Muris Mesanović jest jednym z wielu sarajewskich dzieci, które z wojennej rzeczywistości wyciągnęła szkółka piłkarska Bubamara. Bośniacki piłkarz opowiada nam o treningach w czasie konfliktu na Bałkanach, chorobach futbolu w swojej ojczyźnie i miłości do Polski, która zachwyciła jego i jego rodzinę. Zdradza też, jak bardzo żałuje, że plan na jego karierę – pójść w ślady Edina Dżeko – nie do końca wypalił.
Pochodzisz z Bośni i Hercegowiny, ale przez większość kariery byłeś związany z Czechami. Dlaczego?
W Bośni i Hercegowinie grałem w klubie FK Radnik Hadzici z miasta oddalonego o 20 minut od stolicy, Sarajewa. To miasteczko podobne do Niepołomic – 20 tysięcy mieszkańców, mały klub. Związany z nim był menedżer Irfan Redzepagić, który brał udział w transferze Edina Dżeko do Czech. Edin był pierwszym piłkarzem, który tam trafił. Razem z nim do Czech trafił wtedy Samir Merzic.
Miałem 16 lat, agent mnie wypatrzył, stwierdził, że nie wyglądam źle i warto zabrać mnie do Czech. Wtedy prawo dopuszczało jeszcze takie transfery, pamiętam, że tata musiał tylko podpisać jakieś dokumenty. Tak to się zaczęło. Agent ściągał do Radnika kolejnych zawodników, przygotowywał ich do transferu i zabierał do Czech. Wielu zawodników przeszło taką drogę.
W Jabloncu przeszedłem ścieżkę od U-17 przez drugi zespół po “jedynkę”, trafiłem na wypożyczenie. Myślę, że dobrze spisywałem się w rezerwach, ale miałem problem, żeby przebić się do składu, bo w Jabloncu grał David Lafata, reprezentant kraju.
Czyli założenie było takie, żebyś podążył drogą Edina Dżeko.
Tak! Była taka myśl, ale przecież wszyscy z Bośni chcieliby być jak Dżeko, podczas gdy Edin jest tylko jeden. Myślę, że miałem dobrą karierę, mimo kontuzji. W Slavii Praga zerwałem więzadła krzyżowe. Klub od razu zaoferował mi nową umowę, ale w tamtym czasie przyszedł sponsor z Chin, Slavia szybko się rozwijała. Wiedziałem, że bardzo ciężko będzie mi wrócić do składu. Trener mógłby dać mi szansę, ale mogłem nawet wylądować na trybunach, bo było pięciu, sześciu piłkarzy na moją pozycję.
Poprzedni dyrektor sportowy Slavii przeniósł się jednak do Mlady Boleslav i zabrał mnie ze sobą. Później jeszcze raz zerwałem więzadła, miałem też złamaną nogę. Wyciągnąłem z mojej kariery dużo. Jestem zadowolony.
Zanim trafiłeś do Radnika trenowałeś w ciekawym klubie – Bubamara.
To była szkółka pana Predraga Pasicia. Nie wiem, czy słyszeliście tutaj o kimś takim. To była akademia powiązana z Interem Mediolan. Mieli sześć czy siedem szkółek w Bośni i Hercegowinie, chcieli z nich ściągać najlepszych piłkarzy. Początek nie wyglądał źle, ale później nie widziałem tam dużych perspektyw.
Futbol pod ostrzałem. Historia Bubamary
Ideą klubu Bubamara było stworzenie miejsca, gdzie dzieci mogłyby trenować w trakcie wojny.
Ja zacząłem trochę później, gdy byłem w czwartej klasie podstawówki, ale tak — była wojna, więc żebyśmy nie myśleli tylko o niej, zorganizowano nam szkółkę piłkarską. Po zakończeniu wojny jeździliśmy na turnieje do Chorwacji, Serbii.
Rodzina nie obawiała się o ciebie, gdy wychodziłeś na treningi? Akademia leżała w centrum miasta.
