W zmierzającej ku przepaści Wiśle Kraków czuł się jak ryba w wodzie. Odegrał ważną rolę przy jej ratowaniu. Zawsze chciał połączyć biznes, sport i podróże. Na mniejszą skalę udało mu się to w żeglarstwie, gdzie zdobył brązowy medal mistrzostw Europy. Ma na swoim koncie wiele egzotycznych projektów. Restrukturyzował kazachską hutę. Budował hotele na Zanzibarze. Dzielił globalne firmy energetyczne. Łączył arabskie przedsiębiorstwa budujące sztuczne wyspy. Pomagał ambasadorowi ONZ w stworzeniu międzynarodowej organizacji. Oto Piotr Obidziński, prezes Rakowa Częstochowa, i jego życie. Na walizkach. Z dużymi dawkami adrenaliny.
Michał Świerczewski wielokrotnie diagnozował, że największym problemem polskiej piłki są ludzie. Brakuje ich wśród prezesów, dyrektorów, finansistów czy marketingowców. Zatrudnia ich po wyczerpujących rozmowach kwalifikacyjnych. Szuka niecodziennych rozwiązań.
Czy jednym z nich jest Piotr Obidziński, który w marcu został prezesem Rakowa? Zależy, z której strony spojrzeć. Po jednej zobaczymy prezesa z karuzeli, który pracował już wcześniej w ekstraklasowym klubie. Po drugiej dostrzeżemy człowieka, który swoje zawodowe życie oparł na wielu trudnych rynkach i ma opinię specjalisty od spraw skomplikowanych. W Wiśle Kraków udowodnił, że świetnie odnajduje się w ekstremalnych warunkach. Choć po odejściu z krakowskiego klubu wrócił do pracy w korporacji, miał z tyłu głowy, że prędzej czy później znów zwiąże się z piłką. Uzależnił się od tej adrenaliny. Ale to nie z jej powodu, nie przez adrenalinę, ma na sobie kamizelkę z herbem Rakowa, gdy podjeżdża rowerem pod swoje biuro na warszawskim Śródmieściu.
– Nie boisz się? – pytam, wskazując na barwy, gdy widzimy się w lutym.
– Nie. W Warszawie raczej nie ma problemu z Rakowem. I oby tak zostało.
– Raków ma potencjał, by stać się klubem wszystkich Polaków?
– Ma. Wiadomo, że ktoś się zawsze znajdzie, ale Raków generalnie nie wzbudza negatywnych emocji. Nawet nasze hasło „Medaliki”. Nie żadne smoki, wilki czy inne stwory. Wszyscy lubią i kibicują „Medalikom”. Komu mogą przeszkadzać?
WYWIAD W WARSIE, ZARZĄD W PRZEDZIALE
Połowa lutego 2019 roku. Wisła Kraków wychodzi z jednego z największych kryzysów w historii polskiej piłki. Sarapatę, Dukata, Meresińskiego i Vannę Ly mieli już historia. Wieść o geście Jakuba Błaszczykowskiego roznosi się po całym świecie. Jarosław Królewski, traktowany jako powiew świeżości w polskiej piłce, czaruje informatycznymi hasełkami. Tomasz Jażdżyński daje kibicom gwarancję spokojnej odbudowy. Całe trio, wraz z Bogusławem Leśnodorskim, zyskuje status bohaterów. Nazywa się ich ratownikami. Nikt nie wie, czy przyszli na chwilę, czy na stałe, bo nikt nie wybiega w przyszłość tak daleko. Ważne jest to, że zapewniają środki na bieżące funkcjonowanie, odzyskują licencję, podpinają pacjenta pod respirator i doprowadzają do sytuacji, gdy można już odłączyć aparaturę, choć stan chorego wciąż jest bardzo ciężki.
Dzwonię do Piotra Obidzińskiego, który oficjalnie pełni w Wiśle funkcję pełnomocnika zarządu ds. restrukturyzacji. W praktyce wykonuje najwięcej zarządczej i operacyjnej pracy. Pytam o możliwość wywiadu. Obidziński chce porozmawiać. Wie, że Wisła musi być transparentna. Jednać w ten sposób społeczność, bez której nie przetrwa. On sam stanowi wtedy nieopowiedzianą historię. Kibic nie zna go szerzej, bo nie udzielał jeszcze większego wywiadu. Ma tyle roboty, że nie wie, w co ręce włożyć. Przez kilka dni próbujemy znaleźć wolny termin. Bez skutku. Zawsze coś. Pyta, czy mieszkam w Warszawie. Odpowiadam twierdząco. Proponuje spotkanie w poniedziałek o 7:45 na Warszawie Centralnej. Peron numer cztery. Pociąg relacji Warszawa – Kraków. Wagon WARS.
– Znajdźmy wolny stolik, mamy godzinę – rzuca, po tym jak zjedliśmy pociągową jajecznicę.
– Godzinę? Przecież do Krakowa jedzie się ponad dwie – walczę o swoje, przecież jest tak wiele wątków do omówienia.
– Tak, ale musimy zrobić jeszcze spotkanie zarządu i ustalić plan działania na ten tydzień.
– Tu? W pociągu?
– Tak. W klubie już nie będzie na to czasu.
Jadą z nami Rafał Wisłocki, prezes Wisły Kraków, Seweryn Dmowski, pomagający przy PR i nowy pracownik klubu niższego szczebla. – Jak zostanie nam kwadrans, to cię zbrifuję. Jeśli nie, zrobimy to w drodze do Myślenic – rzuca do świeżaka Obidziński, człowiek odpowiedzialny za restrukturyzację Wisły.
Siadamy. Włączam dyktafon. Nie tracimy czasu. Obidziński opowiada o szalonych tygodniach w Wiśle Kraków. Sytuacja „Białej Gwiazdy” jest tak trudna, że pracuje „non stop siedem dni w tygodniu”. Rzuca wiele niezrozumiałych branżowych określeń. Na przykład quick wins. To czynności, które w kryzysowej sytuacji można podjąć względnie szybko. Obidziński, a w zasadzie to cała Wisła, ma już wtedy na koncie kilka skutecznych quick winsów. Obcina koszty administracji i zespołu. Sprawnie egzekwuje pomysł ratowników, emisję akcji, które dają klubowi cztery miliony złotych. Kwitnie sprzedaż karnetów i koszulek.
