Marino Lejarreta, inny z kolarzy, mówił: – To kwestia osobistego wyboru. Jest tylko pewien poziom niebezpieczeństwa, którego da się uniknąć.
Kto wie, czy gdyby UCI nie ugięła się w 1991 roku, to Fabio Casartelli dziś mógłby sam opowiadać o swoim wypadku. Włodarze światowego kolarstwa ostatecznie wycofali się jednak ze swojego pomysłu, bo gdy za brak kasku na jednym z etapów wyścigu Paryż-Nicea zdyskwalifikowano Francisa Moreau, reszta kolarzy postanowiła zgodnie pojechać bez nich. A kilka miesięcy później, w trakcie Tour de France, nastąpił ogólny strajk zawodników.
SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ
Przemysław Niemiec sugeruje, że kaskom sprzeciwiano się po części dlatego, że zdawały się (co nie oznacza, że były) mniej potrzebne niż dziś:
– Kiedyś było inne ściganie. W peletonie był większy respekt, byli dowódcy stada. Gdy jeździł Mario Cipollini, z którym się dużo ścigałem, i powiedział, że koniec, nie ma ścigania, to wszyscy przez godzinę jechali powolutku. Nikt nie odważył się zaatakować. Jechałeś spokojnie, bo Cipollini tak powiedział. Teraz tego nie ma. Przychodzą młodzi kolarze, pełni energii, dynamiki. Presja wyniku też jest większa. Jest ciśnienie na to, by kolarze byli z przodu, swoje dokłada telewizja, chodzi o ekspozycję sponsorów, zareklamowanie drużyny. Wszystko do tego zmierza.
To wszystko działo się już jednak w czasach, w których… w części krajów zawodowcy musieli nosić kaski. Było tak choćby w Belgii czy w USA. We Francji nie, stąd działać próbowała UCI. Ale wyszło, jak wyszło. Kolarze powtarzali, że w kaskach jest im za ciepło, że te są – jak mówił Casartelli – niewygodne, a na końcu trafiały się i zupełnie oderwane od rzeczywistości powody.
– Słyszałem, jak zawodnicy powtarzali, że gdy założą kask i okulary, fani nie będą w stanie ich rozpoznać. Ale to były wszystko głupie powody. Niektórzy mówili też, że od kasku zaczną wypadać włosy. Ja faktycznie je teraz tracę, ale to nie z tego powodu – mówił Tristan Hoffmann, kolarz, a potem dyrektor sportowy.
W UCI rozkładali jednak ręce. – Przedstawiliśmy kolarzom informacje o podejmowanym przez nich ryzyku, ale wierzymy, że jeśli nie jesteś w stanie wprowadzić pewnych zasad wobec oporu ludzi, lepiej jest je porzucić – mówił Hein Verbruggen, dyrektor Unii. Kolarze, którzy przeszli jednak ciężkie wypadki, mieli na ten temat inne zdanie.
– Po upadku na torze w 1989 roku przeszedłem przez wiele uszkodzeń mózgu. Kiedy powracasz do rywalizacji po czymś takim, orientujesz się, że bezpieczeństwo musi być priorytetem. Jesteś to winny swojej żonie i rodzinie. Teraz nawet, gdy jadę na pocztę czy do sklepu, noszę kask. To odruch, jak zapięcie pasa w samochodzie – mówił Tony Doyle, dwukrotny mistrz świata w kolarstwie torowym.
Niestety, Międzynarodowa Unia Kolarska ostatecznie wycofała się z walki. I czekała na lepszy moment, by do niej powrócić. Ten miał nastąpić ponad dekadę później.
Talent z Kazachstanu
Był z tej samej generacji, co prawdopodobnie najsłynniejszy kazachski kolarz, Aleksandr Winokurow. – Od zawsze trzymaliśmy się razem. Pierwszy wyścig pojechaliśmy wspólnie w 1986 roku. W 1996 obaj byliśmy na igrzyskach olimpijskich w Atlancie. W tym samym czasie przeszliśmy na zawodowstwo, Andriej w Festinie, ja w Casino – wspominał Winokurow, mistrz olimpijski, zwycięzca hiszpańskiej Vuelty i wielu innych, prestiżowych wyścigów.