Jest lotnisko, tunel podziemny i boisko przy szkole. Wszystko obok siebie, lotnisko było cały czas bombardowane. Myślę jednak, że wszyscy byli tak zmęczeni psychicznie wojną, że szukali jakichkolwiek pozytywów. Rodzice nie chcieli, żebym siedział w domu sam i się bał. Chcieli, żebym żył normalnie.
Dało się odciąć od wszystkiego dookoła dzięki piłce?
Byłem tak młody, że nie widziałem wielu rzeczy. Gdy rozmawiam z tatą, powtarzał mi, że ludzie po prostu musieli żyć. Nie mogli po prostu siedzieć i czekać, co będzie dalej. Trzeba było jechać do pracy, do szkoły. Mogę im tylko podziękować, że miałem tę piłkę. Wiem, że podczas wojny wszystkim było ciężko. Każdy czekał tylko aż to się skończy, aż będzie normalnie.
Czytałem, że z racji tych specyficznych warunków wiele dzieci z Bubamary mocno się zaprzyjaźniło.
Teraz widujemy się wszędzie. Na kawie, w internecie. Wtedy miałeś tylko piłkę i dom, nie widywaliśmy się nigdzie więcej. Moje dzieci żyją w innej rzeczywistości. Też chodzą do szkoły, też mają piłkę, ale kolegów mają wszędzie, cały czas są z nimi w kontakcie. My nie mogliśmy się bawić nigdzie indziej niż na treningach, dlatego koledzy z zespołu byli dla nas najlepszymi kumplami. Do teraz mam kontakt z ludźmi, z którymi wtedy grałem.
W trakcie wojny żyłeś w spokojniejszej — o ile można tak to w ogóle nazwać — dzielnicy Sarajewa?
Tak. Żyliśmy w oddaleniu o dwadzieścia, dwadzieścia pięć minut od Sarajewa. Można powiedzieć, że było tam spokojniej.
Z racji tego, że dorastałeś w dwóch krajach: czujesz się bardziej bośniackim czy czeskim piłkarzem?
Mam bałkańską mentalność, to na pewno. Jestem bardzo emocjonalny, zwłaszcza na boisku. Czysto piłkarsko więcej nauczyłem się jednak w Czechach. Jeśli chodzi o grę, taktykę, technikę, charakter — tego wszystkiego nauczyłem się tam.
Twoją największą zaletą jest instynkt napastnika?
Bardzo dobre spostrzeżenie. Jestem napastnikiem, który potrafi znaleźć sobie miejsce w polu karnym.
Z czymś takim się rodzisz, czy da się to wytrenować?
Myślę, że z czymś takim musisz się urodzić. Mówiłem wcześniej o Davidzie Lafacie – on nie był ani zbyt wysoki, ani zbyt silny. Nie miał rzeczy, która wyraźnie go wyróżniała, poza jednym. Bardzo dobrze odnajdywał się w polu karnym. Potrafił wyjść na pozycję, z której strzelał bramki. Wielu trenerów wymaga od napastników ruchliwości, aktywności, żeby dopadali pierwsi do piłki, próbuje to poprawić, ale musisz to mieć od urodzenia.
Wychowałeś się w czasach, w których treningi specjalistyczne, indywidualne, nie były popularne.
W tamtych latach w Czechach wszyscy trenowali tak samo. Napastnik, obrońca, każdy ćwiczył to samo. Trzeba było sobie radzić samemu.
Nie grałeś w lidze bośniackiej, nie występowałeś w reprezentacji kraju. Jakie tak w ogóle masz związki z Bośnią i Hercegowiną?
Prawdę mówiąc, wyjechać z Bośni chcieli wszyscy, każdy chciał grać za granicą. Miałem to szczęście, że udało mi się to w młodym wieku, ale z drugiej strony uważam, że przez to wiele osób mnie nie znało i nie pomogło mi to w dostaniu się do reprezentacji kraju. Futbol w Bośni i Hercegowinie nie jest taki, jak na zachodzie. Zrinjski Mostar dopiero po raz pierwszy awansował do fazy grupowej europejskich pucharów, nasza liga nie jest dobra. Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek wrócił do ligi bośniackiej. Ostatnio dostałem ofertę, ale odmówiłem.
