Reklama

Już nie numer jeden. Co zapamiętamy z okresu, gdy Iga Świątek przewodziła rankingowi WTA?

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

11 września 2023, 17:01 • 16 min czytania 17 komentarzy

75 tygodni. 525 dni. Lub prościej: prawie półtora roku. Tyle czasu Iga Świątek spędziła na szczycie rankingu WTA. W tym czasie wygrała dziewięć turniejów i przez długi czas była niedościgniona dla innych rywalek. Dziś jednak oficjalnie straciła pozycję liderki na rzecz Aryny Sabalenki. Przypomnijmy sobie więc, jak wyglądały najważniejsze momenty Polki w tym okresie i zadajmy dwa pytania. Po pierwsze: jak wypada Iga na tle liderek z przeszłości? Po drugie: kiedy może wrócić na szczyt?

Już nie numer jeden. Co zapamiętamy z okresu, gdy Iga Świątek przewodziła rankingowi WTA?

Zaczęło się w Miami

Oficjalnie 4 kwietnia 2022 roku – wtedy Iga Świątek przejęła panowanie w rankingu WTA z rąk kończącej karierę Ash Barty. Nieoficjalnie kilka dni wcześniej, po zwycięstwie z Viktoriją Golubic już stało się jasne, że nią będzie. Dla polskiego tenisa był to wynik historyczny, choć Iga – wbrew temu, co się sądzi – nie była pierwszą osobą z naszego kraju, która liderowała któremuś z rankingów. Wcześniej dokonał tego bowiem Łukasz Kubot w deblu. Ale w grze pojedynczej Świątek faktycznie została pionierką.

– Szczerze mówiąc cieszę się, że podeszłam do dzisiejszego meczu, jak do każdego innego. Dzięki temu zagrałam tak dobrze, pozostałam skoncentrowana. Awans na pierwszą pozycję? To niesamowite. Przez ostatnie dni faktycznie miałam z tyłu głowy to, że ten mecz będzie tak ważny, decydujący. Jak wygląda numer jeden światowego rankingu? Dokładnie tak samo jak tydzień, czy dwa tygodnie temu – mówiła po spotkaniu z Golubic, w wywiadzie na antenie Canal+. Nie dziwi, że te słowa były stonowane. Owszem, po meczu miała miejsce mała ceremonia, Iga dostała ładny bukiet (widoczny na zdjęciu głównym), ale równocześnie wiedziała też, że ma przed sobą właściwie cały turniej.

SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ

Reklama

Trzeba było zrobić swoje w kolejnych meczach.

Że zrobiła – to wszyscy wiemy, zresztą za chwilę i o tym. Co istotniejsze, trzeba wspomnieć o tym, o czym pisało wiele osób: że Ash Barty właściwie oddała Idze miejsce na szczycie. Owszem, tak było, z drugiej strony sama Iga i tak by je sobie – jak się szybko okazało – wzięła. Natomiast w tamtym okresie sama Australijka – która przewodziła rankingowi przez ponad 100 tygodni (choć częściowo pomogła jej w tym pandemia i zamrożenie rankingów) przyznawała, że nie wyobraża sobie lepszej osoby do tego, by przejąć pozycję światowej jedynki.

– Nigdy nie zwracałam przesadnej uwagi na ranking, więc nie do końca wiem, kto może zostać numerem jeden. Jeśli jednak będzie to Iga, to nie ma lepszej osoby. Jest niesamowitym człowiekiem i wspaniałą tenisistką. Sposób, w jaki wnosi na kort tę świeżą, nieustraszoną energię, jest fantastyczny. Uwielbiałam testować się w starciach z nią. Uwielbiałam z nią grać, trenować i spędzać czas z jej teamem. To wspaniała osoba, jedna z pierwszych, które napisały do mnie po moim ogłoszeniu. To było naprawdę miłe. Myślę, że naprawdę na to zasługuje. Mam nadzieję, że uda jej się wejść na tę pozycję i pozostać sobą, robić wszystko po swojemu i nadal gonić swoje marzenia oraz cele – mówiła Australijka.

Iga z kolei dodawała, że ma nadzieję pozostać na szczycie tak długo, jak to udawało się właśnie Barty. I w sumie można stwierdzić, że tak było. Gdyby rankingi po powrocie do gry w 2020 roku funkcjonowały bowiem normalnie, Barty z pierwszego miejsca spadłaby szybciej. A tak nabiła na nim łącznie 121 tygodni, z czego 114 (z 20 tygodniami przerwy, gdy całkowicie zamrożono rankingi i nie dodawano ich do ogólnego bilansu, pośrodku) z rzędu. 75 tygodni Igi to więc wynik porównywalny.

