Wczoraj pobiegł 10.12 s i spokojnie wszedł do półfinału. Dziś jego celem będzie urwanie z tego wyniku jeszcze kilku setnych sekundy. Jeśli to mu się uda, możemy doczekać się Polaka w finale sprintu. Dominik Kopeć wierzy w siebie i swoje możliwości. Choć rywali ma najlepszych z możliwych, a stawka setki jest piekielnie mocna.
Goniąc Woronina
Niektóre konkurencje lekkoatletyczne mają swoje legendy. Dla polskiego biegu na sto metrów mężczyzn taką legendą jest Marian Woronin. Nasz srebrny medalista olimpijski w sztafecie 4×100 metrów z Moskwy od 1984 roku pozostaje rekordzistą Polski. Z czasem 9,992 s, zaokrąglonym potem – zgodnie z ówczesnymi przepisami – do równych 10 sekund. Przez lata do tego wyniku nie zbliżył się już żaden z polskich sprinterów, choć wielu to prognozowano. Drugim najlepszym rezultatem w historii aż do tego sezonu pozostawało 10.15 s Piotra Balcerzaka (1999) i Dariusza Kucia (2011). W poprzednich latach najbliżej do nich zbliżył się z kolei Przemysław Słowikowski ze swoim 10.19 s w 2020 roku.
SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ
Do Woronina to niby niewiele, ale w biegu na setkę to ogromna różnica. Brakowało nam po prostu sprintera, przy którym można by w pełni uwierzyć, że gotowy jest pobić wynik rekordzisty.
– Wydaje mi się, że nie ma koncepcji na dobre szkolenie. Są zawody, jest szansa na dobry wynik. Bach! Kontuzja! Nie ma takiego zawodnika, który nie borykałby się z kontuzją przynajmniej raz w karierze. Może to jakieś zaniedbania na początku? Może zbyt wczesna specjalizacja? Nie wiem, ale widzę, że coś jest nie tak. Przecież gdyby ci zawodnicy szli normalnym cyklem treningowym, trenowali, to prędzej czy później musieliby dorwać mój wynik. Inaczej się nie da. Nie wierzę, że w narodzie 38 milionowym taki Woronin pobiegł ponad 30 lat temu rekord i nie dało się go poprawić. Przede mną przecież też mieliśmy doskonałych zawodników, którzy osiągali świetne, jak na tamte czasy rezultaty – opowiadał sam Woronin kilka lat temu portalowi Biegam Bo Lubię.
Teraz jednak pojawił się Dominik Kopeć. I daje wielkie nadzieje. W tym momencie ma już trzy regulaminowe rezultaty lepsze od życiówek Kucia i Balcerzaka. Wczoraj w Budapeszcie pobiegł 10.12 s. W swoim biegu zajął czwarte miejsce, ale był najlepszym z zawodników, którzy weszli do półfinału z czasami (a i kilku tych, którzy zakwalifikowali się bezpośrednio w innych seriach miało gorsze rezultaty). Jednak prawdziwe show dał w połowie czerwca w niemieckim Dessau. Najpierw w eliminacjach osiągnął 10.06 s, potem pobiegł o setną sekundy szybciej w finale.
Na polskie warunki to kosmiczne rezultaty. Zwłaszcza, że dwa powtarzające się po sobie. A kto wie, czy gdyby nie wiało tam o metr mocniej w plecu, już dziś nie miałby rekordu. On sam o tym, czy jest zdolny go pobić, mówił po wczorajszym biegu tak:
– Nie mówię nie, ale wszystko musi się złożyć idealnie. Potrzeba perfekcyjnego biegu. Na pewno mnie na to stać, wiem to. – Dodawał też, że Budapeszt to idealne miejsce do pobicia tego rezultatu. – Chyba po raz pierwszy mam idealne warunki do biegania. Pogoda jest tu naprawdę fajna, a bieżnia nowa, jeszcze niezużyta. Czuć, jak “oddaje”. Nie trzeba na niej nawet podnosić kolana do góry, wystarczy dobrze depnąć w ziemię, a ona sama “oddaje”. W Polsce nie ma takiego stadionu, w ogóle jeszcze chyba na takim nie biegałem. Nawet nie mam tu na co “zgonić”, gdyby jednak nie wyszło.
