Reklama

Freddy Maertens. Najlepsza Vuelta w dziejach, 30 lat spłacania długów i dwa mistrzostwa świata

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

04 września 2023, 16:06 • 19 min czytania 6 komentarzy

Jego były dyrektor sportowy mówił, że w najlepszej formie był lepszy od Eddy’ego Merckxa. Z być może największym kolarzem w historii jego życie i kariera się zresztą wielokrotnie splatały. Freddy Maertens zrobił jednak wiele, by unikać porównań i po prostu pisać o jego sukcesach. To dwukrotny mistrz świata i człowiek, który przejechał być może najlepszy wyścig w historii – Vueltę z 1977 roku. A przy tym przez 30 lat spłacał długi, był oskarżony o przyjmowanie dopingu, przeszedł operację serca i uniknął śmierci w katastrofie samolotu.  

Freddy Maertens. Najlepsza Vuelta w dziejach, 30 lat spłacania długów i dwa mistrzostwa świata

***

Mogę tylko powiedzieć, że zawsze próbowałem pokazać, co miałem najlepszego. Jestem z tego dumny – mówił lata po swojej zawodniczej karierze w wywiadzie dla VeloNews. Gdy wypowiadał te słowa, żył już spokojnie, w jednym z wielu belgijskich miasteczek. Na emeryturze, bez pośpiechu. Zresztą pośpiech jest u niego niewskazany, bo po drodze miał nieco problemów zdrowotnych.  

W 2017 roku przeszedłem operację serca. Zadziałała dobrze, ale w styczniu 2020 roku musiałem przejść operację prostaty. Miałem raka prostaty, ale w ten sposób udało się go usunąć. Potem przyszedł jednak nawrót, przeszedłem około 30 tur chemioterapii pod koniec 2020 roku, od tamtego czasu wszystko w tej sprawie wygląda dobrze – opowiadał.  

To jednak nie był koniec dolegliwości. W 2021 roku zaczął mieć problemy z oddechem, stale czuł się zmęczony. Szybko skontaktował się z lekarzami, przeszedł całą serię testów. Okazało się, że jego tętno jest zdecydowanie za wysokie. Zaordynowano leczenie, a także dietę, bo zdaniem lekarzy ważył stanowczo zbyt dużo. Zrzucił 15 kilo i wszystko od tamtej pory już u niego dobrze.

SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ

Reklama

Po 70. urodzinach wciąż zresztą jest pełen energii. Gdy może, wychodzi na rower. Stara się też śledzić kolarstwo – choć kiedyś na jakiś czas się z nim pokłócił – i albo ogląda na żywo, albo nagrywa wszystkie wyścigi, jakie tylko może. Na część jeździ też osobiście, choćby niektóre etapy Tour de France, jeśli tylko Wielka Pętla jedzie blisko jego ojczystej Belgii. Podobnie jest w przypadku Tour of Dunkirk, odbywającego się zawsze na północy Francji.  

Uwielbiam oglądać kolarstwo. Kocham Wouta Van Aerta, Mathieu van der Poela czy Tadeja Pogačara. A także Petera Sagana. Wszyscy jeżdżą we wspaniały sposób, bardzo agresywny. Czasem nie jestem z kolei wielkim fanem Remco Evenepoela. Myślę, że zaczyna być zbyt zarozumiały. W tym sporcie nie możesz być zbyt pewny siebie – mówił Maertens.  

Poza oglądaniem kolarstwa przez kilka lat był przewodnikiem w kilku muzeach związanych z tym sportem, ale z różnych powodów już w takiej roli nie pracuje. O zostanie dyrektorem sportowym którejś z ekip raczej nie myślał, nie chciał na stałe wchodzić z powrotem w ten świat. Bo choć karierę wspomina dobrze, to wie też, że wiele go kosztowała. Zdrowia, nerwów, a nawet pieniędzy. Długi, jakie w jej trakcie nagromadziły się na jego koncie, spłacił dopiero po kilku dekadach.

Z drugiej strony zyskał choćby wielką rozpoznawalność. Do dziś fani proszą go o autografy. Choć były i takie chwile, gdy uznawali go za wroga.