A jej panowanie można właściwie podzielić na trzy okresy.

Wielki triumf

Pierwszy, czyli okres od turnieju w Dosze, rozgrywanego końcówką lutego 2022 roku, aż do Roland Garros, odbywającego się na przełomie maja i czerwca, był dla Igi Świątek jednym wielkim pasmem sukcesów. Wygrywała każdy mecz i każdy turniej. Nawet jeśli miała problemy, a rywalka stawiała zaciekły opór (jak na przykład Ludmiła Samsonowa w półfinale turnieju w Stuttgarcie), to ostatecznie Polka wychodziła z tego zwycięsko. Na mączce właściwie nie miała sobie równych. Przed Roland Garros każdy podchodził do tego turnieju tak, jakby trofeum można było wręczyć Idze już przed pierwszym punktem pierwszego meczu.

Reklama

Ale wielokrotnie w historii sportu zdarzało się, że takie wrażenie było zgubne.

Przykłady można mnożyć. Wielkie, sensacyjne porażki w tenisie też się przecież zdarzały. Nawet największym. Serena Williams czy Novak Djoković nie zdobywali Kalendarzowego Wielkiego Szlema, bo nie wytrzymywali presji na US Open. Z kolei na innych stadionach o przegrywaniu wielkich imprez sporo mógłby opowiedzieć na przykład Serhij Bubka – przez lata dominator skoku o tyczce, sześciokrotny mistrz świata, który na igrzyskach złoty był tylko raz. Gdy cały świat na ciebie patrzy i uznaje, że nie tylko możesz, nie tylko powinieneś, ale wręcz musisz wygrać – wtedy robi się naprawdę trudno.

Iga Świątek wytrzymała tę presję w sposób mistrzowski i zwyciężyła w Roland Garros. To był triumf zupełnie inny niż ten z 2020 roku, gdy nikt na nią nie stawiał, a do tego doskonale w pewnym momencie ułożyła się drabinka. Tam grała na fantazji, odprawiając kolejne rywalki, które właśnie w tamtych dniach odkrywały, jak doskonale Polka jest w stanie grać. Przed turniejem w sezonie 2022 każda tenisistka wiedziała, czego się po niej spodziewać. I każda musiała się na nią szykować. A mimo tego i tak żadna nie sprostała wyzwaniu. Tylko Qinwen Zheng w IV rundzie urwała Idze seta, ale w kolejnych dwóch nie miała żadnych szans.

Sama Polka też zdawała sobie sprawę ze wspomnianej różnicy.

– Dwa lata temu wygrać tu to było coś niesamowitego, nie spodziewałam się tego. Tym razem czuję, że pracowałam bardzo ciężko i zrobiłam wszystko, co mogłam, by się tu znaleźć. Nie było łatwo, presja była ogromna, ale się udało. Uwielbiam tu przyjeżdżać, cieszę się, że tu jestem – mówiła wtedy. Triumfem na Roland Garros dobiła wówczas do 35 zwycięstw, potem dołożyła jeszcze dwa na Wimbledonie. Łącznie 37 z rzędu, absolutny rekord XXI wieku. Przede wszystkim jednak: potwierdzenie, że ta jedynka jej się po prostu należała. Bo gdy jest się liderką, ale nie wygrywa najważniejszych turniejów, to są wątpliwości, ludzie gadają. Przez lata przekonywała się o tym choćby Caroline Wozniacki, która swój jedyny tytuł wielkoszlemowy zdobyła na długo po liderowaniu rankingowi.

A Iga wyszła na kort w Paryżu siedem razy, siedem razy rozniosła rywalki i udowodniła, że nie jest tylko liderką przejściową, w zastępstwie za Ash Barty. Nie, triumfując po raz drugi w karierze na kortach Rolanda Garrosa – a wcześniej w Dosze, Indian Wells, Miami, Stuttgarcie i Rzymie – pokazała, że jest najlepsza na świecie. I że jest postacią (pomijając już nawet kwestie pozasportowe, które też często grały na jej korzyść), jakiej WTA wtedy potrzebowało.