Mój rozmówca żartuje, że pseudokibiców, którzy wyczyścili krakowski klub niemalże do ostatniej złotówki, przerosła nawet rola pasożyta. Bo pasożyt nie zabija swojej ofiary, jeśli chce na niej długo żerować. A kibole niemalże doprowadzili do upadku klubu. Diagnozuje przy tym, że w Wiśle nie ma korporacyjnego ładu, systemu stawiania celów i rozliczania z nich, opierania się na liczbach. Ma w planach zarazić klub takimi wartościami. Ale dopiero później. Teraz zakasuje rękawy. Renegocjuje lub ucina wszystko, co tylko da się renegocjować lub uciąć. Należącą do partnerki Dukata firmę sprzątającą. Przesadzone koszty cateringu w strefie VIP.
Nie brzmi jak klasyczny człowiek futbolu, choć opowiada o procesach zachodzących w klubie piłkarskim. Raczej jak międzynarodowy biznesmen. W Wiśle znalazł się zresztą przypadkiem. Jako konsultant strategiczny miał dogadany kolejny kontrakt w Arabii Saudyjskiej. Planował podjąć go wraz z początkiem roku, ale w tym pustynnym kraju na Bliskim Wschodzie doszło do zmiany rządu, przez co zmienił się zespół projektowy. W międzyczasie wybrał się więc na narty na Kasprowy Wierch, gdzie był także Bogusław Leśnodorski. Właśnie w trakcie tej świątecznej przerwy były prezes Legii, zdecydował się na doraźną pomoc „Białej Gwieździe”. A że Wisła odwzajemniła chęć pomocy, częściej wisiał na telefonie niż przebywał na stoku.
– Panie Rafale, jeśli mamy to zrobić, musi pan mieć kogoś, kto ogarnie panu biznes – rzuca Leśnodorski przez telefon do Rafała Wisłockiego, z którym zdążył już się spotkać, chwilę po tym jak zadeklarował na Twitterze chęć pomocy „Białej Gwieździe”. Zaśnieżone Tatry, lawinowa „czwórka”, kaski, narty, sprzęt. „Leśny” odwraca się w kierunku Obidzińskiego.
– Oddzwonię za chwilę – mówi do telefonu.
Obidziński trafiła do Wisły z nadania Leśnodorskiego, a więc siłą rzeczy jest postrzegany jako jego człowiek. Nawet gdy „Przegląd Sportowy” zalicza wtopę, „informując” o nowym prezesie Rakowa, omyłkowo wskazuje właśnie na barwnego prawnika. Relacja obu panów nie była wtedy aż tak bliska, jak mogło się wydawać. Na polu biznesowym, a nie sportowym, spotkali się wtedy po raz pierwszy.
Obidziński współpracował w przeszłości z kancelarią LSW, ale bliżej z wspólnikiem byłego prezesa Legii, Maciejem Ślusarkiem. Z Leśnodorskim zna się z gór oraz z projektów z ludźmi zwiazanymi z Legią, ale tą żeglarską. Akurat wtedy, w Tatrach, znaleźli się w tej właśnie większej sportowej grupie. „Leśny” znał zawodową historię swojego kolegi. Specjalista od spraw beznadziejnych – ta łatka była chyba kluczowa, gdy Leśnodorski pomyślał o Obidzińskim. Bo większy kryzys niż wtedy w Wiśle ciężko sobie w ogóle wyobrazić.
Obidziński nie potrzebuje czasu do namysłu. – Mam miesiąc wolnego. Mogę to zrobić – odpowiada krótko i konkretnie. Plan jest taki: podratuje Wisłę pro bono, a później wróci do pracy w konsultingu przy kolejnym projekcie.
Ale piłka wciąga jak mało co, a w Arabii Saudyjskiej doszło w międzyczasie do zmiany władzy, co skomplikowało projekt, przy którym miał uczestniczyć.
Obidziński jeszcze wtedy nie wie, że futbol pochłonie go bez reszty. Nikt w Wiśle nie myśli o górnolotnych sprawach, gdy do ogarnięcia tak wiele przyziemnej prozy życia. Po godzinie rozmowy w WARS-ie pojawia się Rafał Wisłocki.
– Piotrze, mamy wolny przedział.
– Dwie minuty i jestem.
Kończymy wywiad. Puentę dogadujemy telefonicznie. Zebranie zarządu faktycznie odbyło się w tamtym pociągu. Wszystkie sprawy zostały przegadane. Nie starczyło czasu na zbriefowanie nowego pracownika.
Kolejne piętnaście minut w plecy.
Każdy kwadrans w tej szalonej walce był na wagę złota.
KOMU MOGĄ PRZESZKADZAĆ MEDALIKI?
– Po tym co się działo przy okazji Pucharu Polski, nadal stoisz przy stanowisku, że Raków nikomu nie wadzi?
– Tak, bo to tylko pojedyncze incydenty idiotów. Większość ludzi weszła i wyszła w swoich barwach. Ja sam biegam w stroju Rakowa gdziekolwiek jestem. Skoro jestem pracownikiem klubu sportowego, to dlaczego mam uprawiać sport w innych barwach? Bardzo lubię społeczność kibicowską, bo jest z natury honorowa. Po co przenosić te spory na ulice? Toczmy bój w ramach reguł sportowych. Walczmy o to, kto będzie głośniejszy, kto zgromadzi więcej osób, kto zrobi lepszą oprawę, kto bardziej pomoże atmosferą swojej drużynie. Największą dumą legionisty nie powinno być pobicie kibica Polonii, a Wisły kogoś w pasiastej koszulce. Największą dumą, na przykład w Krakowie, powinno być to, że w sytuacji kryzysowej kibice z dnia na dzień pozbierali klub, kupując gadżety i akcje za kilka milionów. I za to wielki szacunek. Tak rywalizujmy. W ten sposób. Zabranianie chodzenia w barwach po mieście… Jakie znaczenie ma to, w jakiej koszulce chodzę?
– W tej wojnie plemiennej jak widać duże.
– Wychowałem się na Legii. To się nigdy nie zmieni. Zapewne w Warszawie dokonam swego żywota. Ale jednocześnie identyfikuję się ze swoim pracodawcą. Jestem zawodowym menedżerem. Wiążę się z barwami w taki sam sposób, w jaki robią to zawodnicy.