*** 

Freddy Maertens był uznanym kolarzem amatorskim, mistrzem Belgii, a przez to – łakomym kąskiem dla wielu zawodowych ekip. Od początku zresztą trenował, jakby już był zawodowcem. – Zawsze przygotowywałem się do wyścigu, jeżdżąc sesje treningowe o 30 kilometrów dłuższe od niego. Nawet po 300 kilometrów. Trzeba tak trenować. Dzisiejsi kolarze w to nie wierzą – mówił w 2009 roku. 

Nic dziwnego, że przejście do zawodowego kolarstwa poszło mu gładko. Zresztą mało brakowało, by jeździł dla włoskiego SCIC, zarządzanego przez świetnie znanego w środowisku Ernesto Colnago. Ostatecznie postawił jednak na lokalną Flandrię.  

Reklama

To przez drobny problem rodzinny. Kiedy przechodziłem na zawodowstwo, moja matka zachorowała i przez nerki zaczęła sesje dializ. Rodzice musieli przez to zamknąć sklep spożywczy, którym zarządzała matka, a ona sama spędzała w szpitalu po 4-5 dni. Właściciel Flandrii zapytał mojego ojca: „Czemu nie otworzysz sklepu z rowerami i dasz go w zarząd jednemu z synów? Zapłacę ci co trzy miesiące w zgodzie z tym, co sprzedasz. Nie musisz inwestować żadnych pieniędzy”. Sam wolałbym iść do SCIC i Colnago, ale ojciec powiedział, że muszę coś dla nich zrobić – wspominał Maertens w 2009 roku.  

Wybrał więc Flandrię, a przez to został w rodzinnej Belgii. Tam z kolei dochodziło do różnych tarć. Na szczycie był wtedy Eddy Merckx, ale wielkimi kolarzami byli również Frans Verbeeck czy Roger De Vlaemick. Belgowie byli prawdziwą potęgą, a starzy wyjadacze niekoniecznie przychylnie patrzyli na młode talenty. Freddy przekonał się o tym na własnej skórze, gdy na wniosek innych zawodników obniżono mu uzgodnione zarobki.  

Starsi mówili: „Mamy tu ciasto, jeśli pozwolimy komuś młodszemu siąść do stołu, będziemy musieli zredukować kawałki, jakie dostajemy. Spróbujemy zostawić je sobie, nie wpuszczać Maertensa” – wspominał Freddy. Wielokrotnie sugerował też, że w pewnym momencie powstała koalicja Belgów, która miała utrudniać mu wygrywanie. W dodatku wiele osób, znających Maertensa prywatnie, przyznawało, że ten na takie pozakulisowe rozgrywki był…. zbyt miły. Po prostu brakowało mu zacięcia, by za wszelką cenę przebijać się przez zastany mur. 

Zamiast tego po prostu robił swoje. W 1973 roku na mistrzostwach świata (na marginesie – to ta sama impreza, gdy wśród amatorów mistrzem zostawał Ryszard Szurkowski, a drugi był Stanisław Szozda) oznaczało to na przykład, że planował pomóc Merckxowi, który miał walczyć o złoto.  

Eddy zaatakował jakieś 80 kilometrów przed metą. Ruszyłem za nim, ale gdy tylko mnie zobaczył, zwolnił. Nie rozumiałem tego, bo jeszcze przed wyścigiem mówiłem wprost, że pojadę na jego konto. Powiedziałem mu: „Będę szczęśliwy, jeśli przyjedziesz pierwszy, a ja drugi”. Może mi nie wierzył? – wspominał Maertens. Po latach w dodatku dowiedział się, że trwała walka pomiędzy Shimano a Campagnolo – producentami rowerów.

Maertens jeździł na tym pierwszym, Merckx na drugim. A kolarze Campagnolo usłyszeli, że co by się nie działo – Shimano nie może wygrać. Stąd Eddy miał zwolnić, w grę wchodziły w końcu duże pieniądze. Zamiast więc ruszyć w dwójkę do przodu, Belgowie na powrót trafili do grupy, z której finalnie doszło do sprintu. 

