Igrzyska i siatkówka? Jeśli usłyszymy te dwa słowa, od razu do głowy przyjdzie nam „ten przeklęty ćwierćfinał”. Faza olimpijskich rozgrywek, która pokonywała zarówno pokolenie Sebastiana Świderskiego, jak i Mariusza Wlazłego czy Bartosza Kurka. Tak się jednak składa, że nasze siatkarki również od dawien dawna nie lubiły się z igrzyskami. I to nawet bardziej niż ich koledzy.
W ubiegły weekend miał miejsce sukces, z którego Polki cieszyły się chyba nawet bardziej niż ze zdobycia brązowego medalu Ligi Narodów. Magdalena Stysiak i spółka zrobiły wszystko, aby już w tym sezonie zapewnić sobie awans na igrzyska w Paryżu. I po wielu dniach rywalizacji, zwycięstwach nad USA czy Włochami, mogły powiedzieć: tak, będziemy olimpijkami.
Aż trudno w to uwierzyć, ale w kadrze Stefano Lavariniego nie ma ani jednej siatkarki, która kiedykolwiek wcześniej grała na olimpijskiej scenie. To nie udało się ani Joannie Wołosz, ani Agnieszce Korneluk, ani tym bardziej zawodniczkom z tego najmłodszego pokolenia w reprezentacji. Aby znaleźć ostatni występ polskich siatkarek na igrzyskach, musimy cofnąć się aż do 2008 roku.
Ma to sens – możecie powiedzieć. W końcu to nie tajemnica, że poprzednia dekada była jakby okresem kryzysu w żeńskiej siatkówce w Polsce. Ale to nie wszystko: bo na letnich IO nie grały nawet Złotka, a więc dwukrotne mistrzynie Europy. Ba, w całej historii siatkówki w Polsce na olimpijską imprezę poleciały tylko… trzy polskie damskie zespoły.
Cofnijmy się zatem trochę w przeszłość.
Brązowe początki
Siatkówka po raz pierwszy na olimpijskiej scenie pojawiła się w 1924 roku, jako sport pokazowy. Już po wojnie międzynarodowa federacja rozpoczęła natomiast starania, aby na stałe włączyć ją do programu igrzysk. To zostało oficjalnie ogłoszone w 1957 roku – ale trzeba było poczekać kolejnych siedem lat, aby debiut faktycznie miał miejsce.
W 1964 roku w Tokio odbył się zarówno pierwszy turniej mężczyzn w siatkówce halowej, jak i pierwszy turniej kobiet. Co ciekawe, Polska wysłała do stolicy Japonii wyłącznie żeńską reprezentację, bo męska nie uzyskała kwalifikacji.
Wielkimi faworytkami do triumfu były Japonki, które faktycznie bez większych problemów sięgnęły po złoty medal. Ale Polki też nie zawiodły, sięgając po brąz. – (Z Japonią) przegrałyśmy tylko 1:3. Jako jedyna drużyna wygrałyśmy z nimi seta. Umiałyśmy sobie podpowiadać. Była jakaś dziurka w bloku, kiwnęłyśmy, udało się. Patrzenie na nie było jednak przyjemnością. Nie byłyśmy w stanie zbliżyć się do ich poziomu – wspominała parę lat temu w Sportowym Wieczorze w TVP Krystyna Czajkowska-Rawska, jedna z zawodniczek tamtej drużyny.
W tym wszystkim warto zaznaczyć, że damski turniej siatkówki w Tokio składał się wyłącznie z sześciu zespołów, które grały system kołowym, czyli każdy z każdym. Nie było półfinałów, meczów o brąz czy złoto. Ale w takich warunkach Biało-Czerwone poradziły sobie bardzo dobrze. A cztery lata później powtórzyły swój sukces.
W Meksyku turniej został powiększony o dwa zespoły, ale rozstaw sił wyglądał podobnie. Nad Polkami ponownie znalazły się tylko ZSRR oraz Japonia. Z innymi zespołami Biało-Czerwone, ponownie rywalizujące bez systemu pucharowego, już nie przegrywały. Trafił zatem do nich brąz olimpijski, który dla sześciu zawodniczek był już drugim w karierze.
