Jeszcze przed wybuchem kontinuum afer w PZPN-ie spytałem Cezarego Kuleszę, czy w siedzibie związku przy stołecznej ulicy Bitwy Warszawskiej rozpoczęła się era wódki i disco polo. Prezes machnął tylko ręką, że takie gadanie go nie rusza, bo działał w legalnym biznesie. I zaraz dodał: „Nie miałem przecież fabryki broni”.
Burzę rozpętał ostatnio Robert Lewandowski. W głośnym wywiadzie dla Eleven Sports i Meczyków uderzył w część ludzi z Polskiego Związku Piłki Nożnej. Mówił o „braku klasy” i „żenującym poziomie”. Nie padło żadne nazwisko, ale trop tych złośliwości prowadził do Cezarego Kuleszy.
Piotr Wołosik, dziennikarz „Przeglądu Sportowego”, człowiek tysiąca kontaktów i anegdot rodem z Białegostoku: – Usłyszałem plotkę. Albo i nie plotkę. Mundial w Katarze. Dzień po meczu z Meksykiem. Robert Lewandowski zaprasza reprezentantów Polski na kolację w słynnej restauracji Nusr-et. Jego PR-owcy przekonują, że kapitan robi atmosferę, w końcu zaprosił zespół na steki solone przez tego sławnego czy też niesławnego Salt Bae. Pojawiły się zdjęcia, atmosfera przednia, narracja poszła w świat, a na koniec przyszła faktura na PZPN. Chyba trochę brak klasy, prawda?
Zastanawia się: – W jakim sensie Kuleszy brakuje klasy? Pijany chodzi na zgrupowaniach? Nie chodzi. Steruje powołaniami? Nie steruje. Gdzie tu jakiś rażący brak klasy? Mógłby Lewandowski dorzucić, że do opery nie chodzi, bo faktycznie raczej częściej nóżka podryguje na koncertach disco-polo…
Zło przybrało ludzką postać
Piosenkę „Wielki Czar” znaleźć można na dwóch solowych płytach Marcina Siegieńczuka: „Moje piosenki – Moje życie 1998-2008” i „Niczego nie żałuję”. Hit to nie jest. Oficjalny klip zgromadził do tej pory niecałe pięć i pół tysiąca wyświetleń. Remix ma dwa razy więcej kliknięć. Zdecydowanie najlepiej ogląda się zaś nagranie z koncertu, gdzie męczące dźwięki disco polo zastąpione zostają ostrym brzmieniem gitary elektrycznej, którą Siegieńczuk wielbił po opuszczeniu szeregów zespołu Toples w efekcie konfliktu z wytwórnią Green Star. „Wielki Czar” to niesubtelny atak na jej szefa, Cezarego Kuleszę.
„Wielki Czar, któremu muszę sprostać
Zło przybrało ludzką postać
Tutaj złóż mi swój autograf
Podpisz in blanco cyrograf
Bez skrupułów tak jak hiena
Żadnych zahamowań nie ma
Sztukę życia zowie bzdurą
Prawda zawsze będzie górą
Dużo kasy, mało zasad
Bez przyjaciół, bez przepraszam
Główny cel to brać nie swoje
Dasz część siebie, jesteś gnojem
Nie ma ludzi, kasa tylko
Wykorzystać, rzucić wilkom
Zadrwić, zniszczyć, dobić wreszcie
Za to, że masz honor jeszcze
Kłamstwo zgubną idzie drogą
Co rzucił za siebie, kiedyś znajdzie przed sobą
Tylko się ośmiesza…
Rzuci ochłap, masz to wziąć
I zadowolonym bądź
Nie ma źle, możesz mieć gorzej
Rząd oparty na terrorze
Ponad prawem bez wątpienia
Tu dla sztuki miejsca nie ma
Oddaj duszę wraz z umową
A ktoś inny będzie tobą”
Stara zadra. Pocięli się o pieniądze. Green Star wypromował Toples. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych Siegieńczuk został gwiazdą. Jako dziewiętnastoletni szczyl. W nowym millenium chciał uniezależnić się od Kuleszy. Zgłosił się do ZAiKS-u po trzysta tysięcy tantiem. Chciał wszystko tylko dla siebie. Trafiła kosa na kamień. Króla disco polo przechytrzyć się nie dało.
Kulisy sprawy opisuje Judyta Sierakowska w książce „Nikt nie słucha. Reportaże o disco polo”: Gdy dowiedział się o tym Kulesza, salomonowo zaproponował podział pół na pół. Muzyk odmówił. Nie było więcej dyskusji. Był sąd. Wieloletnia batalia. Wydział Gospodarczy Sądu Okręgowego w Białymstoku orzeka, że Siegieńczuk nie posiada praw do używania nazwy Toples. Sąd uzasadnia wyrok, że prawo do nazwy było zapisane w umowie. Bez zgody Green Stara Siegieńczuk nie może nawet śpiewać piosenek, które sam napisał. Sąd ocenia też, że Siegieńczuk nie posiada praw majątkowych do wykonywanych przez siebie utworów, a tym samym żadne pieniądze z tytułu tantiem mu się nie należą”.
W 2012 roku Siegieńczuk nagrał „Trzymam gardę”. Teledysk amatorski, fabuła kabaretowa, muzyka dudni, disco polo w pełnej krasie. Komentarze entuzjastyczne, czterysta tysięcy wyświetleń.
„Pozdrawiam ciebie palcem środkowym
Nie rób min groźnych, ja się nie boję
Pomogę ci odnaleźć, błaźnie, w hierarchii miejsce twoje
Chcesz się pokazać, jaki jesteś super?
W rzeczywistości na każdym kroku kopię ciebie w dupę
Na mój szacunek nie zasługujesz
Szkoda, że nie widzisz, jak się zachowujesz”
I dalej.
„Tylko na tyle cię stać
Jesteś mocny w słowach Ja cię nie obrażam Do kogo ta mowa Gdzie twoja kultura i twoje maniery Z takim zasobem słownym nie zrobisz kariery Szkoda że twa matka cię teraz nie widzi Tak cię wychowała Powinieneś się wstydzić Może to co mówię dotrze co ciebie choć w części Resztę wytłumaczą ci me twarde pięści”Ten „błazen”, który „powinien się wstydzić”, to Cezary Kulesza.