Andriej Kiwilew, o którym mówił, też miał potencjał na takie sukcesy.
Co ciekawe, zaczynał nie od kolarstwa, a od judo. Trenował je w rodzinnej miejscowości, Tałdykorganie, wtedy jeszcze części Związku Radzieckiego, jaką zresztą był cały Kazachstan. Andriej od dziecka zapowiadał się ponoć na dobrego sportowca, chodził nawet do szkoły sportowej. Choć jego kariera mogła się szybko zakończyć – w wieku 16 lat złamał łokieć, dlatego zerwał ze sportami walki.
Zamiast tego trafił do kolarstwa. Zresztą warunki do jego uprawiania miał znakomite. Żył w dolinie, ale otoczonej wzgórzami, wznoszącymi się na dobrych kilka tysięcy metrów nad poziom morza. Szybko okazało się, że ma do tego talent. W międzyczasie rozpadł się jednak Związek Radziecki, Kazachstan uzyskał niepodległość i potrzeba było chwili, by odnaleźć się do nowej rzeczywistości.
Między innymi z tego powodu dopiero w 1993 roku Kiwilew dał się poznać szerzej zespołom poza ojczyzną. W niemieckim Regio Tour jechał wówczas w barwach reprezentacji Kazachstanu. Wygrał klasyfikację punktową, a Winokurow generalną. Dodatkowo Kazachowie triumfowali w rywalizacji drużynowej. Wkrótce potem Andriej trafił do amatorskiej hiszpańskiej ekipy, a w 1997 roku – gdy miał już na karku 26 lat – przeniósł się do Francji.
Andriej Kiwilew
Sezon później wreszcie podpisał profesjonalny kontrakt z ekipą Festiny-Lotus, dla której jeździł przez kolejne dwa sezony. Zanotował w tym czasie kilka niezłych rezultatów, choćby drugie miejsce na trasie Vuelta ao Chile czy siódme w Criterium International. Nie były to niewiarygodnie dobre wyniki, ale i tak zainteresowały się nim inne ekipy, bo świetnie potrafił jeździć po górach. Trafił więc najpierw do AG2R, potem do Cofidisu.
W barwach tego ostatniego zaliczył najlepszy sezon w karierze. A właściwie – wyścig. Tour de France 2001.
Andriej szybko odpadł wówczas z rywalizacji w klasyfikacji generalnej… a przynajmniej tak się wydawało. Ignorując jednak zagrożenie z jego strony – bo do najlepszych tracił już kilkadziesiąt minut – rywale pozwolili zabrać mu się w ucieczkę na ósmym etapie. A ta przyjechała na metą ponad pół godziny przed faworytami! Kiwilew nagle odrobił niemal wszystkie straty, a Lance Armstrong powiedział następnego dnia. – Możliwe, że popełniliśmy ogromny błąd.
Owszem, w Kiwilewa nadal mało kto wierzył, bo poza Armstrogiem w tamtym Tour de France jechali przecież między innymi Jan Ullrich czy Joseba Beloki, którzy ostatecznie skończyli na podium. Andriej był czwarty. Gdyby lepiej jeździł na czas, prawdopodobnie nie dałby się wyprzedzić Belokiemu, ale cały wyścig w jego wykonaniu i tak był długo wspominany. Szczególnie górskie etapy, na których potwierdził, że wspinać potrafi się doskonale i był w stanie bronić się – lub trzymać koła – przed atakami najgroźniejszych rywali.
Pokazał wtedy, że stać go na wiele. Sezon później też zanotował kilka naprawdę dobrych wyników, mocno zaczął również 2003 rok. Ale na Tour de France nie dane było mu już wystartować.
Upadek. UCI przestaje się wahać
To był drugi etap wyścigu Paryż-Nicea. Kraksa, kilku kolarzy upadło, w tym między innymi Polak, Marek Rutkiewicz. Na asfalcie wylądował też jego kolega z zespołu, Andriej Kiwilew. Rutkiewicz z kraksy wyszedł właściwie bez szwanku. Kiwilew? Doznał pęknięcia kości czołowej, do tego złamał dwa żebra. Kluczowe okazało się jednak wspomniane to pierwsze. Ono zdecydowało o tym, że następnego dnia Kazach zmarł.