Z Bośni? Ze Zrinjskiego?
Nie, ale z innego czołowego zespołu — Borac Banja Luka.
Dlaczego nie chciałeś wrócić?
W Polsce jest lepiej. Organizacja, infrastruktura, wszystko stoi na wyższym poziomie niż u nas. Oczywiście w Bośni idzie to w górę, rozwija się, ale jeszcze nie jest dobrze. Gdy zobaczyłem rzeczywistość w Polsce, byłem pod wrażeniem. W pierwszej lidze większość klubów albo ma nowe stadiony, albo je buduje. Wisła Płock, Lechia Gdańsk, Wisła Płock, Zagłębie Sosnowiec, GKS Tychy — to wszystko piękne obiekty, podczas gdy w Bośni nie mamy nawet jednego nowoczesnego stadionu dla reprezentacji kraju. Jesteśmy dwadzieścia lat do tyłu, może i więcej. Według mnie powinniśmy mocniej inwestować w sport, ale sytuacja polityczna jest taka, że jest o to trudno.
Niedawno zmieniliście selekcjonera. Dwukrotnie w ciągu kilku miesięcy.
Raz dostałem powołanie do reprezentacji Bośni i Hercegowiny i samo to, jak to wyglądało, wiele mówi o organizacji w naszym kraju. Byłem wtedy w Slavii Praga, miałem świetny sezon, byłem wiceliderem klasyfikacji strzelców i najlepszym obcokrajowcem ligi. Dwa dni przed zgrupowaniem selekcjoner zadzwonił, żebym jednak nie przyjeżdżał. Nie byłem jednak mocno zawiedziony, bo mieliśmy świetnych napastników. Edin Dżeko, Vedad Ibisević, Zlatan Muslimović. Teraz poziom jest niższy. Wiele osób myśli, że jesteśmy lepsi, niż w rzeczywistości. To już nie jest tak mocny zespół jak ten, który awansował na mundial w Brazylii.
Dżeko i Pjanić są już po drugiej stronie rzeki.
A poza nim jest tylko Rade Krunić w Milanie, Saed Kolasinac w Atalancie i Anel Ahmedhodzić w Sheffield United. Pozostali nie grają w najlepszych ligach świata, tylko w Belgii, Turcji. Wcześniej mieliśmy zawodników na wyższym poziomie, nie tylko grali w mocnych zespołach, ale też byli w nich kluczowymi postaciami.
Gierki don Vico. Sukces Zrinjskiego nie przykrywa rozkładu bośniackiego futbolu
Mówisz, że w Polsce jest lepiej — słyszałem, że bardzo liczyłeś na to, że uda ci się znaleźć tutaj klub po Bruk-Bet Termalice Nieciecza.
Tak, dlatego gdy otrzymywałem oferty z Bośni i Hercegowiny, Czech, Kazachstanu i Uzbekistanu, nie przyjmowałem ich i liczyłem, że znajdę coś w Polsce. Dla mnie Ekstraklasa jest taką mniejszą Turcją. Stadiony, otoczka medialna, gra też mi się podoba.
O tyle lepiej niż w Turcji, że płacimy na czas!
Wszyscy wiedzą, że Turcy mają problem z finansami. W pierwszym klubie wyglądało to bardzo dobrze. Trenerem był tam Robert Prosinecki, zaplecze było na wysokim poziomie. Zmieniłem klub, tam było dużo problemów finansowych, spadliśmy do drugiej ligi. Turcja, tak po prostu jest (śmiech).
Ty trafiłeś wyjątkowo dobrze, bo nie dość, że w Polsce zostałeś, to nawet nie musiałeś zmieniać regionu.