Z perspektywy czasu Czajskowska-Rawska przyznała jednak, że to igrzyska w Tokio były dla jej zespołu tymi magicznymi. – Które pamiętam bardziej? Tokio ze względu na całą uroczystą oprawę. Pierwszy raz siatkówka zaistniała. Do tego wrażenie robiła Japonia. Inny klimat, ludzie, kultura, do tego organizacja, technika, elektronika, to nas przygniatało. Myśmy wyjechały wcześnie, więc powoli się wdrażałyśmy w klimat – mówiła w TVP.
Początki polskich siatkarek na igrzyskach były zatem stosunkowo bogate w sukcesy. Tak się jednak to ułożyło, że na kolejny występ olimpijski musiały poczekać dokładnie czterdzieści lat.
Nawet Złotka nie dały rady
Pierwsza połowa pierwszej dekady XXI wieku to najlepszy okres w historii siatkówki kobiet w Polsce. Nasza kadra w 2003 oraz w 2005 roku sięgnęła po złoty medal mistrzostw Europy. Po wielu latach wróciła też na światowy czempionat – rywalizując w nim w 2002 czy w 2006 roku.
Jedno „Złotkom” się jednak nie powiodło. Nie zdołały uzyskać olimpijskiej kwalifikacji do Aten. Gdy w 2019 roku pytaliśmy o to Magdalenę Śliwę, ta wspomniała, jak z losem igrał wówczas szkoleniowiec Andrzej Niemczyk, który starał się trafić w półfinale na w teorii łatwiejsze rywalki.
– Trener niestety przekombinował z taktyką i odwróciło się to przeciwko nam – mówiła Śliwa. – Trener ewidentnie powiedział, że tego meczu mamy nie wygrać. Dziewczyny rezerwowe, które włożył do składu, poczuły się w tamtym momencie jak dziewczyny do przegrywania. To było bardzo nieeleganckie, bo nawet te dziewczyny z ławki prawdopodobnie poradziłyby sobie w tym meczu. Ale taki był wydźwięk: wy macie zagrać, bo musimy przegrać. Wtedy całemu zespołowi opadły skrzydła, to był mocny cios dla każdej z nas.
Ostatecznie Polki przegrały w półfinale kwalifikacji ze wspomnianą Turcją w czterech setach i nie zdołały awansować do Aten. Co jednak ciekawe, trener Niemczyk w swojej autobiografii wspominał, że… drugi raz zrobiłby to samo. Bo z takich okazji w sporcie po prostu trzeba korzystać.
W 2008 roku polska reprezentacja odkupiła sobie wcześniejsze niepowodzenie i faktycznie zagrała na igrzyskach. Sporej liczby mistrzyń Europy nie było już jednak w zespole. Na dodatek drużyna prowadzona przez Marca Bonittę nie zdołała podbić Pekinu. Ba, w całym turnieju olimpijskim wygrała tylko jeden mecz. I to ze skazywaną na porażkę Wenezuelą, która w pięciu meczach zgarnęła łącznie… seta.
– W drużynie były kwasy, grupy, podgrupki, gadanie w pokojach. I nie było nikogo, kto wybiłby nam te głupoty z głów. Właśnie od tego jest trener, a Bonitta nie potrafił tego zrobić. To już była zresztą końcówka Złotek, już jechałyśmy na oparach. Nie było młodych zawodniczek, które by weszły do kadry z przytupem i dały nam świeżą krew. Cały czas grałyśmy tym samym składem, do upadu – wspominała na łamach Przeglądu Sportowego Małgorzata Glinka.
Co innego dostrzegła po latach natomiast Magdalena Śliwa, która przez chwilę łączyła nawet rolę zawodniczki z byciem asystentką Bonitty, choć ostatecznie do Pekinu nie poleciała: – Wydaje mi się, że dziewczyny miały szansę ugrać coś więcej. Pamiętajmy jednak, że igrzyska były też krótko po śmierci Agaty Mróz. Poza tym, z trenerem Bonittą też pracowało się bardzo specyficznie. Może gdyby był inny trener, to ta grupa byłaby mocniejsza?