PODNIESIENIE PODŁOGI
– Opowiedzmy o tym, jak wyglądały te trzy miesiące w Rakowie.
– Zacząłem od przeglądu tego, co jest.
– Zostałeś zatrudniony w konkretnym celu.
– Mam bardzo jasne zadania. Jednym z nich jest znaczne zwiększenie przychodów sponsorskich. I efektywnie go już z Dawidem Krzętowskim i zespołem realizujemy. Choć oczywiście na powitalnej konferencji stawialiśmy jako najważniejszy z bieżących celów, wiadomo, zrobienie wszystkiego, by umożliwić drużynie i trenerowi sprawne dowiezienie mistrzostwa, co wspaniale się udało.
– Okrągła formułka?
– Niekoniecznie. Cały team niesportowy naprawdę pracował nocami, aby wszystko dowieźć organizacyjnie, komunikacyjnie i finansowo. Przykład? Zorganizowaliśmy w 48h na prośbę szkoleniowca kriokomorę, za co należy się ukłon w stronę działu sponsoringu. Swoją drogą, przyjechała do nas z bazy w Myślenicach… Kolejnym zadaniem jest wsparcie klubu w działaniach na rzecz poprawy infrastruktury na szczeblu władz lokalnych i państwowych.
– Temat rzeka w Rakowie.
– Nastąpiło ocieplenie w relacjach z miastem. Jest chętne do współpracy. Zakładamy, że nie zostawi nas na lodzie z tematem, w sprawie którego przyjechał do Częstochowy pan premier, bo w naszej sprawie potrzeba współpracy strony rządowej i miejskiej. Póki co jestem dobrej myśli. Najważniejsi urzędnicy, prezydenci, są regularnie na meczach. Wygląda na to, że są bardzo oddani sprawie, jako czemuś trwałemu, na dekady.
– Jesteś po to, by Raków lepiej na siebie pracował? By mógł się bardziej samofinansować? Ostatnio wykazał sporą stratę, ponad 19 milionów. Póki co Michał Świerczewski dokłada…
– Celem klubu sportowego po sukcesie sportowym powinno być zbudowanie czegoś trwałego. Czy to w obszarze organizacji, czy infrastruktury. To naturalny proces. Budowanie fundamentów pod kolejne osiągnięcia. Trwałe podniesienie podłogi. Mam na myśli rozbudowę infrastruktury, wzmocnienie organizacji i dopilnowanie efektywności akademii.
Aktualna organizacja dołożyła ogromną cegłę do sukcesów sportowych. Nie wolno o tym zapominać i też gratulować. Dzięki temu na przykład sama techniczna reorganizacja finansów przy tym świetnym zespole była tylko tak zwanym quick-win. A kolejne zmiany jak typu wdrożenie CRM są w toku.
Docelowo chciałbym, by Raków był dużym klubem w średnim mieście, z infrastrukturą, akademią, dobrym skautingiem i stadionem, który generuje zyski z dnia meczowego. To oczywiście trudne, żeby polski klub radził sobie bez bogatego właściciela. Ale celem jest, by właściciel był buforem – gwarantem stabilności. Zapewniał psychiczny komfort na wypadek niefartownej sytuacji, jak to bywa w sporcie i w życiu, takiego unlikely event of an emergency water landing. Takie rzeczy się zdarzają np. dla Legii były to trzy lata poza fazą grupową pucharów. Gdy jednak nie wydarza się coś niespodziewanego, z rentowną infrastrukturą, efektywną akademią, porządnym skautingiem, regularnymi miejscami w topie i transferami, w długim okresie klub się musi zbilansować, bo za tym idzie zainteresowanie sponsorów. Jeśli dodatkowo awansuje się średnio co drugi rok do grupy pucharów, ta spirala nakręca się jeszcze bardziej.
– A więc bogaty właściciel to poduszka bezpieczeństwa na złe czasy.
– Do takiego modelu trzeba dążyć w Rakowie i generalnie w polskim futbolu.
– Ile na to potrzeba czasu dla Rakowa?
– Mniej więcej dekadę.
SPECJALISTA OD TRUDNYCH RYNKÓW
2008 rok. Po roku pracy na Ukrainie w Accenture, ogromnej międzynarodowej korporacji zatrudniającej ponad 700 tysięcy osób, Obidziński prosi o 1,5 roku bezpłatnego urlopu. Z tą wielką i uznaną firmą konsultingową związał większość zawodowego życia. Tam zaczynał, tam pracował chwilę przed otrzymaniem oferty z Rakowa. Świeżak po studiach ekonomicznych i stypendium menedżerskim został rzucony do Kijowa ze względu na znajomość rosyjskiego, gdzie sporządzał strategie wzrostu dla banków. Gdy ledwo zaczął piąć się w górę korporacyjnej hierarchii, dostał niecodzienną propozycję. Grupa inwestorów z Polski potrzebowała na Zanzibarze człowieka, który zajmowałby się handlowaniem ziemią pod budowę hoteli, jeszcze w czasach, gdy ten kierunek nie był zupełnie modny turystycznie. Na myśl o egzotycznym zadaniu zapaliły mu się oczy. Podjął się go bez wahania, biorąc uprzednio urlop w macierzystej pracy.
– Czasem śmieją się ze mnie na Twitterze, że potrafię załatwić wszystko z szefem wioski. To jednak moment, który w jakiś sposób ukształtował moją drogę zawodową. Gdy wróciłem do Accenture, ze względu na doświadczenie zanzibarskie, ale też wcześniej kijowskie, zrobiono mnie specjalistą od niecodziennych projektów i specyficznych rynków – opowiada.
Kryzysowe sytuacje. Dzikie kraje. Nieoczywiste zadania. Konsultant strategiczny, nazywany także doradcą, to osoba, która doradza przedsiębiorstwom w kluczowych i strategicznych kwestiach. Nie da się zamknąć jego kompetencji w sztywnych ramach. Może wymyślić strategię wejścia na nowy rynek. Może odnaleźć miejsca, w których firma źle wydaje pieniądze. Może ratować zmierzający do upadku biznes. Może poukładać zarządzanie w momencie, gdy dochodzi do fuzji dwóch przedsiębiorstw.