Oni o piłce, a on biznesy
Jacek Bayer jest pierwszym reprezentantem Polski w historii Jagiellonii Białystok. W sezonie 1986/87 został królem strzelców ówczesnej II ligi. Rok później Jaga grała już w Ekstraklasie. Nierzadko przy trzydziestu tysiącach kibiców. Ludzie na stadion zjeżdżali autobusami z pobliskich miejscowości. Cezary Kulesza też należał do tamtego zespołu. Kumplowali się. Bayer pamięta, że Kulesza już wtedy informował kolegów, że szuka miejsc pod otworzenie dyskotek.
Wspomina: – Przejawiał smykałkę do robienia interesów. Dla nas to było totalnie abstrakcyjne. Skupialiśmy się tylko i wyłącznie na piłce. On szukał innych możliwości, trafił na żyłę złotą, wypłynął na szerokie biznesowe wody. Został kimś.
Piłkarską karierę Kulesza zrobił najwyżej przyzwoitą. Dobrnął na najwyższy szczebel rozgrywkowy. Wystąpił na nim w kilkunastu meczach. Tylko na tyle stać było człowieka, który na regularne treningi chodzić zaczął dopiero jako młody dorosły, a dekadę później niemal całkowicie się przebranżowił. Rodzice pracowali w szkole w Kuleszach Kościelnych. Ojciec był dyrektorem, matka nauczycielką. Tata odradzał synowi kopanie piłki. Klasyka materiału: pieniądze robi się głową albo rękami, na pewno nie nogami i stopami.
Jako nastolatek przeniósł się do Białegostoku i uczył się w Technikum Przemysłu Spożywczego. Mieszkał w internacie, ponad pięćdziesiąt kilometrów od rodzinnego domu, w którym szybko musiał zostać głową, bo ojciec wyjechał na emigrację do Stanów Zjednoczonych. W „Nikt nie słucha. Reportaże o disco polo” mówi, że o przeciwnościach losu nauczył się milczeć. Narzekanie nie poprawia świata. Niecałe dziesięć lat później grał w Jagiellonii. Nie przeszkodziły mu w tym nawet złamania kości strzałkowej i piszczelowej, po których lekarze wieszczyli przymusowy koniec kariery.
Jacek Bayer: – Przyszedł do nas w 1988 roku, wcześniej grał w Olimpii Zambrów i Mławiance Mława, załapał się do kadry Jagiellonii. Rok czasu pojeździliśmy razem po Ekstraklasie. Imponował walecznością, zadziornością, twardością. Facet o niesamowitym charakterze. Miał braki techniczne, normalna sprawa, ale nadrabiał wolą walki. Zazwyczaj był rezerwowym, ale gdy wchodził, dawał fajny impuls. Nie stresował się na zapas, wiele u niego załatwiał charakter, taki sam jak na boisku był zresztą poza nim: stanowczy.
Piotr Wołosik: – Mam prawie pięćdziesiąt lat, dla mnie drużyna Jagiellonii z Januszem Wójcikiem u sterów i Cezarym Kuleszą w składzie to byli idole lat młodzieńczych. Chodziliśmy na stadion, kibicowaliśmy im, oklaskiwaliśmy ich. Na podwórku każdy chciał być Dariuszem Czykierem, Jarosławem Michalewiczem albo którymś z Bayerów. Nikt nie mówił: „O, ja będę jak Czarek Kulesza”. Kulesza pełnił tam rolę piłkarza drugiego albo trzeciego planu, rezerwowego, wchodził z ławki. Waleczny, talent umiarkowany, ulubieńcem trybun naturalnie być jednak nie mógł.
Jacek Bayer: – Sympatyczny człowiek. Może nie kumplowaliśmy się jakoś bardzo blisko, ale bywał u mnie w domu, lubiłem go, bo to był dobry chłopak. Grzeczny, ułożony, nie sprawiał problemów. Nie było mu na pewno łatwo, w Jagiellonii mieliśmy ekipę, która znała się od wielu lat. On był człowiekiem z zewnątrz, ale zaskakująco szybko znalazł ze wszystkimi wspólny język.
Dorobił się ksywki „Gary”. Ponoć przez podobieństwo do Gary’ego Linekera. Z Jagiellonii wyrzucił go prezes Ryszard Żodzik. Słyszymy, że poszło o jakieś głupoty. Ktoś kogoś nie lubił, ktoś komuś coś odburknął, trzeba było się rozstać. Kulesza nie miał wielkiego żalu. Po upadku PRL-u wyjechał do trzecioligowego belgijskiego Royal Aubel, po powrocie do Polski tłukł się jeszcze po rezerwach Jagi, MZKS Wasilków i Supraślance Supraśl. Futbol był już wtedy dla niego tylko przeszłością. Na Podlasiu obserwował bowiem narodziny szału na miarę lat dziewięćdziesiątych: muzyki tanecznej i weekendowego chlania do rana.
Nie z tych normalnych
Lata dziewięćdziesiąte nie były przaśne. Były popieprzone. Grzeczniejsze słowa nie oddałyby skali zmian, które przechodziła Polska po transformacji ustrojowej. Burzył się ład, zniknęła cenzura, zamerykanizowała telewizja, zapełniały się półki, szaroburość zmieniała się w pstrokatość, prywatyzacja kraju tłum ludzi posłała na bruk, z garstki innych zrobiła milionerów. W Białymstoku po ulicach pędziły polonezy, zazieleniały się szarobure place, otwierano galerie handlowe, a na całym Podlasiu furorę robiły przede wszystkim dyskoteki: Nevada, Victoria, Milano, Karino, Paradiso, Manhattan, Atlanta, Riviera, Miami, Panderoza czy Scorpio. Aż powiało zachodnimi klimatami, choć w większości były to szopy i mordownie.
Sierakowska pisze w „Nikt nie słucha. Reportaże o disco polo”, że między właścicielami klubów istniała niepisana zasada: lokale powinny stać w zabitych dechami wsiach i w odległościach pięćdziesięciu kilometrów od siebie. Żeby nie dudniło i nie huczało, żeby można było skakać do wschodu słońca i żeby nie funkcjonować w atmosferze jednej wielkiej rywalizacji. „Kurier Poranny” prowadził podobno specjalną kolumnę „Pegaz”, w której zamieszczał rozkłady jazdy busów na imprezy w tych wszystkich dyskotek z nazwami rodem z USA. Tłum walił drzwiami i oknami. Balowano w soboty i niedziele. W piątek post, a księża trąbili, że te szopy i mordownie to „świątynie rozpusty”. Trzeba było zachowywać pozory bogobojności.