Merckx poprosił mnie, żebym poprowadził go do sprintu, ale nie mógł utrzymać się na moim kole. Ruszyłem sam do przodu, ale Gimondi odepchnął mnie łokciem. Chciałem protestować, ale w moim teamie powiedzieli mi, że nie mogę tego zrobić „naszym włoskim przyjaciołom”. To było niesamowicie frustrujące – wspominał Maertens. Z Merckxem, który miał do niego pretensje, pogodził się dopiero po wielu latach, gdy obaj od dawna nie byli już czynnymi kolarzami.  

Ale wtedy to Freddy został wrogiem publicznym w Belgii. Uznano, że przez niego Eddy Merckx nie zdobył złota. Kraj zaczął się zresztą szybko dzielić na zwolenników starego mistrza i nowego, młodego talentu. Więcej było tych pierwszych. On sam, po latach, mówił z pewną goryczą: – W Belgii nie da się być złotym chłopcem. Wszyscy ci zazdroszczą.  

Mimo wszystko próbował. Trasa mistrzostw świata w 1974 roku wydawała się być stworzona pod niego. W Montrealu, gdzie odbywała się impreza, faktycznie jechało mu się doskonale. Aż posłuszeństwa odmówił mu żołądek, bo – jak się potem okazało – ktoś z ekipy Merckxa (który został mistrzem świata) dosypał mu… środek na przeczyszczenie do bidonu.  

Gust Naessens, który pracował wtedy dla Eddy’ego, a po latach dla mnie, powiedział: „To było normalne, Freddy. Byłeś za dobry dla mojego gościa, zrobiłem więc coś, by cię zablokować” – wspominał Maertens. Ale wtedy już ze śmiechem. Bo mistrzem świata i tak został. Dwukrotnie. 

*** 

Maertens ogółem był fantastycznym sprinterem, choć między wierszami sam przyznawał, że niekoniecznie przez zmysł taktyczny – raczej chodziło po prostu o czystą moc w nogach. Na finiszu mało kto mógł się z nim równać. Dlatego rywale, jeśli chcieli mieć szanse, musieli odciąć go wcześniej, choćby dosypując czegoś do bidonu. W szczycie formy Freddy’ego nie mieli bowiem z Belgiem szans. 

A ten szczyt przypadł głównie na latach 1975-1977. W pierwszym z tych sezonów triumfował 24 razy. W drugim o dziesięć więcej, do tego zdobył pierwszy tytuł mistrza świata. – Wszyscy w reprezentacji zgodzili się wtedy, że będą pracować na mnie. Trasa była stworzona pod moje możliwości. Byłem pewien, że wygram, choć to była trudna, techniczna trasa, do tego padało. Do finiszu dojechałem z Francisco Moserem i tam go pokonałem – mówił Maertens. 

Ale szybko przeszedł nad swoim triumfem do porządku dziennego. Jak mówił: trzeba było kontynuować ciężką pracę. A kto jak kto, ale on harówkę uwielbiał. A przy tym kochał kolarstwo oraz ściganie.  

Ulubiony wyścig? Wszystkie! W moich czasach jeździło się wszędzie. Tak samo robili Merckx czy De Vlaeminck. Takie mieliśmy kontrakty. Dziś jest inaczej, kolarze decydują o tym, co pojadą, gdy podpisują kontrakty. Sam jeździłem przez 210 dni w roku! – wspominał. Wiele z tych dni wygrywał. Jego rekordowy rok liczył ponad 50 wygranych – wyścigów i etapów.  

Powtórzmy: gdy był w najlepszej formie, zdawał się nie do zatrzymania. No chyba że chodziło o kolarskie Monumenty. 

Z tymi miał wielki problem. Mowa o piątce największych jednodniowych wyścigów w kolarskim świecie. Mediolan-San Remo, Ronde van Vlaanderen, Paryż-Roubaix, Liege-Bastogne-Liege i Giro di Lombardia. Każdy z nich to marzenie dla niemal wszystkich kolarzy. Dla zawodnika tak fantastycznego jak Freddy teoretycznie nie powinno stanowić problemu wygranie kilku, Merckx miał w końcu na koncie 19 (to absolutny rekord), a Roger De Vlaeminck 11.  