To taki pan, do którego dzwonią bogaci przedsiębiorcy, często operujący miliardowymi budżetami, by ten powiedział im, patrząc świeżym okiem i znając wiele branż, co robią źle. Lub wymyślił i podpowiedział, jak można robić to lepiej.
Obidziński opowiada o swojej pracy: – Nie zawsze kryzys polega na tym, że firma jutro się wywróci, bo nie ma już pieniędzy, wszystko wydała i stoi nad przepaścią. W dużym biznesie są, co do zasady, mądrzy ludzie. Potrafią patrzeć na kilka ruchów do przodu. I czasem dochodzą do sytuacji, w której czują, że za dwa lata mogą mieć problem. I nie bardzo mają czas w natłoku codziennego zarządzania by myśleć, co zrobić. Mam jakąś firmę, przykładowo dilera marki samochodowej. Widzimy, że klienci jeszcze są. Ale widzimy też rynkowe tendencje i wiemy, że za dwa lata fabryka będzie docierać do klienta sama i sprzedawać auta bezpośrednio bez internet.
– I teraz zastanawiamy się: jak uciec z tej sytuacji? Jak wymyślić dalszą strategię wzrostu firmy, która zmierza do ściany? Jeszcze jesteśmy daleko od upadku. Mamy spory zapas gotówki a auta dobrze się sprzedają. Ale wiemy, że ze względu na zmiany technologiczne, społeczne czy konkurencję nasz biznes za dwa lata się skończy. Musimy coś wymyślić. Wtedy jako konsultanci przygotowujemy scenariusze rozwoju przedsiębiorstwa.
– W innych typach zleceń właściciel firmy chce wydzielić jej jakąś część. Pewien sektor mu nie pasuje, nie przynosi dochodów albo jakiś fundusz chce go podkupić, bo skupuje firmy z danej branży. Wtedy od nowa układamy operacyjnie pozostałe obszary firmy. Patrzymy, co można zrobić, kogo zatrudnić, jak to poukładać, jakie procesy wdrożyć, jaki plan ustalić, jaki ma być nowy model operacyjny.
To nie jest praca, która sprzyja stabilizacji. Ale ciekawa i dobrze płatna. Jeden projekt trwa zwykle kilka miesięcy. Wtedy konsultant jedzie w dane miejsce, przesiąka nim, robi audyt, wyciąga wnioski i proponuje zmiany. Nie wciela ich w życie, on jest tylko i aż od tego, by podrzucić dobre rozwiązanie.
– Najbardziej egzotyczne projekty? Z pewnością Kazachstan. Tamtejszy kombinat wydobywczo-hutniczy miał problem z wydawaniem pieniędzy. Wyrzucał rocznie setki milionów dolarów i trochę nie wiedział na co. Robiliśmy przegląd pozycji zakupowych punkt po punkcie, by ustalić, które wydatki są niepotrzebne. Gdy zaczęliśmy restrukturyzować wydatki tej huty, skończyło się tak, że ktoś ważny z dnia na dzień zniknął. Siedziałem tam dwa razy po trzy miesiące. Temiratau koło Karagandy… Zdarzyło mi się nawet być na meczu tamtejszego Szachtiora.
– Kolejna egzotyczna historia to Nigeria, gdzie pracowałem przy szybach naftowych. To nie była żadna wizjonerska sprawa, musieliśmy nauczyć lokalne załogi wdrażać podstawowe procesy. Pęka studnia w delcie Nigru, ropa się leje i dopiero za tydzień przyjdzie ktoś, kto ją zatka. A ropa idzie w glebę. Takiego typu były tam problemy. Ustalaliśmy im podstawowe procesy. Raz na trzy dni macie przejść procedurę bezpieczeństwa. Raz na tydzień musicie się spotkać z kimś tam. Proste rzeczy, z których nie zdawali sobie sprawy. Zupełnie inna bajka. Porywanie ludzi jako sport narodowy, pełna ochrona wojskowa całą dobę, opancerzone pick-upy, ciekawie było.
Projekt, o którym mówi z największą ekscytacją? Jeden z ostatnich i najbardziej niecodziennych. Lewis Pugh to pływak-aktywista i ambasador ONZ do spraw czystości oceanów. Przepłynął biegun północny, by wskazać na problem topnienia lodu morskiego w Arktyce. Przepłynął jezioro polodowcowe na Mount Everest, by powiedzieć światu, że w Himalajach topnieją lodowce. Ma na koncie dziesiątki podobnych akcji sportowo-społecznych. Wystosował do firm konsultingowych zapytanie, czy jest w tej branży ktoś, kto zna się na sporcie, firmach o dużym PR i ma pasję do oceanów. Pugh potrzebował strategii dla swojej fundacji, której celem jest ochrona wielkich wód. Tworzenie obszarów chronionych, nadzorowanie nielegalnych połowów czy monitorowanie fauny. Wychowany na morzu Obidziński z Accenture, uczestnik kilku wypraw polarnych, pasował do tej wizji jak z obrazka.
– Osiągnęliśmy dzięki temu projektowi sukces na skalę globalną. Pugh doszedł miejsca, w którym jego fundacja była prezentowana na COP27, szczycie klimatycznym, który odbywał się w Sharm El Sheikh. Miałem w tym projekcie świetnych ludzi ze Stanów czy Indii. Fundacja dostała od nas grubą strategię wzrostu. Jak powinna działać jako organizacja? Skąd ma brać pieniądze? Do jakich sponsorów iść? Jak ich w ogóle wybrać? Jak budżetować? No i wreszcie: jak dobrze nadzorować wydawanie tych pieniędzy, by to było optymalne z punktu widzenia celów, jakie są do osiągnięcia? To sytuacja jeden do jednego jak w piłce nożnej, gdy klub sportowy szuka sponsorów. Tylko w Accenture byłem w stanie robić tak ciekawe projekty, bo inne firmy konsultingowe są zbyt małe i bardzo wyspecjalizowane. Nie mają aż tak wielkich sieci kontaktów i ludzi gotowych dostarczyć coś takiego – opowiada Obidziński.
Po sukcesie tego projektu miał okazje prezentować efekty dla kilkuset tysięcy pracowników Accenture na całym świecie.