W tamtych czasach rodzice Kuleszy siedzieli już na emigracji w USA. Matka dojechała do ojca. Przysyłali dolary. Wiele lat później Marcin Kącki napisze w książce „Białystok. Biała siła, czarna pamięć”: „W 2000 roku z USA przyszło na konto jednej z jego firm blisko milion dolarów. Skarbówka zwęszyła szansę, ale Kulesza wytłumaczył, że pieniądze pożyczyła mu matka, pracownica fizyczna. Skarbówce nie udało się udowodnić, że dolary pochodziły z nielegalnego lub nieznanego źródła, choć o pomoc prosili amerykańskie służby. Kulesza musiał zapłacić tylko podatek od pożyczki”.
To był marginalny dodatek jego majątku, bo bez cienia ironii: w latach dziewięćdziesiątych Cezary Kulesza dorobił się głównie na wyczuciu namiętności lokalnego rynku i wybitnym drygu do biznesu. W 1990 roku w rodzinnych Kuleszach Kościelnych otworzył bar z piwem. – Byłem wtedy młody, chciałem zrobić coś na własny rachunek. Czasy były takie, że jednemu to wychodziło, innemu nie. Mi się udało. Czasem ktoś chciał się napić. To taka branża, że trzeba lubić ludzi. Biznes wypalił, zacząłem rozkręcać kolejne – opowiadał nam w 2017 roku.
W 1992 roku otworzył dyskotekę Scorpio we Wnorach-Wiechach. W innych lokalach irytował go przaśny klimat remiz strażackich? Zadbał o oświetlenie, które sprowadził przez hurtownię z Warszawy. Bał się bijatyk i pijatyk? W roli ochroniarzy zatrudniał „lokalnych chłopaczków, o których wieś mówiła, że potrafią się bić”. Na dyskotekach panoszyć zaczęli się mafiosi, gangsterzy i chuligani? Z najgroźniejszymi się dogadał, z groźnymi wszedł w układy, jeszcze innych zdiagnozował jako niegroźnych przebierańców.
Robert Klatt, lider discopolowego zespołu Classic, były prezenter programu poświęconemu muzyce disco polo „Szczęśliwa Ósemka” w Polsacie, organizator i pomysłodawca Festiwalu Muzyki Tanecznej w Ostródzie, powie Sierakowskiej: – W tamtych czasach, jak ktoś otwierał klub, to albo był kosmitą, albo był odważny, albo miał „kontakty”. Nikt normalny wtedy klubów nie prowadził. Musiał mieć ochronę i zabezpieczenie. Ja nie z tych, co się wystraszą, ale sam doświadczyłem takiej sytuacji, że dla kogoś byłem niewygodny. W biały dzień ktoś zajechał mi drogę, dostałem w twarz. Powiedziano mi, żebym nie pomagał Kuleszy.
Kolbą w łeb
Marcin Kącki uprawia coś w rodzaju dziennikarstwa typu „Gonzo”. Reporter nie jest biernym obserwatorem. Wciela się w rolę. Niekiedy inicjuje bieg zdarzeń. Niektórzy znawcy non-fiction krytykują ten gatunek za swawolność w doborze faktów i ordynarne dryfowanie w stronę beletrystyki. Najznamienitsi przedstawiciele tego gatunku to Hunter S. Thompson i Tom Wolfe. Ten pierwszy w „Lęku i odrazie w Las Vegas” ma opisać słynny wyścig Mint 400, a zamiast tego relacjonuje swoje eksperymenty z narkotykami i alkoholem. Ten drugi w „Próbie kwasu w elektrycznej oranżadzie” wsiada do autokaru pełnego naćpanych hippisów, żeby kontestować zdziadziałe Stany Zjednoczone. Polak, który niedawno zdemaskował obłudę i hipokryzję kacyków Konfederacji w książce „Chłopcy. Idą po Polskę”, we wcześniejszym tekście „Białystok. Biała siła, czarna pamięć” równie brutalnie odtworzył swoje spotkanie z Cezarym Kulesza w restauracji hotelu Crystal przy ulicy Lipowej w Białymstoku.
„Do stolika podchodzi mężczyzna po sześćdziesiątce. To „Kolba”, dawny bokser, białostocki handlarz złotem. Wysoki, dobrze zbudowany, o twarzy, która przyjęła wszystkie ciosy świata. Widzi Kuleszę, uśmiecha się.
– Czaruś słuchaj, chodź na chwilę…
Kulesza wstaje, odchodzą dwa metry, „Kolba” przyjacielsko kładzie mu rękę na ramieniu i zdartym głosem mówi do ucha.
– Czaruś, czy ty wiesz, że jak zaczynałeś z tymi dyskotekami, to było na ciebie zlecenie?
Słuchaj no, ja ci miałem dawno powiedzieć, że chcieli cię odjebać, wiesz, ekipa była, miała cię przewieźć w bagażniku, do lasu i w łeb, nawet policja była w to zamieszana. Jak się dowiedziałem, to pomyślałem: no pojadą, połamią Czarka, a policja by im tylko pomogła. No postawiłem się, nie zgodziłem. Tak że wiesz, nie byłoby cię dzisiaj, trzymaj się chłopie…”.
Pytam dziennikarza „Gazety Wyborczej” o kulisy tamtego spotkania. Odpowiada uprzejmie, że w zasadzie wszystko zawarł w książce. I dodaje, że jej fragmenty można cytować do woli, bo wszystkie szczegóły skrupulatnie w niej odnotował. Kulesza miał do niego żal za ten opis z „Białystok. Biała siła, czarna pamięć”. Twierdził, że przyjechał jakiś człowiek, który pisał książkę o jego mieście, a potem niczego autoryzował. Nosił się nawet z myślą, żeby redaktora pozwać, ale nie chciał tracić na to czasu, taka była jego wersja zdarzeń.
Nie ma jednak choćby cienia wątpliwości, że popieprzone lata dziewięćdziesiąte zbudowały Kuleszę. Poznał wszystkich ludzi, którzy znaczyli cokolwiek na Podlasiu: prezydentów, polityków, radnych, przedsiębiorców, profesorów, intelektualistów, lekarzy, prawników, dziennikarzy, piłkarzy, pół-światek przestępczy, szemranych typów spod ciemnej gwiazdy, do wyboru i do koloru.