Problemy i potwierdzenie klasy

Wejść na szczyt to jedno. Utrzymać się na nim? Zupełnie inna rzecz. Po kilku miesiącach, w których Iga była niepokonana, przekonała się o tym sama. Na Wimbledonie odpadła w III rundzie, potem przyszła sensacyjna porażka na mączce w czasie turnieju w Warszawie, a wreszcie – dwie przegrane w turniejach z US Open Series. Na samo US Open Polka jechała więc równocześnie jako jedna z faworytek (bo trudno było inaczej oceniać szanse światowej jedynki), ale też w pewnym sensie bez przesadnie wielkich oczekiwań. Jej gra była gorsza niż w pierwszej części sezonu, widać było swego rodzaju zmęczenie tym, co już za nią.

Eksperci jednak Igi nie przekreślali. Choćby Alex Corretja, kiedyś świetny tenisista, dziś analityk i komentator, który w rozmowie z „Super Expressem” mówił jeszcze przed startem tamtego US Open tak:

–  Naprawdę ciężko oczekiwać od Igi jeszcze więcej. Przecież ona musi sobie radzić z ogromną presją. W trakcie sezonu na mączce wygrała wszystko. Podbiła Roland Garros, a to był jej główny cel. Myślę, że to normalne, że potem przyszedł lekki spadek, bo pojawiło się zmęczenie psychiczne i fizyczne. Teraz Iga znów buduje swoją grę na kortach twardych, a na tej nawierzchni jest więcej zawodniczek, które są w stanie zaatakować jej forhend i zagrać więcej kończących uderzeń niż na mączce. To czego dokonała wiosną, nie było normalne. To było niemal niemożliwe i myślę, że będzie bardzo ciężko to powtórzyć. Na kortach twardych też może grać dobrze, ale jest na nich nieco mniej efektywna. Ale powtórzę – nie ma powodów, żeby martwić się o Igę. To co się teraz dzieje to całkowicie normalna sytuacja. Ona musi oswoić się z tym, że jest najlepszą zawodniczką na świecie i poradzić sobie z ogromną presją. Może już w tym US Open znów zagra wspaniale. Nie zdziwiłoby mnie to, bo ma bardzo silny charakter i jest prawdziwą profesjonalistką.

Jak się okazało – miał rację.

Choć trzeba przyznać, że to był zupełnie inny turniej, niż te wiosenne. Iga nie dominowała, wręcz przeciwnie, w kilku meczach musiała mocno harować na to, by spotkanie wygrać. O ile przez pierwsze trzy spotkania przeszła jeszcze dość gładko, o tyle zaskoczyła ją w IV rundzie mająca wówczas naprawdę dobry okres Niemka Jule Niemeier. Grająca mocno i odważnie rywalka wygrała z Polką pierwszego seta, a potem przez jakiś czas zdawała się zmierzać w stronę triumfu i w drugim. – Spóźniona jest, ku**a, do każdego uderzenia! – rzucał w boksie przy tej okazji trener Tomasz Wiktorowski, a jego słowa uchwyciły mikrofony.

Z czasem Iga przestała się jednak spóźniać, sama zaczęła zamęczać rywalkę i wygrała zaciętego drugiego seta, a w trzecim triumfowała do zera.

W sumie to był mecz-symbol. Pokazał, że po kiepskim okresie, Świątek znów jest w stanie przezwyciężać problemy i wygrywać spotkania, w których po prostu jej nie idzie. W ten sposób pokonała też potem, Jessicę Pegulę (6:3, 7:6) i Arynę Sabalenkę (3:6, 1:6, 6:4) mimo przegrania pierwszego seta i straty przełamania w drugim. O ile na Roland Garros – czy w ogóle w tamtym okresie sezonu – rzadko musiała odrabiać straty, o tyle w Nowym Jorku robiła to częściej, ale przy tym skutecznie. W finale jednak nie musiała, z Ons Jabeur wygrała 6:2, 7:6, choć potem przyznawała, że gdyby przegrała drugiego seta, pewnie poszłaby za tym też porażka w całym meczu.

– Nie miałam dużych oczekiwań przed turniejem. Za mną trudny sezon, ten turniej też był trudny. Jesteśmy w Nowym Jorku, atmosfera jest tu szalona, jest bardzo głośno. (śmiech) To miasto jest niesamowite, poznałam tu wielu wspaniałych ludzi. Cieszę się, że wytrzymałam mentalnie. Ons za tobą świetny sezon, niesamowity turniej. Mamy fajną rywalizację, jestem przekonana, że wiele razy mnie jeszcze pokonasz, nie przejmuj się. Gratulacje też dla twojego zespołu – mówiła Iga tuż po meczu.