RĘCZNIE REMONTOWANY JACHCIK I MEDAL MISTRZOSTW EUROPY
Po rozstaniu z Wisłą Kraków zamieszkał w Trójmieście. Wynajął mieszkanie tuż przy morzu i każdą wolną chwilę spędzał na jachcie Scamp. To szczytowa faza zajawki Obidzińskiego na żeglarstwo. A na pewno najbardziej obfita w sukcesy. Wcześniej, w 2019 roku, zdobył wraz z załogą Scamp brązowy medal mistrzostw Europy. Po takim sukcesie sponsorzy hojnie sypali groszem. Załoga kupiła nowy jacht, który miał zapewnić regularne sukcesy międzynarodowe. Celowała wysoko: w podbicie Europy.
– Malutki, ręcznie remontowany jachcik – Obidziński wspomina pierwszą łódkę Scamp Sailing Team, w którą właściciele zespołu włożyli sto tysięcy złotych. Kwota niby duża, ale w świecie żeglarstwa, sportu lubiącego się z poważnym biznesem, nierobiąca wielkiego wrażenia. Załoga Scamp One prezentowała się godnie na polskich wodach. Pojawiły się większe pieniądze od zaangażowanych właścicieli i sponsorów, a wraz z nimi nowa, lepsza łódka – Scamp 27. I to na niej zespół zdobył brązowy medal mistrzostw Europy w 2019 roku. Po tym sukcesie Scamp Sailing Team stwierdził, że idzie za ciosem.
Trzecia łódka, najnowocześniejsza, miała być najbardziej konkurencyjna na europejskich wodach. Przez rok – właśnie wtedy, gdy Obidziński zamieszkał w Trójmieście – pływała jedynie w polskich regatach. Wygrywała prawie każde zawody, w których startowała. Załoga nie robiła tego po to, by połechtać swoje ego. Traktowała lokalne regaty szkoleniowo, by nauczyć się nowego jachtu i przygotować na późniejszy podbój Europy.
Przez dwa ostatnie lata Scamp Sailing Team walczył na wodach Morza Śródziemnego. – Zrobiło się naprawdę poważnie. Pojawiły się prawdziwe budżety od ownerów i ich firm, oddani sponsorzy, umowy na setki tysięcy złotych. Cała kampania śródziemnomorska miała wielomilionowy budżet – opowiada Obidziński, który przy okazji pełni funkcję prezesa projektu.
Załoga zajmowała czołowe miejsca w kilku prestiżowych projektach. Piąte w Rolex Giraglia, szóste w Rolex Middle Sea Race. Obidziński przez kilka miesięcy żeglował na pełny etat, między innymi jesienią i zimą 2020 przeprowadzili w cztery osoby jacht z Gdyni do Alicante, by później wrócić do pracy w konsultingu. Dopiero wtedy, pomiędzy jednym startem a drugim, uświadomił sobie, jak specyficzną reputację zyskał dzięki udanej misji ratunkowej w Wiśle Kraków. Niektórzy naprawdę uwierzyli, że jest nie tyle specjalistą od spraw beznadziejnych, co wręcz cudotwórcą. – Przez pół roku dzwonili do mnie przedsiębiorcy, nad którymi wisiały długi, wisieli komornicy, generalnie tacy na skraju bankructwa. Pytali, jak wyjść z tej sytuacji. W wielu przypadkach nie było żadnych szans, nawet żadnego potencjału, żeby się odbić. Wielu myślało, że skoro uratowaliśmy Wisłę, to uratujemy każdego bankruta. To tak nie działa. Wisła miała potencjał, na którym można było budować. Wystarczyło wykorzystać możliwości kibicowskie, biznesowe i piłkarskie. Z drugiej strony dla świata dużego biznesu byłem zamieszany w aferę z pierwszych stron gazet, a hasło „prezes Wisły” dla ludzi, którzy nie śledzą piłki, to jednak ostatnio niezbyt dobra rekomendacja.
Pasja Obidzińskiego do żeglarstwa sięga czasu studiów. Jako członek władz centralnych samorządu studenckiego i kół naukowych na Uniwersytecie Warszawskim organizował juwenalia, eventy i wyjazdy sportowe dla setek studentów – właśnie na żagle, ewentualnie na narty, które są jego kolejną zajawką. Dorabiał jako instruktor narciarstwa i żeglarstwa. Na Erasmusa do Norwegii pojechał nie tylko po to, by zdobyć wiedzę menedżerską, ale też żeglować i pojeździć na nartach w ciekawych miejscach. Nurkuje. Jest ratownikiem WOPR-u. Codziennie robi po dwa treningi. Jeździ rowerem. Biega. Ostatnio dużo gra w polo.
– To zupełnie nie tak, że w Wiśle miałem pierwszy kontakt z zarządzaniem sportem. Od zawsze chciałem łączyć biznes, ekonomię i sport, a przy tym zwiedzać świat. To stąd moja interdyscyplinarność i przeplatanie korporacji i sportu – opowiada.
Piłka nożna? Pochodzi z legijnej rodziny, więc został nią zainfekowany od najmłodszych lat. – Mój pradziadek był oficerem, a jeszcze przed wojną służył w „fiskusie” wojskowym i był przez to zawodowo związany z Legią. Bardzo wspierał klub, pasją do piłki zaraził dziadka, a dziadek mojego tatę, który zabierał mnie od małego na Łazienkowską. Chodzenie na mecze piłkarskie to od zawsze ważna część mojego życia – opowiada Obidziński.
Obidziński nie wstydzi się tego, że jest legionistą. Kiedy ma taką pracę, że mieszka w Warszawie, zawsze można go zobaczyć przy Łazienkowskiej. Nie przeszkadzało mu noszenie barw Wisły. Nawet w Warszawie.
– Robię to z przekory, takiej prześmiewczości na spory panujące pomiędzy kibicami – przekonuje, wspominając, że w barwach Wisły regularnie chodził także w Krakowie.
– Nie zawsze to bezpieczne.
– Po prostu nie przyjmuje do wiadomości tego, że w relacjach pomiędzy klubami musi być tyle jadu. Nie mieści mi się to w głowie. Masz w mieście dwa kluby, każdy chodzi w swoich barwach i co? Ma prawo. Za dzieciaka nigdy nie rozumiałem, dlaczego jadąc na randkę z Bielan mam zdejmować z plecaka barwy Legii, gdy przejeżdżam przez Muranów.