Piotr Wołosik: – W latach dziewięćdziesiątych nie słyszało się o Kuleszy. Tyle, że wyjechał grać w piłkę do Belgii, wrócił do Polski. Na co dzień kompletna cisza. Nie zwracał uwagi. Ani nie wspominało się o jego karierze, ani nie plotkowało się o jego biznesach.
Skazany na sukces!
15 kwietnia 2023 roku, klub piłkarski AAC Eagles z Chicago świętuje osiemdziesięciolecie istnienia. Na jubileuszowej gali discopolowe hity grają After Party, Szpilki i Kaspi. Jednym z gości jest też Cezary Kulesza. Po wszystkim prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej pozuje do zdjęcia z muzykiem Patrykiem Pegzą, liderem pierwszego z tych zespołów. Pierwszy w lakierkach i firmowym garniturze, drugi w pstrokatych butach z czerwonym języczkiem, białych spodniach w szarawe łaty, niebieskiej bluzie i czarnej skórzanej kurtce. To oczywiście tylko pozornie dziwaczny mariaż.
Lato 2021 roku, Cezary Kulesza wygrywa wybory na prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej. Marcin Miller, wokalista Boys, pieje z zachwytu, cytat z Onetu: „Zespół Boys życzy nowemu prezesowi PZPN wszystkiego naj. Lepszej wytwórni i prezesa nie mogłem sobie wymarzyć. Tam przynajmniej artyści są traktowani po ludzku, a nie przedmiotowo”. Podobnie entuzjastyczny komunikat wydaje zespół M.I.G od przeboju „Miód Malina”: „Wiemy bardzo dobrze, że jest on odpowiednią osobą na to stanowisko. Wierzymy również, że jest w stanie osiągnąć naprawdę bardzo dużo. Od wielu lat współpracujemy z firmą Green Star i współpraca ta jest na najwyższym poziomie. Naszym zdaniem Cezary Kulesza jest skazany na sukces!”.
W 1994 roku Kulesza założył Green Star z trzema partnerami: braćmi Jerzym i Mirosławem Suszyckimi oraz Karolem Majewskim. Rok zajęło mu dojście do pełnej władzy. Robert Sasinowski, jeden z założycieli Boys, a później lider formacji Skaner, tłumaczył w „Nikt nie słucha. Reportaże o disco polo”, że jego główna przewaga nad najbardziej obrotnym Jerzym Suszyckim polegała na chłodnej ocenie branży. Kulesza skupiał się na biznesie, wyszukiwaniu twórców, inwestowaniu w nich czasu i środków pieniężnych, promowaniu gwiazd i monopolizowaniu rynku, a Suszycki na popijaniu wódeczki na ulubionych popijawach u zaprzyjaźnionych właścicieli dyskotek.
Nigdy nie pozował na znawcę muzyki. Szczerze przyznawał nam kiedyś, że „specyfika jest taka, że ciężko ocenić, czy coś będzie hitem, czy nie”. Za chwilę opowiadał, że przewidział sukces dwóch kawałków Boys – „Szalona” i „Kochana, uwierz mi”. Zaraz jednak znów się asekurował: – Trafiłem kilka razy, ale w tak dużym przedziale czasowym to żaden sukces.
Artystów poznawał na dyskotekach. Albo na innych regionalnych uroczystościach. Wielu z nich nie wiedziało, gdzie i jak wydać płytę. Green Star podsuwał im kontrakt. Innych podkupił ze stołecznego Blue Star, pierwszej wytwórni nagrywającej kasety i tłoczącej płyty z muzyką disco polo w Polsce, prowadzonej przez innego byłego piłkarza Sławomira Skrętę. Ponoć w Białymstoku artyści dostawali o jedną trzecią większe pieniądze niż w Warszawie.
Jednym z jego największych dokonań jest współuczestnictwo w sukcesie Zenka Martyniuka. Autor hitu „Przez twe oczy zielone” to twarz disco polo. Celebryta. Bard na miarę tego kraju. Nie ma międzypokoleniowej imprezy bez jego falsetu. Kulesza wiedział jak się z nim obchodzić. Nigdy nie przypisywał sobie specjalnych zasług przy karierze Martyniuka. Działał po cichu. I na tyle skutecznie, że muzyk nigdy nie powiedział o nim złego słowa, a przecież gwiazdy estrady często nienawidzą szefów swoich wytwórni, mając ich za sknerusów lub wyzyskiwaczy.
Kulesza załatwił powstanie „Disco Polo Live” w Polsacie. Siedzibę Green Star wyposażył w trzy pierwsze telefony komórkowe w Białymstoku. Ponoć każdy z nich kosztował dwanaście tysięcy złotych. Studia zagospodarował w najlepszy sprzęt. Zespołom kupował drugie instrumenty. Kasy nie szczędził. Kiedy Marcinowi Millerowi brakowało czterdziestu tysięcy do kupna domu, zwrócił się do Kuleszy o pomoc. Prezes zapakował całą kwotę w dwie reklamówki i wręczył muzykowi. Miał opinię twardego gracza. Znał szczegóły wszystkich skandali i brudów z życia artystów ze swojej stajni.
Jacek Bayer: – Od czasu do czasu mieliśmy jakiś tam kontakt, więc wiedziałem, że ruszył w biznesy, otworzył dyskoteki i wytwórnię płyt. Wycelował w sedno. Zrobiła się moda na muzykę disco-polo. Wiedział, jak to wykorzystać i co z tym zrobić, odniósł wielki sukces. Miał głowę do interesów. Trzeba było to rozkręcić i on to rozkręcił.
Był uchem i oczami miasta. Budził respekt. Niektóre gwiazdy twierdziły, że bywa przesadnie kontrolujący i rości sobie prawa do zbyt wielkiej części wspólnego tortu, ale prawie nikt się przeciw niemu nie buntował. Kulesza umiał konstruować korzystne dla siebie kontrakty. Sierakowska podaje w „Nikt nie słucha. Reportaże o disco polo”, że według CBŚ w latach 1996–1997 mafia kontrolowała prawie siedemdziesiąt procent rynku fonograficznego disco polo. Kulesza chlubi się często, że jego kartoteka jest całkowicie czysta. I ma rację, choć wielu jego biznesy próbowało przedstawiać jako szemrane lub nawet gangsterskie.