Meczu, który pokazał, że Świątek nie jest już tylko mistrzynią jednego wielkoszlemowego turnieju. I że już teraz może wygrywać właściwie wszędzie. No, może poza Wimbledonem. Ale to ma przyjść w przyszłości. W każdym razie – ten triumf w US Open funkcjonował nie tylko jako samo zwycięstwo, ale też jako potwierdzenie wielkiej klasy Igi. Od 2016 roku i dwóch tytułów Angelique Kerber nie było przecież tenisistki, która wygrałaby więcej niż jeden turniej wielkoszlemowy w sezonie.

A potem przyszła Iga Świątek.

Ciężar jedynki

Ten rok był już zupełnie inny niż poprzedni. Przede wszystkim – pojawiły się dwie zawodniczki zdolne regularnie zagrażać Idze Świątek: Aryna Sabalenka i Jelena Rybakina. Owszem, ta druga dość szybko spuściła z tonu i w rankingu WTA straty ma spore. Ale w bezpośrednich starciach pokazała, że ma sposób na Polkę. Aryna z kolei odnosiła sporo sukcesów i była regularna, zwłaszcza w turniejach wielkoszlemowych. Na tyle, że ma nawet prawo czuć się rozczarowana, że nie zrobiła tego, co Iga rok temu i ostatecznie wygrała tylko jeden turniej wielkoszlemowy.

W każdym razie – Świątek w końcu poczuła czyjś oddech na plecach. A gdy do tego doszły choroby i drobne urazy, które w tym sezonie jej nie oszczędzały, to właściwie od kwietnia jedną z naszych ulubionych rozrywek było analizowanie sytuacji w rankingu pod kątem tego, czego potrzebuje Iga, by utrzymać się na szczycie.

I w sumie to udawało jej się to naprawdę długo. Obroniła tytuł na Roland Garros, zaliczyła niezły Wimbledon, w stosunku do zeszłego roku dołożyła nieco punktów w US Open Series. To były całkiem dobre miesiące. Sabalenka jednak ostatecznie raz, że zaliczyła jeszcze lepsze, a dwa – po prostu broniła mniej punktów za występy sprzed roku. I zasłużenie wyszła na czoło rankingu, a Iga po raz pierwszy od niemal półtora roku zajmuje w nim drugie miejsce. I w sumie… to niespecjalnie jest się czym przejmować. Tak uważa choćby Mats Wilander, były mistrz wielkoszlemowy, dziś ekspert Eurosportu.

– Myślę, że to najlepsza rzecz, jaka mogła przytrafić się jej tenisowi. Dzięki temu ma powód do tego, żeby pracować nad poprawą swojej gry i zastanowić się, co się z nią dzieje, gdy gra przeciwko mocniej uderzającym rywalkom. Nie musi się już przy tym martwić o to, że jest numerem jeden na świecie. Ma rację w swoim komunikacie odnośnie „bronienia”. Wprowadzamy negatywne elementy, gdy mówimy o obronie punktów czy tytułów. Dlatego myślę, że to czas, żeby była trochę z boku i skupiła się na poprawieniu swojej gry

Szwed ma dużo racji. Na światowej jedynce zawsze koncentruje się uwaga fanów, ekspertów, mediów, a przede wszystkim – rywalek. Każdy chce ograć numer jeden, każdy widzi to jako swoją szansę na pokazanie swojego tenisa. To wielki ciężar i odpowiedzialność. Również dlatego, że śledzone są nie tylko twoje mecze, ale każdy krok, każda wypowiedź. Często jesteś krytykowana, a nawet hejtowana.

– Przede wszystkim zawsze staram się być po prostu dobrym człowiekiem i to jest dla mnie najważniejsze. Myślę, że bycie liderką wymaga ciągłych dostosowań i przemyśleń. Nie jest to łatwe, gdy wszyscy czegoś od ciebie oczekują… i czasem dla niektórych to za mało. Jestem tylko człowiekiem i są tematy, o których chcę porozmawiać, i takie, które wolę zachować dla siebie. Czuję, że dzięki mojej pozycji mam pewien wpływ na różne rzeczy i nie chcę tego marnować. Jednocześnie muszę pamiętać o sobie, dobrym samopoczuciu, zdrowiu. Ciągle się uczę, jak utrzymać tę równowagę i jednocześnie starać się coś zmienić na lepsze. […] Ilość nienawiści i krytyki, jaką spotykam ja i mój zespół nawet po przegraniu seta, jest po prostu śmieszna. Chcę zachęcić ludzi, aby byli bardziej rozważni podczas komentowania w Internecie – mówiła Świątek przed US Open.