To wszystko działo się w okolicach, które doskonale znał z treningów, bo blisko Sorbiers, miejscowości, w której żył z żoną i półtorarocznym synem, Leonardem. Ten sam syn niemal dekadę później, podszedł do Christiana Prudhomme’a dyrektora Tour de France, i wręczył mu list:
– Drogi Panie Dyrektorze. Jestem Leonard Kiwilew. […] Nie pamiętam ojca, ale mówiono mi, że był wyjątkową osobą. Zawsze jeździł nie oszukując. Widziałem Tour de France 2001. Jestem z niego dumny i pewny, że zasługiwał na pierwsze miejsce. Dziś nadal nie ma zwycięzcy. Byłbym bardzo szczęśliwy, gdyby mój ojciec mógł zostać uznany zwycięzcą tamtego wyścigu – pisał. Miał pewne argumenty: wszyscy kolarze, którzy skończyli przed Kiwilewem, stosowali doping. No i chciał uczcić w ten sposób pamięć ojca.
Kazacha zwycięzcą tamtego wyścigu oczywiście nie uznano. W oficjalnych statystykach wciąż figuruje jako czwarty kolarz w klasyfikacji generalnej Tour de France 2001. Rok później z kolei był 21. W 2003 roku znów miał stanąć na trasie Wielkiej Pętli, ale w roli pomocnika. Zamiast tego można było tylko wspominać jego najlepsze momenty.
Pamięć Kiwilewa uczczono, oczywiście, na pierwszym etapie przypadającym na dzień po jego śmierci. Kolarze Cofidisu też brali w nim udział. Choć pierwotnie nie chcieli.
– Na drugi dzień nie mogliśmy jechać. Mieliśmy w planach wycofać się z wyścigu, ale wtedy Aleksandr Winokurow, który jechał w ekipie Team Telekom, poprosił nas, żebyśmy pomogli mu wygrać ten wyścig, bo był zżyty jak brat z Andriejem. Tylko to trzymało nas na duchu, żeby pojechać dla Kiwilewa, czyli pomóc Winokurowowi wygrać ten wyścig – wspominał Rutkiewicz kilka lat temu w rozmowie z TVP Sport.
Zresztą dla Polaka było to przeżycie tym większe, że z Andriejem dzielił nawet pokój. Bardzo zależało więc na tym, by uczcić pamięć przyjaciela. Udało się. Winokurow wygrał cały wyścig, a na podium wszedł zalany łzami i ze zdjęciem Kiwilewa w rękach. Swojego kolegę i rywala wspominał zresztą cały peleton, choćby Lance Armstrong, który też wówczas startował w tym wyścigu.
– Poznałem go dość dobrze przez te wszystkie lata i naprawdę podziwiałem jego oraz jego styl jazdy. Kochałem się z nim ścigać, bo wiedziałem, że gdy był w peletonie, to na podjazdach da z siebie wszystko. Pomógł mi bardziej, niż kiedykolwiek o tym wiedział… a teraz go zabrakło – mówił Amerykanin.
W Cofidisie, co naturalne panowała żałoba.
– Wszyscy jesteśmy w szoku. Żałujemy, że Andriej nie nosił kasku w momencie upadku – mówił na konferencji prasowej dyrektor sportowy zespołu, Francis Van Londerseele. I może te słowa zdecydowało o tym, że Międzynarodowa Unia Kolarska wreszcie postawiła na swoim. A nawet jeśli nie, to już ekspertyza lekarzy – którzy podkreślali, że kask z pewnością osłaniałby miejsce uderzenia – musiała.
UCI szybko otrzymało wsparcie od ASO, organizatora Tour de France. Włodarze światowego kolarstwa podjęli więc wspólne kroki, by wprowadzić kaski. A i głosy sprzeciwu w peletonie wobec tego, co się wydarzyło, były znacznie słabsze, niż zazwyczaj. Nie oznacza to, że zupełnie ich nie było, ale po prostu w zaistniałej sytuacji nie miały wielkiego znaczenia.