Po latach wchodzimy na stronę internetową wytwórni Green Star. Dane firmy: Green Star Cezary Kulesza, ul. Zawady 73A, 15-697 Białystok. Wszystko jasne. Kontakt: menadżer zespołów Jarosław Michalewicz. To były napastnik Jagiellonii, z tej słynnej ekipy z Bayerami, Czykierem i Kuleszą. Największe wrażenie zrobić ma jednak zakładka „Impresariat – Zespoły”, cała plejada najjaśniej świecących i najbardziej rozpoznawalnych gwiazd disco polo na scenie muzycznej w Polsce:
Nie być frajerem
Z badań Centrum Badania Opinii Społecznej wynika, że w 1996 roku prawie co trzeci Polak deklarował bycie fanem disco polo. W 2018 roku było to już tylko 23% społeczeństwa, ale za to 63% rodaków przyznawało, że disco polo „lubi” lub „bardzo lubi”. Sondaż CAPI z 2019 roku dowodził zaś, że 38% mieszkańców naszego kraju przyznaje się do słuchania tego gatunku. Przyjęło się, że ta muzyka to wieś i obciach, więc CBOS sprawdził też, jak wykształcenie wpływa na sympatię lub jej brak do tego przaśnego światka. 27% respondentów po studiach żywiło do niego „silną niechęć”, a zaledwie 5% przepytywanych po zawodówce twierdziło, że „bardzo go nie lubi”.
Kiedy w XXI wieku disco polo straciło na popularności, Kulesza wypowiedział się w tekście „Discojaja w polskim stylu” na Wirtualnej Polsce, gdzie przekonywał, że choć nastały rządy pop i dance, niektóre hity wciąż nawiązują muzycznie do fenomenu podlaskich rytmów. – Niektóre kawałki Ich Troje oraz Ivana i Delfina mają discopolowe brzmienie. Nie trzeba być specjalistą, by to stwierdzić. A Golec uOrkiestra? Przecież to nic innego jak disco polo po góralsku – mówił szef Green Star.
Niedługo później wdał się w konflikt z Marcinem Siegieńczukiem. Kulesza stracił na nim wizerunkowo. Fani disco polo burzyli się, że popsuł im ukochany Toples. Prezes Green Stara twardo optował przy swoim. Muzyk żalił się w „Nikt nie słucha. Reportaże o disco polo”, że ludzie z najbliższego otoczenia Green Star okazali się tchórzami. W rozmowach prywatnych konfidencjonalnie przyznawali, że również czują się przez Kuleszę oszukiwani, ale gdy Siegieńczuk namawiał ich do wytoczenia wspólnego frontu przeciwko prezesowi, wycofywali się w popłochu: „Nie, no co ty, ja z Czarkiem nie będę zadzierał”. – Już nie mówię o tym, że to jest ktoś, kto, za przeproszeniem, liże tyłek, bo jest blisko koryta, a przy mnie obrabia dupę Kuleszy – wściekał się były wokalista Toples.
Rozmawiam z człowiekiem, który w tamtych czasach pracował w Green Star u Kuleszy. Chce zachować anonimowość, choć w przeszłości o całej sprawie wypowiadał się pod nazwiskiem. Tak bywa. Mówi, że Siegieńczuk nie był jedynym artystą, który na drodze wojny próbował uniezależnić się od prezesa Green Star. Nikt nie był jednak „tak głupi”, żeby robić to publicznie, bo wtedy „Czarek zamiatał tobą podłogę w gabinetach, papierach i innych sądach”. Przekonuje przy tym, że metody Kuleszy na utrzymywanie muzyków w ryzach i kontaktach nie różniły się od sposobów szefów innych wielkich wytwórni. Tak trzeba było działać, żeby „nie zostać frajerem, który wyłoży kasę, kupi sprzęt, zorganizuje koncerty, wypromuje gwiazdora i nic z tego nie dostanie”.
Puenta sporu z Siegieńczukiem też jest w sumie zabawna. Po „Wielkim Czarze”, krytyce merkantylnych pobudek Kuleszy, ze słowami o „złu, które przybrało ludzką postać”, „cyrografie”, który podpisuje się przecież z diabłem, „hienie”, „rządach opartych na terrorze”, generalnym „braku zasad”, poprawionym jeszcze utworem „Trzymam gardę”, muzyk nagle zaczął zmieniać front. W książce Sierakowskiej opowiadał: – Mimo że miałem różne przejścia, może to dziwnie zabrzmi, ale jak teraz na to patrzę, to ja bym dokładnie tak samo postępował jak Cezary Kulesza. To jest facet, który ma naturalnie wrodzoną inteligencję. Jeśli chodzi o biznes, to jest bezwzględny, ale jako człowiek to naprawdę jest fajny facet. Nie odczuwam żadnej złości wobec niego. Na jego miejscu, w tej chwili, to nie wiem, czy bym bardziej bezwzględny nie był. Bezwzględny wobec takiego małolata, który chciał podskoczyć. On i tak był bardzo cierpliwy. Potrafi nad sobą panować. I za to należy mu się szacunek z mojej strony.
Podobno chodził na mecze Jagiellonii za rządów Kuleszy. Kłaniał mu się i mówił „dzień dobry”.
Furmanka odjechała w siną dal
Bogusław Leśnodorski śmiał się kiedyś, że nigdy nie opił się tyle wódki, ile na otwarciu nowego hotelu Cezarego Kuleszy w Białymstoku przy okazji negocjowania transferu Michała Pazdana. Po środowisku krąży też plotka, jakoby prezes Jagiellonii zatrudnił Tomasza Hajtę w roli trenera klubu, bo oczarował się nim podczas wesela Kamila Grosickiego w Mostach pod Szczecinem. Dziennikarz Roman Kołtoń pisał nawet kiedyś, że Hajto po zabawie wykręcił nawet numer do Czesława Michniewicza, (jeszcze) szkoleniowca Jagi: „Ależ ty masz fajnych tych prezesów w Białymstoku. Chciałbym kiedyś z nimi popracować”. Niedługo później życzenie się spełniło.
Grosik zaś w „Przeglądzie Sportowym” opowiadał, że kiedy podczas hedonistycznego i utracjuszowskiego momentu swojego życia wylądował na Podlasiu, Kulesza objął go kontrolą, która przywodzi na działania włoskich szefów wszystkich szefów. Na ten obraz: młody piłkarz w sklepie kupował prezerwatywy, a dziesięć minut później prezes pytał, po co właściwie mu te gumki. Kilka obrazków i już w wyobraźni wielu stworzyć może się obraz rządów Kuleszy w Jagiellonii spod znaku siermiężności „wódki i zakąski”.