CZYTAJ TEŻ: Dwóch wielkich kolarzy i pięć Monumentów. Pogačar i van der Poel walczą o historię

Trzeci z wielkich Belgów tamtych lat? Żadnego. Choć triumfował w wielu dużych jednodniowych wyścigach. Choć dwukrotnie zostawał mistrzem świata. Choć ma na koncie ponad 20 wygranych etapów Wielkich Tourów.  

Kilkukrotnie był blisko podbicia Monumentów, ale nigdy się nie udało. Bywało, że po prostu trafiali się lepsi rywale, innym razem – jak to w tamtych czasach bywało – zawiązywała się koalicja, której nie potrafił się przeciwstawić. Były i wypadki losowe, gdy miał mnóstwo pecha. Choćby na trasie Paryż-Roubaix 1976 (przedstawionego potem w znakomitym dokumencie „Niedziela w piekle”.  

Byłem w ucieczce razem z kolegą z drużyny, Markiem Demeyerem. Miał mnie poprowadzić do mety. Nagle jednak znikąd wyrósł motocykl telewizyjny i spowodował mój upadek. Marc wygrał cały wyścig, ale ja straciłem swoją szansę – wspominał po latach. A Francisco Moser – w tamtym roku drugi, ogółem trzykrotny triumfator Paryż-Roubaix, mówił, że gdyby tylko Freddy wjechał na słynny welodrom w Roubaix, to wygrałby wyścig. Nikt w to nie wątpił. 

Choć najwięcej kontrowersji wzbudzała i tak sytuacja z kolejnego sezonu, gdy startował w Ronde van Vlaanderen, wyścigu, w którym w przeszłości był już drugi. 

U podnóża Koppenbergu [słynny brukowany podjazd – przyp. red.] zmieniłem rower, jak wielu innych kolarzy. Podobno zrobiłem to jednak o 20 metrów za wcześnie, przed strefą, w której było to dozwolone. Powiedziano mi to jednak dopiero 35, może 40 kilometrów później. Podjechał sędzia, przekazał, że jestem zdyskwalifikowany. Normalnie w takiej sytuacji wykluczają cię od razu. Przecież w tym momencie miałem już duży wpływ na wyścig, prowadziłem De Vlaemincka. Porozmawiałem ze swoim dyrektorem, zapytałem, co w tej sytuacji. Powiedział, żebym dogadał się z De Vlaeminckiem, miałem go poprowadzić. Zrobiłem to – wspominał. 

Swojego rodaka prowadził więc przez kolejnych 80 kilometrów, przewodząc grupie. Przez cały ten czas dawał z siebie wszystko, bo wiedział, że tak czy siak nie wygra. Aż tu nagle, na kilometr przed metą, podjechał ten sam sędzia i powiedział mu, że skoro tak harował, może spróbować powalczyć o wygraną. – Pomyślałem sobie: „Człowieku, jesteś szalony?”. Właśnie ciągnąłem grupę przez 80 kilometrów! – mówił po latach. 

Co oczywiste, nie wygrał. Dotrzymał umowy z De Vlaeminckiem, który faktycznie wtedy triumfował. Choć po latach twierdził, że ten zapłacił mu tylko połowę z obiecanego wynagrodzenia (150 z 300 tysięcy franków). Za to Freddy opłacił kolegów z zespołu. Sam ostatecznie właściwie nic nie dostał.  

Ani wygranej, ani pieniędzy 

*** 

Rok 1977 i tak należał jednak do niego. Wiosną wygrał kilka sporych wyścigów, między innymi Omloop Het Volk, Paryż-Nicea (triumfował tam też na pięciu etapach) czy Setmana-Catalana. Był w wielkiej formie, miał 25 lat, a na koncie już niemal 100 oficjalnych (a ponad 200 licząc wiele „dodatkowych” imprez rozgrywanych w tamtych latach) wygranych. Kolejne miały być kwestią czasu. 

Pokazał to też na hiszpańskiej Vuelcie, wówczas zajmującej w kalendarzu miejsce przed Giro d’Italia, na początku sezonu trzytygodniowych wyścigów.  