Co jednak ważne, gdyby Dominik osiągnął rezultat lepszy od Woronina, to mógłby zakwalifikować się do finału mistrzostw świata. A to byłby nieprawdopodobny sukces. W całej historii mistrzostw świata jeszcze takiego nie mieliśmy.
Marzenia o finale
Wczorajszy start? – Bieg był udany. Pierwsza część dystansu naprawdę fajna. Przeanalizujemy to wszystko z trenerem, mam nadzieję, że w półfinale pobiegnę szybciej – mówił Dominik Kopeć z uśmiechem na ustach, gdy podszedł do dziennikarzy.
Faktycznie, pobiegł świetnie, choć przez to, że startował w pierwszej serii i był w niej czwarty, można było przez chwilę się niepokoić. Zwłaszcza, że przy okazji kolejnych dwóch biegów, pomiary na stadionie najpierw pokazywały błędne – lepsze od wyników Dominika – rezultaty. Ostatecznie te jednak korygowano i z serii na serię (a tych było siedem) wydawało się coraz bardziej jasne, że Polak trafił po prostu do świetnie obsadzonego biegu, a on sam też pobiegł naprawdę dobrze.
– Był delikatny stresik, że zabraknie do awansu. To był bardzo dobry czas, ale pamiętałem, że na hali 6.53 s nie dało mi medalu. Po czwartej, może piątej serii wiedziałem już jednak, że wejdę. Pierwsza trójka w moim biegu była w zasięgu, ale i tak jest dobrze. Teraz w półfinale na luzie, bez stresu, bo wydaje mi się, że w drugiej części dystansu byłem dziś nieco spięty i można to zrobić lepiej. Po prostu chcę dać z siebie wszystko – mówił.
Owszem, nasiedział się wczoraj na “gorącym krześle” dla najlepszych zawodników z czasami. Prawie godzinę, bo z różnych powodów eliminacje setki nieco się przeciągnęły. Ale to raczej nie powinno mu przeszkodzić, ba, między wierszami mówił, że to nawet dobrze dla jego pewności siebie – bo zobaczył w tym czasie, że nie odstaje poziomem i finał jest w zasięgu. Gdyby brać pod uwagę wyniki z wczoraj, to Dominik ze swoim 10.12 s byłby szesnasty. Do finału trzeba by za to było pobiec 10.01 s. Innymi słowy: gdyby rekord Woronina faktycznie uległ Dominikowi, to szanse na miejsce w biegu o medale byłyby ogromne.
Choć stawka jest niesamowicie mocna i wyrównana.
Stany, Jamajka i reszta świata
Sześciu zawodników zeszło poniżej 10 sekund już w eliminacjach. Na tegorocznych listach światowych – choć oczywiście wielu w Budapeszcie nie biegnie – jest aż 38(!) takich. Jeszcze sześć lat temu, gdy Usain Bolt po raz ostatni startował na mistrzostwach świata, w samym finale z dziewiątką z przodu rywalizację skończyło czterech zawodników. W eliminacjach tylko jeden. Ogólny poziom biegu na 100 metrów niesamowicie się w ostatnim czasie podniósł – nawet jeśli w tej chwili nikt nie zbliża się do rekordowego rezultatu Bolta.
O dogonieniu największych faworytów w przypadku Dominika Kopcia na razie nie ma co myśleć. Ci biegają w swojej lidze. Ale dzięki temu walka o złoto powinna być niesamowicie interesująca.
– W każdej rundzie będę biegać poniżej 10 sekund, coraz szybciej i szybciej. Finał zostanie wygrany w takim czasie, w jakim w nim pobiegnę. Mówiłem, że mogę biegać 9.65 s i szybciej, a nie sądzę, by ktokolwiek inny był w stanie to zrobić. Ale jeśli myślą, że tak jest, to będę gotowy ich pokonać – mówił Noah Lyles, który wczoraj pobiegł 9.95 s i miał drugi czas eliminacji. Te wygrał, niespodziewanie, Oblique Seville, który do samego końca nie odpuścił i wybiegał znakomite 9.85 s.