Ważniejsze były reakcje takie jak tak Maxa van Heeswijka – kolarza US Postal – który sam jeździł w kasku i był ich wielkim zwolennikiem. Po wypadku Andrieja wszystkim dziennikarzom mówił, że doprowadzili do tego jego koledzy, którzy sprzeciwiali się kaskom i zwiększeniu bezpieczeństwa, oraz władze światowego kolarstwa swoją biernością. Jego głos był istotny, poszli za nim inni.
Ostatecznie wystarczyły dwa miesiące, by obowiązek noszenia kasków w zawodowym peletonie stał się faktem. – To w interesie zawodników. Kaski nie osłoni cię przed wszelkimi obrażeniami, ale może znacząco ograniczyć impet każdego wypadku – mówił Chris Jarvis, lekarz zatrudniony przez British Cycling. Z kolei oświadczenie UCI wyraźnie uderzało w zawodników, chcących wyrażać swój sprzeciw.
– Mała grupa kolarzy przedłożyła swoją indywidualną wolność, by sprzeciwiać się nakazowi noszenia kasków. UCI szanuje ich opinię, ale prosi, by zastanowili się raz jeszcze nad swoim stanowiskiem. Śmierć czy niepełnosprawność kolarza jest wielką tragedią dla niego i jego rodziny, a także wielką tratą dla kolarstwa. Fakt, że kolarz sam ocenia ryzyko, nie może wyeliminować konsekwencji takich tragedii – pisano.
Ostatecznie, jak Przemysław Niemiec, kolarze stosunkowo szybko przyzwyczaili się do kasków. Choć początkowo niektórzy luźno traktowali przepisy. Raz, że ten – o czym wspomniał polski zawodnik – pozwalał im je zdejmować przed długimi podjazdami kończącymi etapy (a że często nie było gdzie ich oddać, to bywało, że sprzęt za nierzadko kilkaset dolarów… wyrzucano obok drogi), a dwa, że wielu zawodników jeździło w kaskach, owszem, ale rozpiętych. Dopiero dwa lata później przepisy zaostrzono. I wtedy nie było już wyjścia – zawsze trzeba było mieć kask na głowie.
Szkoda tylko, że trzeba było do tego śmierci Andrieja.
– On zawsze jest ze mną. Jest moim bratem Czasem z nim rozmawiam. Myślę o nim każdego dnia i bardzo za nim tęsknię – mówił Aleksandr Winokurow w 2011 roku, gdy znów stanął na starcie wyścigu Paryż-Nicea, zresztą po raz ostatni w karierze. Pocieszeniem i dla niego, i dla rodziny Kiwilewa, mogło być jedynie to, że Kazach nie zginął na darmo.
“Jakim idiotą byłem”
Czy kolarstwo miałoby więcej ofiar śmiertelnych, gdyby nadal nie noszono kasków?
– Zdecydowanie. Jak widzę niektóre kraksy, to obawiam się, że tak by było. Pamiętam choćby kraksę Marka Cavendisha, jak fruwały rowery na mecie. Na pewno ileś ludzkich istnień kaski ocaliły – mówi Niemiec. – Doskonały przykład miałem nawet latem tego roku. Byłem z moim kolegą, amatorem, na rowerze. Rozstaliśmy, pojechał do swojego domu, a nagle dostałem telefon, że jest w szpitalu, bo jechał, wyskoczyło mu przed koło jakieś zwierzę na zjeździe. Tak przywalił, że mimo kasku miał krwiaka na mózgu. Gdyby go nie miał, to mogłoby go już z nami nie być. Jestem święcie przekonany, że ten kask uratował mu życie.
Z Polakiem generalnie zgadzają się jego koledzy po fachu, którzy jeździli jeszcze w czasach, gdy kasków nosić nie trzeba było. Wspominany już Hoffman sam nazywał się “idiotą”.
– Czasem patrzę na swoje zdjęcie, gdy jechałem w Paryż-Roubaix [powszechnie uznawanym za jeden z najbardziej niebezpiecznych wyścigów, ze względu na długie brukowane fragmenty – przyp. red.]. Startowałem tam bez kasku. Wtedy myślałem, że to całkiem cool. Dziś myślę: “Jakim idiotą byłem!”. Teraz nigdy nie wsiadam na rower bez kasku. Początkowo miałem z tym problem, czasem go zapominałem. Szedłem do lokalnego klubu, odsyłali mnie do domu, żebym wziął kask. Dziś zakładam go jeszcze zanim wsiądę na rower – opowiadał.