Hiszpański wyścig miał w tamtym czasie sporo problemów. W okresie dyktatury Franco, zakończonym jego śmiercią w 1975 roku, stracił swój prestiż. Organizatorzy poszukiwali nowych impulsów. Jednym z nich miało być pojawienie się na starcie obecnego mistrza świata – Maertens, wraz z zespołem, został zakontraktowany właściwie tuż po zdobyciu tytułu sezon wcześniej. Dla Vuelty to był sukces – większość gwiazd szykowała się bowiem do Giro, które rozpoczynało się… niespełna 48 godzin po zakończeniu hiszpańskiego touru. 

Efekt takiego ustawienia kalendarza był taki, że w 1977 roku we Vuelcie wzięło udział ledwie siedem ekip, łącznie około 70 kolarzy. Jasne, było kilka gwiazd: Michel Pollentier (z tej samej ekipy co Maertens), Luis Ocana, Joaquim Agostinho czy broniący tytułu Jose Pesarrodona. Żaden nie mógł się jednak równać umiejętnościami czy reputacją z Freddym. Z czego on sam niekoniecznie się cieszył. 

Zawsze wolałem jeździć tam, gdzie startowali wszyscy wielcy kolarze – mówił. Podkreślał też, że w tamtym sezonie bardzo pomogli mu organizatorzy. Maertens nie był bowiem góralem – choć potrafił pokonywać podjazdy w niezłym stylu, to po prostu nie na poziomie, który gwarantowałby mu walkę z najlepszymi – więc trasa tamtej Vuelty była ustawiona pod niego. Hiszpański wyścig składał się wówczas głównie z płaskich etapów, do tego krótszych i z bonifikatami sekundowymi na metach. Kolarz klasy Maertensa mógł więc wiele zyskać nawet sprintując z grupy.  

A że potrafi wygrywać etapy Wielkich Tourów, pokazał choćby rok wcześniej, gdy na Tour de France zgarnął ich osiem. To do dziś – współdzielony z Merckxem i Charlesem Pellisierem – rekord wygranych w jednej edycji. Na Vuelcie też taki ustanowił. Tyle że bez podziału na toury. 

Wygrał bowiem 13 etapów. Pobił tym samym wiekowy rezultat, który razem „trzymali” Alfredo Binda i Delio Rodriguez. Ten pierwszy triumfował dwunastokrotnie na trasie Giro w 1927 roku (do dziś to rekord „procentowy”, wyścig liczył wtedy 15 etapów, Binda wygrał więc 80 procent z nich!), drugi z kolei święcił takie sukcesy 14 lat później w Hiszpanii.

Maertens okazał się od nich lepszy. A do tego dołożył inne osiągnięcia – jako że wygrał już ośmiokilometrowy prolog, został pierwszym… i ostatnim liderem wyścigu. Nikomu ani na moment nie oddał pomarańczowej koszulki, która taki kolor miała wówczas ze względu na umowy sponsorskie. Po drodze triumfował na pierwszym i drugim etapie, dwa kolejne oddał rywalom, a od piątego do dziewiątego był nie do zatrzymania. Później? Wygrał podzielony na dwa odcinki etap jedenasty, trzynasty, szesnasty i ostatni, dziewiętnasty (skrócony wobec pierwotnej trasy ze względu na rozruchy w Kraju Basków). 

Co naturalne, Maertens wygrał też klasyfikację punktową. Nie triumfował za to w górskiej i… zespołowej. Tę bowiem wraz z kolegami sprzedał za 250 tysięcy franków hiszpańskiej Tece. Zawodnikom gospodarzy bardzo na tym zależało, a Freddy swoje sukcesy i tak odniósł. Można było dodatkowo zarobić.  

Zresztą kolarze Teki dobrze wypadli i indywidualnie, bo zajęli kolejne dwa miejsca w klasyfikacji generalnej. Drugi był Miguel Maria Lasa, a trzeci Klaus-Peter Thaler. Mieli odpowiednio 2:51 i 3:23 straty do Belga, który na koncie miał już w tamtym momencie ponad 20 etapowych wygranych w Wielkich Tourach. 

I kolejne na celowniku. Z Hiszpanii ruszył bowiem prosto do Włoch, na Giro d’Italia. 