Ciężko było też zrozumieć to, co wydarzyło się pewnej sobotniej nocy w Krakowie, gdy wraz z grupą przyjaciół chciał wejść do jednego z klubów, mając na sobie retro koszulkę „Białej Gwiazdy”. Sztuka ta się nie udała, bo jeden z ochroniarzy wyprosił go z lokalu. W barwach Wisły nie wpuszczają.
RODZINNY BIZNES
Podczas rozmowy Obidziński kilka razy zerka na telefon. – Sorry, Michał coś pisze – tłumaczy, mając na myśli właściciela Rakowa. Do gabinetu dwa razy wchodzi asystentka, podając dokumenty do podpisania. Ktoś dzwoni. Ktoś pisze. Gdzieś trzeba jechać. Coś trzeba załatwić. Do kogoś oddzwonić. Poświęcić czas dla syna. I jeszcze zrobić trening. Jeden i drugi.
W jego gabinecie, ulokowanym w kamienicy na warszawskim Śródmieściu, znajdują się książki i pamiątki sportowe. Są już oczywiście te z Rakowa, ale i również z Legii i Wisły. Gdy przejdziemy do pokoju obok, znajdziemy się w siedzibie organizacji pozarządowej „Konard – Komitet na rzecz dzieci w Polsce”, którą prowadzi mama prezesa Rakowa, lekarka z duszą społecznika i grupa oddanych przyjaciół rodziny. On sam nadzoruje jej projekty od strony stricte finansowej.
– Znajduje się tu też polska Wikipedia – mówi Obidziński o pokojach, które zajmuje fundacja.
– Jak to?
– Organizacja robi projekty na rzecz dzieci w tym wspólnie z Wikimedia projekt w szkołach dla sródmiejskich dzieci. Prowadzimy też, wspólnie z Accenture, projekt czyszczenia Wikipedii z treści, jakie przemyca rosyjska dezinformacja. Ukraina to w ogóle dla mnie ważny temat. Kijów jest drugim miastem po Warszawie, w którym mieszkałem w życiu najdłużej.
Gdy wybucha wojna, do Accenture odzywają się ludzie z kijowskiego banku, z którym Obidziński współpracował na początku swojej zawodowej ścieżki. Proszą o pomoc. Firma, w imię odpowiedzialności społecznej, pozwala Obidzińskiemu pracować przez dwa miesiące tylko na rzecz ukraińskich uchodźców. A ten organizuje przejazdy na granicę. Pomaga przy zakwaterowaniu uchodźców. Robi to w ramach pracy i ma na to konkretny budżet.
– Nawet tu, gdzie siedzimy, mieszkali ludzie.
– W twoim biurze?
– Tak. Oddaliśmy też uchodźcom część łóżek w naszych kwaterach.
No właśnie, budżetowe zakwaterowanie to kolejna część działalności Obidzińskiego. Menedżer założył piętnaście lat temu rodzinno-przyjacielską firmę wraz ze swoją mamą i jej przyjacielem oraz swoim przyjacielem, z którym zna się z podstawówki. Wynajęli lokum, w którym mieli dwadzieścia łóżek. Biznes szedł nieźle. Powoli, ale do przodu. Czwórka przedsiębiorców kierowała się zasadą, że prawie wszystko, co zarobi, zainwestuje. Tak, by najpierw rozkręcić interes do akceptowalnych rozmiarów, a później czerpać z niego zyski. Dziś operują łącznie 250 łóżkami w dwóch obiektach: własnym i wynajmowanym, a biznes zapewnia też fundusze na wspomniane projekty na rzecz dzieci. – Oba miejsca to typowe tanie zakwaterowanie. Jeden obiekt to konkurencja dla Ibis Budget, czyli jedno-dwugwiazdkowych hoteli. Drugi to znajdujące się przy Stadionie Narodowym duże centrum zakwaterowania dla większych grup wycieczkowych lub pracowników. Bar, ping-pong, knajpa, taki klimat – opowiada prezes Rakowa. – Ale cała Praga Południe mocno się zmieniła. Będziemy niedługo budować obiekt znacznie lepiej dopasowany do standardu okolicy – zdradza.
GORĄCY KARTOFEL
– Miałem mocny kryzys. Byłem gorącym kartoflem – mówi o tym, co działo się w 2018 roku, gdy dwa dni z rzędu zobaczył swoje nazwisko w czołówkowym tekście „Gazety Wyborczej”. – Wielu przestało odbierać telefony… Świat biznesu nagle o mnie zapomniał – wspomina, przywołując głośne fiasko żeglarskiego projektu „Polska 100”.
Wszystko zaczęło się w Pendolino, gdzie przypadkiem spotkał Mateusza Kusznierewicza. Wsiadając do pociągu, obaj panowie jeszcze się nie znali. Wychodząc z niego ze wspólnym pomysłem dużego projektu żeglarskiego, który wystartuje w największych regatach na świecie. Okazało się, że mają bardzo podobne wizje i postanawiają połączyć siły. Do Kusznierewicza miał dołączyć jeszcze wspólnik. Trochę jak w filmie. Jeden ma pomóc wizerunkowo i kontaktami, drugi biznesowo, trzeci organizacyjnie. I prawie się udało. Po kilku miesiącach jacht typu Volvo, wyposażony i wyremontowany, czeka na wypłynięcie. Załoga skompletowana i przygotowana. Trzyletnią wyprawę ma sfinansować Polska Fundacja Narodowa.
Polska Fundacja Narodowa, czyli otwarta w 2016 roku fundacja operująca pieniędzmi największych spółek skarbu państwa, której celem jest budowanie marki naszego kraju na świecie. Projekt żaglowy wpisuje się w ideę organizacji. Jacht ma wypłynąć z okazji setnej rocznicy odzyskania niepodległości, wystartować w najważniejszych regatach świata takich jak Fastnet, Newport Bermuda czy Sydney-Hobart, reklamować nasz kraj i ściągnąć do niego zagraniczne fundusze.
Zamiast tego robi się duża afera. Kręci się głównie wokół Kusznierewicza, który mierzy się z oskarżeniami o malwersacje finansowe. Pod lupą są jego faktury, wydatki i spółki. „Wyborcza” prześwietla do tego całą działalność PFN-u, który – jak wynika z jej śledztwa – wybiera wspierane projekty uznaniowo, bez konkretnych kryteriów. Tworzone są różne teorie. Projekt „Polska 100” staje się mocnym orężem politycznym. Gdzieś w tle cały czas pojawia się nazwisko Obidzińskiego. – Gdyby nie ta historia, pewnie nie trafiłbym do piłki – śmieje się po latach.