To powtarzające się głosy. Kolarze z tamtych czasów regularnie mówią, że dziś jazda bez kasku wydaje im się głupia. Nawet ci, którzy wtedy sprzeciwiali się lub byli niechętni ich zakładaniu. – Jazda bez kasku 60 czy 70 kilometrów na godzinę po trudnych technicznie zjazdach… Dziś mówimy sobie, że całkowicie brakowało nam świadomości – mówił Christophe Brandt, który brał też udział w tragicznym Paryż-Nicea 2003.
Oczywiście, nie da się sprawić, że kolarstwo będzie całkowicie bezpieczne.
– Bezpieczeństwo się poprawia. Niedawno weszły nowe bariery ochronne, których byś chyba nie przestawił nawet czołgiem. To już jest mega bezpieczne, ale mówimy tu o samym finiszu. Całej trasy – mówiąc z perspektywy organizatora – nie jesteśmy w stanie jednak zabezpieczyć. Wszelkich mostków, drzew i tak dalej. Tu ważna jest rozwaga kolarzy, którzy muszą się orientować, co dzieje się wokół. Wiele zależy od tego, jak upadniesz. Generalnie najgorsze kraksy są przy małych prędkościach, bo upadasz wtedy ciężarem całego ciała. Szkody często są większe niż przy wysokiej prędkości, z których kolarze na ogół wychodzą z małymi obrażeniami. Kraks jest jednak dużo i one będą, nie wyeliminuje się ich. Nie ma po prostu takiej możliwości – mówi Niemiec.
Bandy, o których wspomina, używane są choćby przy Tour de Pologne. Ale jeszcze niedawno na finiszach sprinterskich stały barierki. Co stało się potem? Potężna kraksa, z której ledwie z życiem uszedł Fabio Jakobsen. Holender wrócił na rower, dziś na powrót ściga się (a nawet wygrywa) na najwyższym poziomie. Ale wszystko mogło skończyć się dużo gorzej. Jak w przypadku Kiwilewa – trzeba było wypadku, by coś zmienić. Tyle że tu problem objawił się poprzez wypadek, o kaskach wiedziano już wcześniej.
Tak to już jednak w sporcie bywa. W Formule 1 na kwestie bezpieczeństwa zwrócono uwagę zdecydowanie bardziej choćby po tragedii związanej ze śmiercią Ayrtona Senny. W żużlu dmuchane bandy po części stworzył Tony Briggs, który wcześniej na motocyklu złamał kark. Wracając do kolarstwa – kontrole antydopingowe weszły w nim w życie po tym, jak na trasie Tour de France zmarł Tom Simpson, a za pośrednią przyczynę jego zgonu uznano wpływ koktajlu amfetamino-alkoholowego, który odkryto w jego organizmie.
CZYTAJ TEŻ: KOLARZ. BUNTOWNIK. DOWCIPNIŚ. MISTRZ. LEGENDA. ŻYCIE I ŚMIERĆ TOMA SIMPSONA
Dlatego nie dziwi, że o Kiwilewie ostatecznie mówiono tak: “Jego śmierć ocaliła wielu innych kolarzy”. Jednak szkoda, że w ogóle była potrzebna.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Transmisje telewizyjne/YouTube
Źródła cytatów: Overide, Velo, Guardian, Road, BBC, prasa francuska, holenderska oraz hiszpańska.
Czytaj więcej o kolarstwie:
- Znów cieszyć się kolarstwem. Peter Sagan kończy z szosą i jedzie w góry
- Jumbo-Visma i dominacja. Takiej drużyny kolarstwo jeszcze nie widziało
- Freddy Maertens. Najlepsza Vuelta w dziejach, 30 lat spłacania długów i dwa mistrzostwa świata
- Raymond, Adrie i Mathieu. Jedna rodzina, trzech kolarskich mistrzów
- Fausto Coppi. Pionier i skandalista stworzony dla kolarstwa
- Kolumbia, kolarstwo i Escobar. Jak starszy brat Pablo chciał wygrać Tour de France