*** 

I tam też radził sobie znakomicie. Ba, powszechnie uważano, że jest faworytem do triumfu w klasyfikacji generalnej, choć on sam mówił, że zadowoli się etapami i zwycięstwem w klasyfikacji punktowej. Ale jechał fantastycznie, na pierwszych jedenastu etapach zgarnął siedem zwycięstw.  

A potem złamał nadgarstek, upadając na finiszu kolejnego etapu.  

Miałem szansę wygrać tamto Giro, bo ustawiono je pod Francesco Mosera. Nie było wysokich gór, za to sporo czasówek. Myślałem, że mogę pojechać dobry wyścig. Potem zaliczyłem upadek. Miałem jedną operację, tydzień po kraksie mój nadgarstek był już w porządku – wspominał po latach.

Pozbierał się szybko, jeszcze z opatrzonym nadgarstkiem wygrał etap Tour de Suisse. Potem zanotował kilka niezłych wyników, które jednak – choć nikt nie mógł tego przewidzieć – okazały się jego ostatnimi takimi na kilka dobrych lat. Skąd zjazd formy? Przez dekady utrzymywała się teoria , że zaczęło się właśnie od nadgarstka. Freddy miał na ten temat inne zdanie. To nie była kwestia kontuzji, a dziennikarzy. Zaczęli pisać, że jestem na kortyzonie [środek dopingowy, popularny w kolarstwie – przyp. red.], a moja ręka nie wygoiła się odpowiednio. To były kłamstwa – wspominał.

Do tego doszły też problemy z zespołem, Flandria, dla której niezmiennie jeździł, miała kłopoty finansowe. Przez jakiś czas jeszcze sobie z nimi radziła, ale w końcu upadła. 

Przez cały rok 1979 jeździliśmy nadal w barwach tego zespołu, ale nie dostawaliśmy za to żadnych pieniędzy. A za poprzedni sezon dostałem tylko połowę uzgodnionej kwoty. Drugą część miałem dostać „pod stołem”, ale tak się nie stało – wspominał. Efekt? Zaniedbania podatkowe. I to spore. To oznaczało kłopoty, bo w dodatku okazało się, że kilka razy źle zainwestował, a do tego zaufał niewłaściwym osobom, które, jak sam to ujął, go okradły.  

Gdyby podsumować wszystko, co ostatecznie zapłaciłem, wyszłoby 30 milionów franków belgijskich [mniej więcej milion dolarów – przyp. red.]. Wszystkie pieniądze, jakie zarobiłem na kolarstwie. Oddałem je co do grosza. Bez nałożonych kar i procentów musiałbym zapłacić tylko 1.5 miliona franków – wspominał. Spłacenie fiskusa zajęło mu 30 lat od momentu, gdy zaczął mieć problemy. Skończył mniej więcej w 2009 roku.  

W międzyczasie wciąż miał problemy sportowe. Nie był w formie, nie notował zwycięstw, powtarzały się też oskarżenia o doping, który miał mu wcześniej przynosić sukcesy, a teraz go „wypompować”. W 1979 roku poleciał nawet do USA na badania, by udowodnić wszystkim, że raz: niczego nie brał, a dwa: zdrowotnie wszystko u niego w porządku. Mało brakowało, a ze Stanów by nie wrócił.

Leciał wtedy samolotem American Airlines nr 191. Już w trakcie lotu zanotował dziwny – jak mu się wydawało – dźwięk. Ale niespecjalnie się tym przejmował. Wysiadł w Nowym Jorku, wszystko było w porządku. Samolot poleciał potem do Chicago, też doleciał bez trudu. Ale niedługo potem, przy starcie z tamtego portu lotniczego, maszyna runęła na ziemię. Zginęły wszystkie osoby na pokładzie – łącznie 271 – i dwie na ziemi.  

To największa w historii Stanów Zjednoczonych katastrofa lotnicza (nie licząc zamachów terrorystycznych z 11 września 2001 roku). – Nigdy nie zapomnę, jak o tym usłyszałem. Pamiętam, że sobie pomyślałem: „Mogłem być w tym samolocie”. Życie jest bardzo kruche, a wielką rolę może odgrywać przeznaczenie. Tego dnia miałem szczęście – wspominał Maertens po latach. 