Iga dawała sobie z tym wszystkim radę, ale na pewno wiele ją to kosztowało. Zresztą nieco pisała o tym w komunikacie na social mediach, o którym wspomniał Wilander.

Przez ostatnie 1,5 roku miałam szansę obserwować i doświadczać na własnej skórze, jak dużo mówi się i pisze o “bronieniu”, “obronie”: tytułów, pozycji w rankingu, punktów.

Sama łapałam się na tym, że czasami zaczynam w ten sposób myśleć. Już nie muszę “bronić” – i to dobry moment, żeby o tym wspomnieć.

Sport to cykl zmian, jak w życiu, w którym można po prostu wygrać albo przegrać – i tyle, to takie proste. Zaczyna się sezon lub kolejny turniej, a wtedy zaczyna się też czas na… ZDOBYWANIE, nie obronę czegokolwiek.

Czysta karta.

Podczas US Swing w tym roku na pewno mogłam wygrać i zdobyć więcej – jasne, że tak. Wiem, że oczekiwaliście więcej, wielu oczekiwało “bronienia” pozycji nr 1, tytułu. Ja zostanę jednak przy tym, że ciężko pracując, rozwijając się i robiąc swoje, stworzę sobie kolejne szanse do ZDOBYWANIA, OSIĄGANIA swoich celów, nigdy bronienia. Dbając o wysokie standardy w tym, co robię, ucząc się od najlepszych w tym sporcie i przede wszystkim od mojego zespołu.

Ale tak… co to była za przygoda w roli numeru 1 – dziękuję, że byliście w tym ze mną. Postaram się ten czas docenić, zanim ruszę zdobywać dalej.

A na koniec tych moich przemyśleń… Dzięki wielkie za całe wsparcie i wszystkie pozytywne wiadomości, które wysyłacie. To daje sporo paliwa do roboty.

Teraz nie musi już „bronić” jedynki. Może na powrót zdobywać, bo z pewnością będzie chciała wrócić na szczyt – to w końcu osoba o wielkich ambicjach. Jednak zanim o tym, czego powrót będzie wymagać, zobaczmy, jak Iga prezentuje się na tle wielkich poprzedniczek.

Jedna z najlepszych

Już teraz Świątek i jej 75 tygodni na szczycie to dziesiąty najlepszy wynik w historii kobiecego tenisa. Przed nią same znakomitości, które zgodnie… nie grają już zawodowo. Ba, wrócić na kort w tej chwili mogłaby tylko wspominana już Ash Barty, reszcie tenisistek (chyba że coś do głowy strzeli jeszcze Serenie Williams) ten pociąg już dawno odjechał. Najmłodszą z pozostałych ośmiu jest bowiem Justine Henin, rocznik 1982. Do gry wróciła za to ta, która do czasów Igi była dziesiąta – Caroline Wozniacki. I to ona jest najbliżej Igi, w roli jedynki spędziła w przeszłości 71 tygodni. Potem? Simona Halep (64, ale trudno zakładać, że coś dołoży, bo ma problemy dopingowe) i Wiktoria Azarenka (51). Reszta jest daleko.

Jeszcze bardziej imponujące są inne liczby. Choćby ta, że Iga zostawała liderką jako jedna z najmłodszych zawodniczek w dziejach – tu też jest dziesiąta. A już szczególnie ta, że jeśli chodzi o pierwsze „panowanie”, to jest to trzeci najlepszy wynik w historii. Dłużej na szczycie po tym, jak wdrapały się na niego pierwszy raz, były tylko Steffi Graf (186 tygodni, to przy okazji rekord najdłuższego nieprzerwanego panowania ogółem, dzielony z Sereną Williams) i Martina Hingis (80).

W ogóle wyczyn Igi pod względem liczby tygodni z rzędu jest 12. najlepszym w historii.

Ciekawi, kto jest wyżej?

  • Steffi Graf i Serena Williams – 186 tygodni z rzędu;
  • Martina Navratilova – 156;
  • Ashleigh Barty – 114;
  • Chris Evert – 113;
  • Steffi Graf – 94;
  • Monica Seles – 91;
  • Martina Navratilova – 90;
  • Steffi Graf – 87;
  • Martina Hingis – 80;
  • Chris Evert – 76.