Pracował wtedy po nocach z kancelarią Bogusława Leśnodorskiego, który później polecił go do Wisły Kraków. Obidziński chciał jak najszybciej odciąć się od smrodu, jaki ciągnie się za „Polską 100”. – Umiesz czyścić trudne projekty. Widziałem na własne oczy, jak po nocy u mnie w kancelarii odkręcałeś tamtą aferę i dostałeś w końcu papier, że wszystko było tam OK – chwalił go wówczas były właściciel Legii. Widząc, jak Obidziński zarządza kryzysem wokół swojej osoby, miał pewność, że sugeruje Wiśle Kraków odpowiedniego człowieka. Z kolei projekt żeglarski Volvo, pod zmienioną nazwą, na tym samym jachcie i z tą samą załogą, do dziś jest flagowym projektem PFN i odnosi niemałe sukcesy na skalę międzynarodową.
Kilka miesięcy przed tym jak Obidziński podjął się misji ratunkowej przy Reymonta, czuł, że w swojej branży jest spalony. Firmy konsultingowe nie chciały powierzać projektów osobie, która figuruje w mocnych tekstach „Gazety Wyborczej”. Nie wiedział, co robić, więc zaryzykował. Wyjechał do Arabii Saudyjskiej na własną rękę, by spróbować przebić się na tamtejszym rynku jako konsultant-freelancer. Miał doświadczenie, osiągnięcia i wyrobione kontakty. – Nie było jak wcześniej: zatrudniony w Polsce, bezpieczna pensja, BMW z M pakietem i nieograniczonym limitem paliwa. Było „radź sobie”. Wsiadaj w samolot i bierz na siebie ryzyko. Nie zapłacą? To jesteś w dupie, bo zaryzykowałeś swoją kasę. Łatwo nie było.
– Ale zapłacili.
– Tak. Zaliczka z góry, a potem walka o resztę. Ale skuteczna. Robiłem to, co wcześniej w korporacji. Strategie wzrostu dla dużej firmy budowlanej. Łączyły się ze sobą dwa przedsiębiorstwa. Miałem zoptymalizować to połączenie, by miało ono sens. Wyszło na tyle dobrze, że miałem tam już nagrany kolejny projekt – opowiada. Nie podjął go, wybrał reanimację polskiego klubu piłkarskiego. Później znów podjął się pracy w konsultingu. Już nie jako freelancer, a znów pracownik Accenture. Żeby wrócić do firmy, musiał wysłać do centrali oświadczenie, że to nie on był aresztowanym prezesem Wisły.
Pierwszy projekt powrocie? Optymalizacja firmy IT. – Podczas pandemii był boom na branżę IT. Tak w nią inwestowano, że ogon zaczął merdać psem – śmieje się. Kolejny? Weryfikacja, czy arabska firma paliwowa powinna przejąć rafinerię i sieć stacji w Polsce. – Lubię pracować przy stacjach benzynowych. Znam się na tym i to łatwe – przekonuje. W pewnym momencie postawił sobie za cel, żeby pracować w rejonie zatoki podczas mundialu. – Żeby mieć mistrzostwa za darmo – śmieje się. Podczas turnieju pracował przy połączeniu dwóch spółek: firmy tworzącej sztuczne wyspy ze spółką budującą platformy wiertnicze. A w przerwach od pracy latał do Dauhy na mecze.
– Bajkopisarstwo! – śmiał się przed spotkaniem Polski z Arabią Saudyjską, kiedy spotkał Sławomira Peszkę, który poświęcił mu trochę miejsca w swojej biografii. – Przypomniałem mu jak było, zbiliśmy piątki i miło się rozeszliśmy. Inaczej zapamiętaliśmy te sprawy. Czym się różnią nasze wersje? Zasadniczo wszystkim – tłumaczył były prezes Wisły, gdy spotykamy się przypadkiem przed stadionem w Dauszy, dosłownie dwie minuty po spotkaniu z „Peszkinem”.
Peszko faktycznie go nie oszczędził.
Opisane projekty to tylko jakiś procent tego, przy czym działał Obidziński. Przez rok pracował w branży butikowej dla niemieckiej korporacji. Budował sieć dealerów BMW w Polsce. Doradzał LOTOS-owi, a więc paliwowej potędze. Mnogość branż, w których działał prezes Rakowa, robi wrażenie. – Bez przesady. Zacząłem w sektorze finansowym w Kijowie, ale potem zazwyczaj pracowałem przy przemyśle ciężkim. Ropa, gaz, prąd, drogi, budownictwo. Najczęściej nad stroną sprzedażową tych branż. Konsulting wymaga interdyscyplinarności. Możesz w tym zawodzie czerpać z innych branż, brać z nich najlepsze praktyki i inspiracje. Widzisz, że coś działa w jednej branży i zastanawiasz się, czy podziała w drugiej. Praca w konsultingu daje ci możliwość zobaczenia, jak się tworzy wartość w danej branży.
– Koniec końców w każdej funkcjonują te same uniwersalne zasady?
– Nie, absolutnie. Musisz rozumieć daną branżę i mieć do niej pasję. Bez pasji nie tylko nie zrobisz piłki, ale też nie wyprodukujesz prądu. Tylko człowiek z pasją wymyśli nowy sposób kumulowania energii, który rozwiązałby największy problem ludzkości. Wystarczy, że powstanie cztery razy efektywniejsza bateria niż obecnie i znikną wszystkie problemy z energią. Ja zawsze chciałem łączyć ekonomię, biznes, zarządzanie i sport, a przy tym zobaczyć cały świat. I objechałem pół świata z korporacją, żeglując lub jeżdżąc na nartach. Ciągnie mnie do świata. Gdy byłem w Kijowie na projekcie, znalazłem sposób, by jechać do Czarnobyla i zobaczyć Prypeć. A było to jeszcze nielegalne, bo nie było sarkofagu. Na Arktyce jest miasto opuszczone przez Rosjan. Nazywa się Piramida. Wydobywano w nim węgiel. Zorganizowaliśmy z kolegami wyprawę do tego miejsca. Nie liczyłem nigdy, w ilu krajach byłem, ale w więcej niż połowie na pewno. Zawsze jechałem albo za sportem, albo za biznesem. Nigdy dla zwiedzania, bo… nienawidzę zwiedzać.