Gdy kończył mi się kontrakt z Bruk-Bet Termaliką Nieciecza, odzywały się do mnie różne kluby, ale zależało mi na tym, żeby nie wyjeżdżać zbyt daleko. Synek od roku chodził do przedszkola w Tarnowie, nauczył się polskiego, więc nie chciałem dużych zmian. Puszcza Niepołomice wyjątkowo mi pod tym względem pasowała.
Co sprawia, że Polska tak ci się podoba?
Ludzie są fajni, nie ma wielu problemów — tak jak było w Turcji, czy tak jak jest u nas na Bałkanach. Jest tu więcej spokoju, jak w Czechach. Cała moja rodzina stwierdziła, że dobrze byłoby tu zostać.
Liczyłeś, że to będzie Bruk-Bet Termalica czy liczyłeś na coś w Ekstraklasie?
Wolałem trafić do Ekstraklasy niż zostać w 1. lidze. Pierwsza liga wygląda dobrze, ale jednak co najwyższa liga, to najwyższa liga. Widziałem, jak to wygląda, gdy grałem w Termalice.
W zasadzie lepiej poszło ci w Ekstraklasie niż na zapleczu.
Zgadzam się, bo nie jest tak łatwo grać w pierwszej lidze. Wiele drużyn tam po prostu się broni, nie chce grać piłką, stoi w piątkę z tyłu. Dla napastnika nie jest to dobre. W Ekstraklasie więcej jest piłki, więcej drużyn, które chcą w nią grać.
Co się z wami stało w finale baraży, dlaczego nie udało się awansować?
Pierwszym problemem było to, że ostatnie mecze graliśmy w tym samym składzie i wszystko wygrywaliśmy. Wyglądało to dobrze. Trener wziął jednak pod uwagę to, że Puszcza Niepołomice ma wielu bardzo wysokich zawodników i zmienił większość zawodników, którzy wystąpili w półfinale.
Wszyscy, których pytałem, byli w szoku, że zdecydował się na coś takiego.
Ja też byłem! Byłem w dobrej formie, ale taka była decyzja trenera. Teraz, gdy jestem w Puszczy Niepołomice, wiem, że oni bardziej chcieli. To zespół, który jest dobrze zorganizowany, trzyma się blisko. Puszcza była bardziej zdeterminowana.
Ekstraklasa była cięższym wyzwaniem w Bruk-Bet Termalice czy teraz?
Tak jak mówiłem — to liga, w której jest wiele jakościowych drużyn, wiele indywidualności, które świetnie radzą sobie z piłką przy nodze. Dlatego błędy od razu kończą się golem, podczas gdy w pierwszej lidze uchodzą one na sucho. Wiedzieliśmy, że będzie trudno, ale atmosfera w szatni jest bardzo dobra, tworzymy jedność i tylko tak możemy sobie poradzić. Nie prezentujemy się źle, a wierzę, że będzie jeszcze lepiej i się utrzymamy.
Przestawiłeś się już na styl gry Puszczy Niepołomice?
Przestawiłem się. Przyszedłem po to, żeby pomóc drużynie, więc muszę się zaadaptować. Czy pomogę bramką, czy walką, to bez znaczenia. Wiem, że będzie trudno się utrzymać, ale każdy może wygrać z każdym. Tak wygląda polska liga, trudna liga. Jest pięć, sześć drużyn, które są w czołówce, a reszta gra o utrzymanie. W Bruk-Bet Termalice zrobiliśmy dwanaście punktów w pół roku, a na koniec zabrakło nam jednego “oczka”, żeby się utrzymać. Czyli można zrobić wszystko.
WIĘCEJ O FUTBOLU W BOŚNI I HERCEGOWINIE:
- Bośnia, Serbia i Rosja. Polityczno-piłkarski teatr marionetek
- Architekt miękki jak mozzarella, czyli Miralem Pjanić
- Na co byłoby stać reprezentację Zjednoczonej Jugosławii?
ROZMAWIAŁ SZYMON JANCZYK
fot. Newspix