Szczęścia nadal brakowało mu jednak na szosie. W okresie, w którym miał zostać nowym królem kolarstwa – w 1978 roku karierę skończył przecież Eddy Merckx, którego Freddy i tak już wcześniej regularnie pokonywał – wszystko układało się przeciwko niemu. W 1980 roku przeniósł się do nowej ekipy, włoskiego San Giacomo. W jedynym sezonie zaliczył w jej barwach kilka niezłych rezultatów, ale żadnego podium. 

O tamtym okresie po latach mówił nawet, że gdyby nie żona – z którą zresztą jest w związku do dziś – pewnie wszystko skończyłoby się znacznie gorzej. – Podejrzewam, że bez niej wpakowałbym się w wiele problemów. Pewnie byłoby ich sporo z alkoholem, może też z innymi kobietami (śmiech). Bez niej mogłoby mnie tu nie być. Żona uratowała mi życie – twierdził. 

Na kolejny sezon zaliczył jeszcze jeden przeskok – został kolarzem Boule d’Or-Sunair. Na powrót spotkał się wtedy z Lomme Driessensem, dyrektorem sportowym i byłym kolarzem, który prowadził go w najlepszych dla niego latach i którego usunięcia z Flandrii bardzo żałował. I może to sprawiło, że w 1981 nagle odżył.  

*** 

Oznaki dobrej formy pokazywał już na początku sezonu, choć jak na siebie jeździł niewiele, wycofując się właściwie ze wszystkich wyścigów po etapie czy dwóch. Dlatego przed Tour de France był zagadką. Na tyle dużą, że początkowo miał tam w ogóle nie jechać. By znaleźć się w zespole, poprosił żonę Driessensa, by ta wpłynęła na męża. Zrobiła to skutecznie. 

– Psychicznie byłem naprawdę blisko dna – mówił o tamtym okresie Freddy. Ale dostał szansę i… jeszcze przed startem wyścigu zaliczył kraksę. Rozgrzewając się do prologu zderzył się z pieszym, uszkodził rower. W ostatniej chwili musiał wymieniać koło. Spóźnił się na start, przyjechał 66. – Prasa bardzo się z tego wszystkiego śmiała – pisał potem w autobiografii.  

Niedługo potem śmiał się on. 

Już drugiego dnia – podzielonego na dwa etapy: krótki, sprinterski i jazdę drużynową na czas – rywalizacji triumfował w finiszu z peletonu, wyprzedzając Seana Kelly’ego, jedną z nowych gwiazd kolarstwa, a po latach – najlepszych zawodników w dziejach. Maertens mógł się więc cieszyć, a inni… zastanawiać, jak gość to właściwie wygrał.  

Maertens zwycięzcą? Macie na myśli Freddy’ego? Jak to możliwe? Widziałem go dziś rano, wyglądał koszmarnie, pomyślałem: „On nigdy już nic nie wygra” – mówił dziennikarzom Johan van de Velde tuż po etapie. A sam Freddy w rozmowach po zwycięstwie podkreślał, że teraz może zapomnieć o problemach, jakie miał do tej pory. I faktycznie, zapomniał. Triumf w Nicei był bowiem tylko początkiem.

Do pierwszej wygranej dołożył jeszcze cztery inne etapy, w tym ostatni – z legendarnym sprintem na Champs-Élysées. Po raz trzeci w karierze wygrał też zieloną koszulkę najlepiej punktującego zawodnika, wtedy było to wyrównanie rekordu. Prasa i kibice byli zachwyceni, wszędzie podkreślano, że wrócił stary, dobry Freddy Maertens. 

A Belg miał już w głowie nowy cel – mistrzostwa świata w Pradze.  

Przed sezonem nikt nie myślał, że mogę tam wygrać. Nawet po Tour de France były wątpliwośc. W noc poprzedzającą start mieliśmy spotkanie reprezentacji. Zapytano nas, kto sądzi, że mógłby wygrać, więc podniosłem rękę. Nikt nie zgłosił się jednak do pomocy. Ale co mogę powiedzieć? Przez całą moją karierę Belgowie jeździli przeciwko mnie – wspominał, z pewną goryczą.  