– Jestem zaskoczony, nie spodziewałem się takiego wyniku w pierwszym biegu. Ale to dało mi mnóstwo pewności siebie na kolejne starty. Miałem swoje problemy, to jednak pokazuje, że jestem na dobrej drodze i teraz mogę biegać z najlepszymi. Nie przeszkadzały mi falstarty [w jego serii bieg dwukrotnie wznawiano – przyp. red.], to się zdarza, trzeba sobie z tym radzić. Świetnie, że udało mi się utrzymać tempo Freda [Kerleya], a nawet go wyprzedzić. To było coś, co zabiorę ze sobą do półfinału. Wiem, że mogę biegać przeciwko tym gościom. Myślę, że napędzimy Amerykanom stracha. Jamajczycy nadchodzą – mówił.
Faktycznie, gdyby wyniki z eliminacji potraktować jako kwalifikacje do finału, na ośmiu biegaczy, trzech byłoby z USA, a dwóch z Jamajki. Amerykanów reprezentowaliby Noah Lyles, Fred Kerley (który mówił, że bieg w I rundzie traktował lekko) i Christian Coleman, z kolei Jamajkę Oblique Seville i Ryiem Forde. Dwie wielkie sprinterskie nacje chciałaby jednak pogodzić pozostała trójka. Czyli Brytyjczyk, Kenijczyk i reprezentant Republiki Południowej Afryki.
Ten pierwszy to Zharnel Hughes. W eliminacjach pobiegł spokojnie, z czasem 10.00 s wygrał swój bieg. To on jednak przewodzi światowym listom – choć warto zauważyć, że to jego jedyny start na takim poziomie – z wynikiem 9.83 s i będzie jednym z faworytów. Kenię, tradycyjnie potęgę na długich dystansach, w sprincie reprezentuje Ferdinand Omanyla. On, co ciekawe, swojego biegu nie wygrał, ale to przez to, że miał w nim też…. Noah Lylesa. – Dziś chodziło o wyczucie bieżni. Cieszyłem się tym startem. Fajnie było zmierzyć się z Noah już w eliminacjach. To świetny rywal, każdy bieg przeciwko niemu jest nowym doświadczeniem. Z drugiej strony skupiam się tylko na sobie. Wcześniej mówiłem, że chcę wygrać mistrzostwa, teraz czuję, że moje ciało jest na to gotowe. W kolejnych rundach będę tylko szybszy. Na nadgarstku mam napisane 9.66 – to mój cel na ten sezon – mówił Kenijczyk, drugi na światowych listach i, obok Lylesa, główny faworyt do złota.
Został jeszcze zawodnik z RPA, czyli Akani Simbine. W eliminacjach osiągnął taki czas jak Omanyala – 9.97 s. Z całej ósemki jest najstarszy, jako jedyny rocznikowo ma 30 lat. Ale w ostatnich kilku sezonach wyłącznie zyskuje. Rok temu na mistrzostwach był piąty z czasem 10.01 s. W tym sezonie biegał już 9.92 s. Ma spore możliwości i chciałby je pokazać. – Chciałem wygrać swój bieg eliminacyjny, zbudować nieco pewności siebie. W tym roku czołowa dwudziestka na świecie jest bardzo blisko siebie. Trudno stwierdzić, kto wygra finał. Może ten, kto najlepiej się wyśpi? Albo ten, kto zje najlepsze śniadanie? Zobaczymy, to wszystko będzie ekscytujące – mówił.
Grono faworytów, jak powiedział, jest więc bardzo szerokie. A przecież z drugiego szeregu atakować może choćby mistrz olimpijski, Lamont Marcell Jacobs, który po wielu problemach próbuje obudować formę. Wczoraj, jak sam stwierdził, popełnił wiele błędów w pierwszej części dystansu. Dziś chciałby się poprawić. Podobnie jak wielu innych biegaczy, w tym Dominik Kopeć. Polak chciałby bowiem pobiec w tym biegu, w którym Lyles, Simbine czy Omanyala będą walczyć o złoto.
I może mu się to udać.
***
Półfinały biegu na 100 metrów dziś od 16:35, finał o 19:10.
Fot. Newspix