Tak zatem wyglądała ostatnia olimpijska przygoda polskich siatkarek. Kiedy już zakończyła się era „Złotek”, nasza reprezentacja popadła w kryzys. Potem przejął ją Jacek Nawrocki, z którym Biało-Czerwone grały nawet w półfinale mistrzostw Europy. Ale na igrzyska też się nie dostały – mimo tego, że Malwina Smarzek, będącą wówczas liderką kadry, zaznaczała, że nie wyobraża sobie, aby nie poleciały do Tokio.
Co będzie w 2024 roku?
Kiedy poznamy skalę wcześniejszych niepowodzeń, dopiero zrozumiemy, jaki sukces odniosły w ubiegłą niedzielę polskie siatkarki. Ale oczywiście – nikt nie zamierza się zadowolić samym awansem na igrzyska. Sebastian Świderski podkreślał, że kadra Stefano Lavariniego po prostu ma potencjał. I wkrótce możemy ją wymieniać na równi z tą prowadzoną przez Nikolę Grbicia.
– Jak ktoś kiedyś mówił, że żeńska siatkówka się kończy i trudno oczekiwać, że będziemy osiągać sukcesy, to jest właśnie na to odpowiedź. Tym większe brawa dla dziewczyn, bo pamiętajmy, że mamy młodą reprezentację. A jeszcze jest parę siatkarek, które będą chciały w tej drużynie się znaleźć. […] Wierzę, że panie będą porywać naszych kibiców. I mobilizować do wspólnego kibicowania, ku kolejnym sukcesom i mam nadzieję, medalom – opowiadał w Atlas Arenie prezes PZPS.
Świderski zaznaczył również, że awans na igrzyska zmienia trochę priorytety – bo w przyszłym sezonie zapewne Lavarini będzie korzystał z szerszej ławki w trakcie Ligi Narodów, tak aby zespół był jak najświeższy i najlepiej przygotowany do imprezy docelowej, jaką będą igrzyska. Sezon 2023 dał zresztą sygnał, że w kwestii rotacji nie powinno być żadnych problemów. Choćby na pozycji przyjęcia Włoch regularnie dawał szansę trzem zawodniczkom: Olivii Różańskiej, Martynie Czyrniańskiej oraz Martynie Łukasik. I każda z nich dawała radę. A przecież czwarta w hierachii – Aleksandra Szczygłowska – też w siatkówkę grać potrafi. Podobnie jak obecnie kontuzjowana Zuzanna Górecka, czy chociażby będąca na radarze 21-letnia Julita Piasecka.
Oczywiście, Lavarini wciąż nie ma takiego kłopotu bogactwa jak Grbić, ale na pewno w kadrze kobiet znajdziemy więcej wartościowych zawodniczek niż jeszcze kilka lat temu. Tymczasem wciąż młode siatkarki, a już odnajdujące się w roli liderek, jak Magdalena Stysiak czy wspomniana Łukasik powinny być tylko lepsze.
SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ
Głębiej w tematy olimpijskiego turnieju wejdziemy dopiero w przyszłym roku. Ale warto jeszcze zaznaczyć, na jak wysokim poziomie może on potencjalnie stać. Jeśli przeanalizujemy obecne pozycje drużyn w światowym rankingu (i będziemy pamiętać o statusie gospodarzy Francji, który stawią ją w roli pierwszej drużyny pierwszego koszyka), wyjdzie nam, że na zasadzie „serpentyny” Polki będą mogły zostać przydzielone do grupy śmierci. W której znajdą się też Turczynki, Serbki oraz Holenderki.
Inna sprawa, że w zawodach, które liczą zaledwie dwanaście drużyn, trudno spodziewać się łatwej przeprawy. Cóż, na ten moment możemy cieszyć się tym, że Polki ponownie znalazły się w światowej czołówce. I liczyć, że po latach obecne reprezentantki kraju słowo „igrzyska” będą wspominać lepiej niż pokolenia przed nimi.
Czytaj też:
- Alaska, Hawaje i… Zielona Góra. Kamaka Hepa i jego koszykarska podróż
- Czekaliśmy na najlepszego Wilfredo. I warto było
- Freak fighty i prawdziwy sport – światy, które da się połączyć?
- Jumbo-Visma i dominacja. Takiej drużyny kolarstwo jeszcze nie widziało
- Zaklejanie ust podczas snu i wysiłku, czyli co kombinują Haaland i Świątek?
Fot. Newspix.pl