W Pradze był jednak pewien swego. Powtarzał, że pracował na ten powrót i chce skorzystać z formy. Że trenował niesamowicie ciężko, a żonie – przed podróżą do Czechosłowacji – powiedział, że zdobędzie złoto. – Jeśli ktokolwiek przyjedzie na metę przede mną, to będzie mistrzem świata – mówił. Żona zresztą ponoć uratowała mu mistrzostwo, bo gdy do domu tuż przed imprezą przyszedł kolejny list od belgijskiego fiskusa, natychmiast go wzięła i schowała przed mężem.  

Pewnie wysłał go jakiś kibic Merckxa – żartował Maertens. Ale to już po fakcie, w Pradze jechał bez świadomości, że jakiś list w ogóle był. I dobrze, bo z czystą, spokojną głową, zaliczył fenomenalny występ.  

Załapałem się do ucieczki. Było nas 21, z czego dziewięciu to Włosi, był tam cały włoski team. Zapytałem jednego z nich, jaki mają plan. Powiedział, że jadą na Giuseppe Saronniego i Francesco Mosera. Tego drugiego, o ile zdołałby wcześniej uciec, a pierwszego przy finiszu z grupy. Gdy zbliżaliśmy się do mety, było już oczywiste, że postawią na Saronniego. Trzymałem się na jego kole. W pewnym momencie wyprowadzała go pięciu Włochów. A ja byłem tuż za nim – wspominał Freddy. 

W kluczowym momencie wyskoczył zza koła Włocha i wyprzedził go. Gisueppe przyjechał drugi, trzeci na metę wpadł Bernard Hinault. Francuz zresztą cieszył się z sukcesu Freddy’ego, bo ten pomógł mu na Tour de France – przy okazji sprintów umawiali się tak, że Bernard trzymał się koła Maertensa, ale nie walczył z nim o wygrane. Jeden dostawał więc etapowy triumf, drugi bonifikaty sekundowe za drugie miejsce. Choć raz Freddy odstąpił mu i wygraną na etapie (Hinault wygrał wtedy całą Wielką Pętlę).  

To mistrzostwo było piękniejsze, niż pierwszy tytuł. Bo zdobyłem je po 1978 i 1979 roku, gdy rozpadła się Flandria, miałem problemy finansowe i odwiedzałem mnóstwo prawników, a przez to mało trenowałem. To nie był jednak łut szczęścia, ciężko na to pracowałem. Byłem gotów do jazdy po złoto i niesamowicie zmotywowany – wspominał Belg.  

Jak się okazało – to był jego ostatni wielki sukces. Ba, ostatnie zwycięstwo. Jeździł jeszcze co prawda przez kilka lat – do 1987 roku – ale już bez takich wyników. W historii kolarstwa i tak się jednak zapisał, jako jeden z najwybitniejszych sprinterów w dziejach. A że nigdy nie wygrał Monumentów? 

No nie wygrał. Dwa razy zakładał za to tęczową koszulkę mistrza świata, ma ponad 20 etapów Wielkich Tourów, fantastyczny triumf we Vuelcie i mnóstwo innych osiągnięć. Na tyle dużych, że po latach docenili go nawet Belgowie. 

SEBASTIAN WARZECHA 

Fot. Hans Peter/Anefo (za: Wikimedia)

Czytaj więcej o kolarstwie:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Kolarstwo

Geniusz. Urazy. Zwycięstwa. Choroby. Depresja. I rekord wszech czasów. Kariera Marka Cavendisha

Sebastian Warzecha
1
Geniusz. Urazy. Zwycięstwa. Choroby. Depresja. I rekord wszech czasów. Kariera Marka Cavendisha
Kolarstwo

„Murzyn z tarantulą na głowie i blondynka”, czyli jak się zbłaźnić i obrazić wybitnych sportowców [KOMENTARZ]

Sebastian Warzecha
113
„Murzyn z tarantulą na głowie i blondynka”, czyli jak się zbłaźnić i obrazić wybitnych sportowców [KOMENTARZ]

Komentarze

6 komentarzy

Loading...