Wnioski? Przede wszystkim, jak sami widzicie, nie ma przypadku w tym, że Graf, Navratilova czy Evert są w gronie najlepszych zawodniczek w historii pod względem tygodni spędzonych na szczycie rankingu (Steffi przewodzi tej klasyfikacji z 377 tygodniami). Kilkukrotnie wchodziły bowiem na szczyt i często zostawały tam na długo. Iga ze swoim pierwszym panowaniem idzie w ich stronę, choć ogółem, oczywiście, ma do nich jeszcze daleko. Zresztą w tej chwili w ogóle podnieść się w zestawieniu najlepszych w dziejach to trudna sprawa – dziewiąta Lindsay Davenport ma nabitych łącznie 98 tygodni.

Co nie zmienia faktu, że Iga już teraz zbliżyła się do niej znacznie bardziej, niż mogliśmy przypuszczać dwa lata temu. I pewnie jeszcze w swojej karierze zrobi kilka kroków w stronę najlepszych w dziejach.

Jeśli powrót… to kiedy?

Najpewniej nie w tym roku – to przede wszystkim. Owszem, matematycznie jest to możliwe. W tej chwili Iga traci do Aryny Sabalenki 1071 punktów. To jednak Białorusinka do końca sezonu ma mniej oczek do obrony, więc musiałby się wydarzyć cud, żeby straciła pozycję liderki jeszcze w tym sezonie. W teorii to możliwe – turniejów o wysokiej randze jest jeszcze kilka. W Guadalajarze i Pekinie odbędą się imprezy rangi WTA 1000, w Tokio czy San Diego WTA 500 (w tym drugim Iga broniłaby tytułu, ale już wiadomo, że tam nie wystąpi). Do tego dochodzą Finały WTA, gdzie można ugrać nawet 1500 oczek, jeśli wygra się wszystkie mecze.

Gdyby ktoś się bardzo postarał, zgromadzić może nawet w okolicach 4000 punktów. Ale taka tenisistka musiałaby zaliczać w tym okresie serię godną tej, którą Iga miała na wiosnę ubiegłego roku. A pod koniec sezonu to zawsze trudniejsze, bo dochodzi zmęczenie całym rokiem.

Tak więc – na spokojnie. Zresztą nie ma co szarżować i wymagać na Idze, by z miejsca ruszyła po odzyskanie pozycji liderki. Ba, ona sama pewnie nawet nie będzie na to przesadnie patrzyć.

Muszę zacząć podchodzić do tego tak, jak radzili mi Rafael Nadal, Novak Djokovic czy Roger Federer, czyli myśleć o turniejach zamiast o rankingu. Zwykle nie patrzę na statystyki, ale przyznam, że je uwielbiam i chciałabym, aby ta seria jeszcze trwała. Jako mała dziewczynka marzyłam o biciu rekordów. Jeden ustanowiłam, będąc pierwszą polską zwyciężczynią Wielkiego Szlema. Utrata pozycji liderki rankingu WTA trochę mnie smuci, ale – tak radzili mi ci najwięksi – trzeba wierzyć, że tam wrócę, jeśli będę ciężko pracować i się rozwijać – mówiła po porażce z Jeleną Ostapenko.

I to w sumie najlepsze możliwe podejście, bo zdejmuje sporo presji związanej z aspektem rankingu. Ale że my tej presji nie mamy, to możemy pokusić się o predykcję. Zaryzykujmy więc stwierdzenie, że Iga będzie na szczycie po Australian Open. Na początku roku Sabalenka broni bowiem wiele punktów, a Świątek już niekoniecznie. Do tego dochodzi presja – z którą Aryna radzi sobie różnie – związana z pozycją liderki, ale też obroną tytułu w Melbourne. Z perspektywy Polki można więc nie tylko odrabiać, ale i atakować. Zdobywać.

Pozostaje mieć nadzieję, że to przewidywanie się sprawdzi.

Fot. Newspix

Czytaj więcej o tenisie:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Feio: Piłkarze podchodzą do wszystkiego z ogromnym sercem. Taka jest Legia

Piotr Rzepecki
3
Feio: Piłkarze podchodzą do wszystkiego z ogromnym sercem. Taka jest Legia

Inne sporty

Polecane

„Mój najlepszy mecz w tym roku”. Iga Świątek w kolejnej rundzie turnieju w Madrycie

redakcja
0
„Mój najlepszy mecz w tym roku”. Iga Świątek w kolejnej rundzie turnieju w Madrycie

Komentarze

17 komentarzy

Loading...