Nie każdy pamięta, że przy tym wszystkim Kuleszę cechowała doskonała znajomość realiów polskiej piłki klubowej. Gdy się do niego dzwoniło, stawiał celne diagnozy otaczającej go rzeczywistości. Menadżerów nazywał pijawkami, przeciętnych obcokrajowców określał darmozjadami, układał się z innymi prezesami i władzami ligi, dużo ważył jego głos w federacji. Poza tym: Jagiellonia z podupadającego klubu przemieniła się w ligową klasę średnią wyższą, która niekiedy wdzierała się na salony i zasiadała do stołu z elitą.
Piotr Wołosik: – Te gadki o zarządzaniu poprzez „wódkę i zakąskę” to bzdury. Jako dziennikarz przez lata byłem bardzo blisko Jagiellonii. I facet, który bije się o mistrzostwo kraju, zdobywa trofea, rywalizuje w eliminacjach europejskich pucharów, naprawdę nie będzie żadnego piłkarza czy sponsora przekonywał wódką i zakąską. To jakiś absurd, takie mity brzmią barwnie, ale szanujmy się, to bardzo poważny biznesmen. Tomasz Frankowski po dziesięciu latach wraca z tułaczki po świecie. Był w Hiszpanii, w Anglii i Stanach Zjednoczonych. Kulesza namawia go na Jagiellonię. I niby profesjonalny piłkarz miał usłyszeć od niego: „Dobra, dawaj lufę, Ducha Puszczy strzelimy? I podpisuj tutaj!”. Nie, to tak nie działało. To są mity. Pomylenie pojęć. Cezary Kulesza to nie jest Grzegorz Lato. Jaka wódka i zakąska? Wódka i zakąska działać może w Łomży, Suwałkach i Trzebiatowie, a nie na poziomie, na którym porusza się Kulesza. Mówią, że to facet od disco-polo, ale on w tym disco-polo stworzył imperium i pogodził je z piłką nożną.
Adam Tołoczko, prezes Stowarzyszenia Kibiców Jagiellonii Białystok, pseudonim „Redaktor”, człowiek pełniący przez lata rolę nieformalnego rzecznika Kuleszy w relacjach z fanami klubu: – Wiedzieliśmy, że prężnie działa w biznesie disco-polo i prowadzi dyskoteki, z tego był w mieście znany. Czy jakoś specjalnie interesowała nas wielkość jego majątku? Trudno mi powiedzieć. Nie był anonimowy. Duże znaczenie miało, że pochodzi z Białegostoku. Z tych stron, więc mówiliśmy od razu, że komuś takiemu trzeba dać szansę. Przy tym błyskawicznie dał się poznać jako człowiek z bardzo dużą wiedzą o piłce nożnej. Wiedział wszystko o zawodnikach, kto i jak gra, bardzo się tym interesował. Wyszło tu już na jego pierwszym spotkaniu z kibicami Jagi. Pamiętam jak dziś, nieistniejąca już restauracja w centrum Białegostoku, prezentacja prezesa Kuleszy. Opowiadał o swojej wizji Jagiellonii. Patrzyliśmy po sobie, kiwaliśmy głowami, bo z miejsca widzieliśmy, że ma pojęcie.
Piotr Wołosik: – Wchodził do Jagiellonii z tylnego siedzenia. Nikt w Białymstoku nie wiedział, czego się po tym Kuleszy właściwie spodziewać. Ludzie chcieli jednak jego przyjścia. Człowiek z piłki, któremu wyszło w biznesie disco-polo, o czym wszyscy nagle się dowiedzieli. Dostrzegano, że zna się na futbolu i ma pieniądze. Rozbudzało to nadzieje. Jagiellonia plątała się po peryferiach polskiej piłki. Jak wszedł Kulesza, to zaczęło się w Jadze dziać. Angażował się całym sercem. Przyjeżdżał, sprawdzał, śledził treningi, właściwie wszystkie, dopinał transfery. Trudno się temu dziwić, wykładał swoje pieniądze, wnosił swoje doświadczenie, dawał swoje nazwisko, pełen pakiet. Co innego, jak ktoś jest hojnym sponsorem, ale bez żadnej przeszłości w piłce, wtedy jest trochę: za moje, ale róbcie, co chcecie. Tu było inaczej. Rozmawiał z trenerami, podpytywał zawodników, a czemu ten, a nie tamten, co i jak, realnie go to interesowało. Żył sportowym życiem od poniedziałku do niedzieli. Piłka nożna zdecydowanie jara go bardziej niż biznes. Zatrudnił Michała Probierza, wtedy człowieka z cienia, jeszcze nie tego charakterystycznego trenera, którym stał się później. Widział jak rośnie Jagiellonia. Sprawiał mu ten klub autentyczną frajdę. Nie trafił tam z ulicy, nie wyrwał się ze straganu, nie przechodził z tragarzami. Czuł piłkę i sport. Zastanawiał się, co zrobić, żeby awansować wyżej, żeby częściej wygrywać, żeby projekt rósł. Poświęcał się całkowicie.
Adam Tołoczko: – Kulesza miał otwarte oczy. I te oczy kręciły mu się wokół głowy. Kręciły się, bo musiał być czujny i uważny, patrzeć na wszystkie sprawy z najróżniejszych punktów widzenia. Przewidzieć, zaplanować, zadziałać. Panował nad kryzysami. Wychodził z nich obronną ręką. Historia go broniła. Utrzymywał z nami kontakt. Jako stowarzyszenie kibiców staramy się rokrocznie organizować spotkania z prezesami, żeby porozmawiać o ich wizji działania klubu i planach na przyszłość. Raz było lepiej, raz gorzej, prezes nie stawiał się na każde zawołanie, ale nie chował głowy w piasek, szczególnie w trudnych momentach.
Piotr Wołosik: – Jagiellonia zarobiła pięćdziesiąt pięć milionów złotych za czasów Kuleszy i Probierza. Czy dałoby się to zorganizować w atmosferze wioski, wódki i zakąski? Nie, do tego potrzeba organizacji, profesjonalizmu, sprawności. W „Piłkarskim Pokerze” była taka scena z Białegostoku, że ktoś furmanką kogoś na dworzec odwoził albo z dworca odbierał. Napisałem kiedyś taki tekst, że za Probierza i Kuleszy ta furmanka odjechała w siną dal.