RACJONALNE WYLANIE DZIECKA Z KĄPIELĄ
– Czego się nauczyłeś na Wiśle Kraków?
– Tego, że nie zawsze wszystko jest racjonalne. Ale nauczyłem się tego też o sobie. Wielu ludzi, w tym ja, jest przekonanych, że działa racjonalnie. A czasem patrzysz na ich ruchy i jesteś pewien, że kierowało nimi wyłącznie nadmuchane ego. Niekoniecznie. Ta osoba ma swój tok rozumowania. Dobiera rzeczywiste argumenty. I jest przekonana, że kieruje się dobrem klubu. Taką ma motywację. I to jest szczera motywacja.
– Jako ludzie, mimo szczerych chęci, często po prostu nie widzimy całego obrazka. Taką pułapkę widać też po innych sektorach życia publicznego. Politycznymi wrogami stają się ludzie, którzy wspólnie obalali komunizm. Nie można odmówić im dobrej woli i niewątpliwych zasług. Doświadczyłem tego na własnej skórze. Ludzie, którzy mają wspólny cel, mogą stać się największymi wrogami, będąc przy tym przekonani, że działają racjonalnie. Tego chciałbym uniknąć w przyszłości. Chciałbym łączyć, a nie dzielić.
– Jakiego błędu z Wisły Kraków nie możesz powtórzyć w Rakowie?
– Wylania dziecka z kąpielą, choć łatwiej o nie przy zarządzaniu kryzysowym, które było w Wiśle codziennością. Gdy coś tniesz, możesz uciąć za bardzo i przypadkiem spada ci cała gałąź. Tak mieliśmy w Wiśle. W pierwszych dniach w Krakowie zwolniłem całą ochronę, bo uznałem, że jest ona powiązana ze środowiskiem kibolskim. Tak to wyglądało. Potem musiałem to odkręcać. To była nowa firma, która związała się z Wisłą w złym okresie. Okazała się być najtańszą i jednocześnie bardzo profesjonalną opcją. Zresztą, chroni Wisłę do dziś.
ODMISIOWAĆ SPORT
Dzień po naszym spotkaniu Obidziński biega wokół jednego z boisk Rakowa.
– Wiesz co? Nie zadałeś mi jednego pytania, które chciałbym, żeby wybrzmiało – słyszę od lekko zadyszanego człowieka.
– Jakie?
– Chcę powiedzieć, o co mi w tym tak naprawdę chodzi. Raków to historia typowego underdoga, którego przejął ktoś z wizją i doprowadził tu, gdzie jest, relatywnie optymalnymi środkami. Dla mnie to wielkie wyzwanie menedżerskie i sportowe. W czym je widzę? W tym, żeby zbudować fundament. Podnieść tę podłogę. Gdy robiłem największy projekt sportowy w historii polskiego żeglarstwa, chodziło mi o to, by wznieść moją koronną dyscyplinę na wyższy poziom. Zbudować coś na zawsze. Coś, co przetrwa lata. I trwa. Chcę pomóc wpisać Raków na mapę piłkarskiej polski na zawsze. Zbudować tym samym coś ważnego dla polskiego sportu.
– Bardzo to wzniosłe, patetyczne.
– Wzorem są dla mnie dokonania generała Zaruskiego, choć pewnie żyję jednak bardziej jak pułkownik Wieniawa. Marzy mi się na przykład, żeby powstała kiedyś w Polsce poważna infrastruktura dla alpejczyków. Zbudowaliśmy kiedyś w kilka miesięcy kolejkę na Kasprowy, która służy do dziś, ale w polskich górach potrzeba dużych inwestycji. Takich obszarów jest w polskim sporcie mnóstwo. A piłka to królowa sportów. Polski sport to generalnie dziedzina, która musi się rozwinąć jako struktura i organizacja. Polski sport jest trochę jak Raków. Ma sukcesy, ale od strony funkcjonowania musi wejść na wyższy poziom. Ku dobru wspólnemu. Potrzeba nam więcej właścicieli jak Michał Świerczewski. Menedżerów jak Wojtek Cygan. I trenerów jak Marek Papszun. Więcej ludzi z pasją, więcej ludzi z analityczną głową. Profesjonalizacji. Poważnych działaczy, a nie takich jak z „Misia”. Trzeba odryszardoochuckowić polski sport. Mogę tak powiedzieć? To chyba dość obrazowe.
– A prywatnie? Gdzie w tym twoja osobista perspektywa?
– Po prostu chcę dołożyć do tego cegiełkę. Zrobiłem już coś w Wiśle, zrobiłem coś w żeglarstwie, świat zwiedziłem, syna mam, piękną i mądrą kobietę, która mieszka ze mną w Częstochowie też… Mogę ze spokojem pomagać przekuć sukces Rakowa w coś trwałego.
Gdy Michał Świerczewski dzwoni do Obidzińskiego z propozycją pracy, nie jest jednym z tych pozadłużanych desperatów w sytuacji bez wyjścia. Jego klub dobrze prosperuje i odnosi sukcesy. Ma za to konkrente zadania do wykonania i oczekiwania wobec managementu. Człowiek od spraw beznadziejnych nie znajdzie w Rakowie katastroficznych klimatów, z których się wywodzi. Ma stworzyć strategię wzrostu. Dla Rakowa, ale przy okazji trochę też dla siebie.
WIĘCEJ O RAKOWIE CZĘSTOCHOWA:
- Petrasek: Moja sytuacja kontraktowa się zmieniła. Decyzja na początku czerwca [WYWIAD]
- Czego kluby Ekstraklasy zazdroszczą Rakowowi
- W siedem lat od 1:8 z GKS-em Tychy w II lidze do mistrzostwa. Najważniejsze momenty Rakowa
- Czy wygrywasz B-klasę, czy Ekstraklasę, emocje są takie same
- Świerczewski: O mistrzostwie nawet nie marzyłem. Czerwono-niebieska Jasna Góra [REPORTAŻ]
- Trela: Gwiazdą był system. Czym Raków Częstochowa zdobył mistrzostwo Polski?
Fot. newspix.pl / FotoPyK / archiwum prywatne