Przez pierwsze 25 minut meczu dało się odnieść wrażenie, że Manchester City prędzej czy później strzeli bramkę. Że jedno czy drugie trafienie to wyłącznie kwestia czasu, nad którą nie stoi żaden znak zapytnaia. Owszem, Sevilla robiła, co mogła, żeby utrudniać życie rywalom w ofensywie. Ale piłkarze City byli chyba tak bardzo przekonani o swojej wyższości, podobnie jak my, że aż w pewnym momencie wyszło im to na złe.
W 25. minucie podopieczni Pepa Guardioli dostali gonga. Paradoks polega na tym, że Sevilla nie zrobiła nic wielkiego, ba, akcja bramkowa zaczęła się od błędu w wyprowadzeniu piłki przez Bono (swoją drogą – świetny występ, tak jak Edersona). Potem użyła naprawdę prostych środków, bo wystarczyło dośrodkować piłkę na głowę En Nesyriego, i voila. A że Marokańczyk zna się na strzelaniu bramek w ten sposób jak mało kto w LaLiga, nawet dwóch obrońców City nie wystarczyło do jego zablokowania. Choć, powiedzmy sobie wprost, Gvardiol z Ake odstawili gangsterkę. Za krycie na radar przy polu bramkowym i to na najwyższym poziomie w Europie każdy wymagający trener w przerwie meczu robi ci taką suszarkę, że po wyjściu na drugą połowę chodzisz jak mały samochodzik.
Ale zanim przejdziemy do dalszych spraw, np. do faktu, że Sevilla imponowała kapitalną organizacją, acz raziła nieskutecznością, trzeba zatrzymać się na faulu Loica Bade. Francuski stoper ostatnio wyleciał z boiska z czerwoną kartką za zatrzymanie przeciwnika i zabranie mu możliwości wyjścia na czystą pozycję. Najwyraźniej nie wyciągnął wniosków, bo podobnie zrobił dzisiaj z Erlingiem Haalandem. Gdyby nie faul Bade, Norweg mógłby mieć sytuację sam na sam z bramkarzem, ale sędzia chyba stwierdził, że to nie była aż tak klarowna sytuacja. Trudno stwierdzić – dla jednego to może być czerwona, dla innego słusznie tylko żółta. Na pewno jednak piłkarzowi Sevilli po prostu się upiekło.
Manchester City – Sevilla 1:1. Niewykorzystane sytuacje się mszczą
To ostatnie zdanie równie dobrze wiele razy mogłoby pasować do problemów „Obywateli” z początku drugiej połowy. Wielkich problemów, wręcz pożarów, których nie dało się ugasić, bo wszystko było w nogach piłkarzy Sevilli. Dość powiedzieć, że El Nesyri miał dwie doskonałe setki w ciągu 15 minut – najpierw na 2:0, a potem chwilę po strzeleniu gola przez City. Ale dał ciała raz i drugi. Przegrywał pojedynki z Edersonem. Nie został bohaterem. Inni piłkarze Sevilli zresztą też, aczkolwiek trzeba ich pochwalić, że momentami bawili się przy wyprowadzaniu kontrataków jak z juniorami. Tylko że w ogólnym rozrachunku niewiele to zmieniało, skoro przejęli nieskuteczność po City z pierwszej połowy i oczywiście pokarało ich znane piłkarskie porzekadło.
Sevilla z biegiem czasu miała coraz większe trudności. Broniła Częstochowy zaciekle, Bono dwoił się i troił, a obrońcy, w końcówce już oddychający rękawami, starali się przetrwać do konkursu rzutów karnych. Poza dużym zaangażowaniem mieli też trochę szczęścia, że Manchester City czasami chciał wejść do ich bramki. Za dużo było markowania strzałów, „ostatnich” zwodów i podań. A to przecież nie Fifa i nie mecz towarzyski. Szczególnie że przy wyniku 1:1 wszystko mogło zmienić się w pięć sekund, bo Hiszpanie nie odpuszczali w ataku.
Ten mecz przypominał trochę starcie dwóch wytrawnych bokserów. Gdy jeden się wyszumiał i wyżej postawił gardę, drugi starał się przejąć inicjatywę. I tak na zmianę, czasami z obawą o większe ryzyko, dlatego trudno jednoznacznie stwierdzić, kto w ciągu 90 minut był lepszy. Każdy miał swoje argumenty, żeby wygrać, choć widać było ewidentnie, że do rzutów karnych bardziej nie chcą doprowadzić Anglicy. Ale te stały się faktem.
Wojnę nerwów wygrał Manchester City
Do piłki podchodzi Haaland… Gol. Ocampos – bezbłędny. Alvarez – pewnie, prawie w okienko. Mir – jakby kopiował strzał poprzednika. Kovacić – inny róg, fachura. Rakitić – prawie złapany, ale trafił. Grealish – jako pierwszy wybrał środek, dał radę. Montiel – wzorowo. Walker – miał szczęście, Bono centymetry od obrony. I wreszcie Gudelj… podwyższył cel, ale przesadził. Obił poprzeczkę.
No i w tym momencie piłkarze City poczuli radość, bo wygrali Superpuchar UEFA. Po trudach, po naprawdę ciernistej drodze, która wynikała ze świetnego przygotowania Sevilli do meczu. Trzeba to podkreślić, bo zespół trenera Mendilibara absolutnie nie odstawał, a wręcz potrafił dłuższymi chwilami zdusić „Obywateli”. Ale czy ktoś za kilka lat będzie o tym pamiętał? Niekoniecznie. Trofeum wędruje do gabloty Manchesteru City, który popełnił jeden błąd mniej w kluczowym epizodzie rywalizacji. Może to być jednak jakiś pozytyw dla Andaluzyjczyków na najbliższą przyszłość.
Manchester City – Sevilla (0:1), rzuty karne: 5:4
Palmer 63′ – El Nesyri 25′
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Floyd Patterson – ostatnia nadzieja… białych
- „Bałabym się prób genetycznego ulepszania człowieka”. Wywiad z prof. Ewą Bartnik
- Ligi regionalne. Dlaczego zawsze kończy się tylko na ekscytujących pomysłach?
- Gdzie tłumy, a gdzie pustki? Frekwencja na europejskich stadionach [ANALIZA]
Fot. Newspix