Adam Tołoczko: – Na przykład w takim 2014 roku, kiedy znaleźliśmy się w grupie spadkowej i nadeszły niepewne czasy, Czarek Kulesza normalnie się z nami spotkał. I dobrze sobie poradził. Te organizowane przez nas spotkania nie są zamknięte. Kibice mogą na nie przychodzić, ale nie mogą wynosić z nich żadnych informacji, żadnego pisania w mediach czy zdawania relacji na forach. Prezes Kulesza mówił o różnych problemach targających Jagiellonię. I od razu przedstawił pomysły i rozwiązania na wyjście z tych tarapatów. Był w tym szczery. Jego słowa się sprawdzały. Nie zdarzało się, że coś nam powiedział czy obiecał, a później zrobił coś zupełnie innego czy odwrotnego. Tym zaskarbił sobie sympatię trybun, które trwały z nim w zgodzie do samego końca jego rządów w Jagiellonii.
Piotr Wołosik: – W którymś momencie nastąpiło dziwaczne przekłamanie, że Kulesza niby chce zarobić na piłce nożnej. A przecież on nie potrzebował pieniędzy. Doskonale radził sobie w swoich branżach, futbolem nie poprawiał stanu swojego portfela. Oczywiście potrafił liczyć pieniądze, ale sport pozostawał na pierwszym miejscu. Chciał, żeby Jagiellonia była zajebista.
Król Białegostoku
O licznych biznesach Kuleszy najwięcej pisał Marcin Kącki w „Białystok. Biała siła, czarna pamięć”. Duża część miasta to jego grunty, kamienice, pawilony handlowe, hotele, dyskoteki, nieruchomości najróżniejszej maści. Czytamy: „Służby skarbowe od lat próbują rozplątać gąszcz jego spółek, powiązań, zależności i przyłapać go na błędzie”. I dalej: „Płyną też do niego publiczne pieniądze, szerokim strumieniem”. Korzystała na tym również Jagiellonia, hojnie wspierana przez miasto Białystok, z prezydentem Tadeuszem Truskolaskim, mężem swojej kuzynki, Kulesza kontakty naturalnie miał doskonałe i czerpał z tego garściami.
W książce „Białystok. Biała siła, czarna pamięć”, która tak zdenerwowała Kuleszę, jest też anegdota: „W firmie zarządzającej nieruchomościami ma do pomocy Tomasza Frankowskiego. Wielu białostoczan, nawet lokalnych dziennikarzy, jest przekonanych, że to słynny bramkostrzelny napastnik Jagiellonii. Ale to zbieżność nazwisk, której sam Kulesza nie prostuje, bo piłkarz ma markę i szacunek w regionie. Frankowski wspólnik to jego dawny znajomy z czasów pierwszych dyskotek, barman i kurier do przewożenia pieniędzy z dyskotekowego utargu”.
Przykładamy ucho.
Piotr Wołosik: – Kiedyś Tomasz Frankowski, wspólnik Kuleszy, pojechał do Warszawy. Zameldował się w hotelu. Usłyszał, że ma zniżkę, dostał chyba nawet szampana do pokoju. Odpowiedział, że super, dziękuję. Okazało się, że pojechał na weekend, żeby odpocząć w stolicy do hotelu, gdzie w bazie danych wpisany był piłkarz Tomasz Frankowski. I dostał z tej racji jakieś gratisy czy benefity, ale poza tym żadnego związku nie mają.
Ich wspólne spółki zarejestrowane są w Białymstoku. Deklarują następującą działalność: realizacja projektów budowlanych związanych ze wznoszeniem budynków, kupno i sprzedaż nieruchomości na własny rachunek, wynajem i zarządzanie nieruchomościami własnymi lub dzierżawionymi, pośrednictwo w obrocie nieruchomościami. Cezary Kulesza nie ma czasu, żeby wszystkiego na co dzień doglądać, za dużo tego, choć słynie z tego, że pracuje na okrągło, od poniedziałku do niedzieli. Nieprzypadkowo zwą go królem Białegostoku albo nawet królem Podlasia.
Piotr Wołosik: – Nie jest żadnym królem Białegostoku. W mieście bywa rzadko, na mecze Jagiellonii nie przychodzi. To rzutki biznesmen. Dorobił się głową. Chwytliwe są te teksty o królach lokalnych środowisk, ale przecież nie wjeżdżasz do Białegostoku i nie słyszysz, że to miasto Kuleszy. Bzdura i nadużycie. Mówię jak jest. Mieszkam tu.
Adam Tołoczko: – Król Białegostoku? Kiedy ogłosił, że odchodzi z Jagiellonii i wystartuje w wyborach na prezesa PZPN-u, faktycznie żartowaliśmy sobie trochę, że Czarek Kulesza to największa postać w tym mieście. Na samym początku nie miało się wrażenia, że to król Białegostoku. Nawet teraz tego króla Białegostoku używa się z przymrużeniem oka. Absolutnie nie prześmiewczo, ale też nie na poważnie. Pewnie najważniejszy białostoczanin w skali kraju. Wiadomo przecież, że prezes PZPN-u to piąta osoba w państwie po prezydencie, premierze i marszałkach!
Patrzą mu na ręce
Z naszego niedawnego tekstu „Podział wpływów w PZPN. Kto rządzi i kto za kim stoi? Sytuacja w związku po ostatnich aferach” wynika, że Kulesza rządzi w PZPN-ie twardą ręką. Jest nieufny, kosi konkurencję, lubi siłę, którą daje mu prezesowski fotel, bo w gabinetach sprawnie osiąga swoje cele, trudno go przegadać, niełatwo wygrać z nim na argumenty. Przy tym jego kadencja już raczej nieodwracalnie kojarzyć będzie się z szeregiem drak i skandali.
Chaos i kłamstwa przy aferze premiowej. Zatrudnienie „Gruchy”, oskarżonego przez prokuraturę o udział w zorganizowanej grupie przestępczej, do ochraniania piłkarzy reprezentacji Polski. Antoni Fijarczyk, sędzia aresztowany w trakcie afery korupcyjnej, w klipie z losowania Pucharu Polski. Przepychanki z Fernando Santosem w sprawie meczu towarzyskiego z Niemcami. Zaproszenie skazanego za korupcję Mirosława Stasiaka na mecz kadry w Mołdawii. Próba zrzucenia winy za obecność Stasiaka w Kiszyniowie na sponsorów, a w konsekwencji wściekłość i zdecydowana reakcja Inpostu, STS-u czy Tarczyńskiego. Problemy z dystrybucją biletów na mecze z Chile, Czechami i ostatnio Wyspami Owczymi.
Nie za wszystko odpowiedzialny jest oczywiście Cezary Kulesza. Prezes zawsze będzie jednak twarzą związku. Jego narracja o spisku wymierzonym w jego PZPN nijak się nie broni, to tylko i wyłącznie zrzucanie winy na nieokreślonego wroga, zachowanie typowe dla polityków i działaczy okupujących się w oblężonej twierdzy. Nikogo więc nie zdziwiło, kiedy Robert Lewandowski mówił o tym „braku klasy” i „żenującym poziomie” ludzi na stanowiskach w PZPN-ie. Pytanie jednak, czy król Białegostoku to faktycznie człowiek bez klasy i na żenującym poziomie?
Adam Tołoczko: – Wiedzieliśmy dużo wcześniej, że Czarek Kulesza nosi się z zamiarem wystartowania w wyborach na prezesa PZPN-u. Próbowaliśmy go namawiać, żeby został w Jagiellonii, bo reprezentacja Polski to nie to samo. Widzieliśmy, że żyje piłką nożna, uwielbia mecze, najlepiej jak odbywają się co tydzień, a kadra gra co trzy miesiące. Rozumieliśmy jednak, że w Jadze osiągnął dużo i chciał spróbować dalej. Pożegnaliśmy go w ładny sposób, bo byliśmy wdzięczni za te wszystkie lata jego rządów, sukcesów i stabilności, bo jej osiągnięcie to dużo większa sztuka niż zbudowanie silnej drużyny, która dwa-trzy lata będzie błyszczeć, żeby rozpaść się w drobny mak. On był jednym z głównych architektów najlepszego okresu w historii Jagiellonii. Uważam, że to człowiek z klasą. Konkretny, stanowczy, szczery, prawdziwy i normalny. Nigdy nie spotkałem się z jego żadnym niewłaściwym czy niekulturalnym zachowaniem. Nie grywał wobec nas nieuczciwie. Teraz sprawuje władzę w polskiej piłce, znajduje się na świeczniku, uważnie obserwowany jest każdy jego ruch, cały czas się go ocenia, pełno jest na jego temat opinii. Ja po latach znajomości w żaden sposób klasy Czarkowi Kuleszy odmówić nie mogę.
Jacek Bayer: – Czy to człowiek z klasą? Ma specyficzny sposób bycia, nie jest wielkim mówcą, powiedzmy sobie szczerze, ale zna się na tym, co robi. Pracą wykonaną w Jagiellonii zdobył uznanie, nieprzypadkowo został wybrany prezesem Polskiego Związku Piłki Nożnej, więc moim zdaniem nie można odmówić mu fachowości w sprawach biznesowych. Cały czas się uczy, tak mi się wydaje.
Piotr Wołosik opowiada tę dykteryjkę o fakturze z katarskiej restauracji Nusr-et, która przyszła na adres PZPN-u. To prosta sugestia, ze klasa to rzecz bardzo relatywna, a już Biblia przestrzega: obłudniku, wyjmij najpierw belkę z oka swego, a wtedy przejrzysz, aby wyjąć źdźbło z oka brata swego. I dodaje: – Traci Cezary Kulesza na stereotypowym wizerunku Białymstoku. Mem jak Sosnowiec i Radom. Polska B traktowana jest z dystansem, a niekiedy i delikatną pogardą.
***
8 września, Cezary Kulesza jest gościem popołudniowej rozmowy w RMF FM. Przekonuje, że wyjazdy na mecze reprezentacji Polski nie mogą odbywać się bez udziału alkoholu. Nie da podrobić się rytmu tej wypowiedzi.
– Jadą sponsorzy, jadą ich zaproszeni goście, jesteśmy my. Siadamy, kolacja jest o 19:00 albo 20:00. Z boku stoi wino, wódka, szampan czy piwo – kto sobie, ile życzy. Ja sobie nie wyobrażam, że pana zaproszę czy ktoś pana zaprosi, i co? Siedzicie tak bez niczego? Reprezentacja jest w innym hotelu, my jesteśmy w innym hotelu. Jak my nie zrobimy kolacji, to ci ludzie sami pójdą i sobie zrobią kolację. Nie uważałbym, że to jest takie bardzo złe. Nikt nikogo nie zmusza do picia alkoholu.
***
9 września.
Tomasz Zawiślak, menadżer i przyjaciel Roberta Lewandowskiego, w rozmowie z Meczykami: – Ja też słyszałem plotkę, albo i nie plotkę, że PZPN rozpowszechnia takie bzdury, aby uderzyć w Roberta i to w przed dzień najważniejszego meczu eliminacji. Co za przypadek. Jak to z plotkami bywa, często niewiele mają one wspólnego z prawdą. Fakty są takie, że za kolację zapłacił prywatnie Robert, który żadnego zwrotu od PZPN nigdy nie oczekiwał i nie dostał. Insynuowanie, że Robert wystawił za to fakturę dla PZPN jest kłamstwem.
Tomasz Kozłowski, dyrektor Departamentu ds. Mediów, wydaje komunikat: – Kolacja, o której pisze część mediów, była prywatną inicjatywą piłkarzy, za którą zapłacił kapitan z prywatnych pieniędzy.
***
Kiedy Cezary Kulesza rzucił swoje „nie miałem przecież fabryki broni”, zaśmiałem się zdecydowanie nietaktownie. Setnie rozbawiło mnie jednak, że z taką nonszalancją odnosi się do swojej przeszłości. Prezes PZPN nie poczuł się zmieszany, bo zaraz rzucił: – Niczego nie muszę się wstydzić.
Czytaj więcej o Cezarym Kuleszy:
- Kozłowski: PZPN jest na zakręcie komunikacyjnym
- Podział wpływów w PZPN. Kto rządzi i kto za kim stoi? Sytuacja w związku po ostatnich aferach
- Cezary Kulesza – najgorzej poinformowany człowiek w całym PZPN
Fot. Newspix