Reklama

Co za comeback! Orlen Wisła Płock remisuje w ćwierćfinale LM

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

10 maja 2023, 21:59 • 6 min czytania 8 komentarzy

Choć bywały moment, że przegrywali z jedną z najlepszych drużyn światowego szczypiorniaka nawet sześcioma bramkami, ostatecznie od zwycięstwa dzieliło ich ledwie kilka centymetrów. ORLEN Wisła Płock rozegrała jeden z najważniejszych meczów w swojej historii i stanęła na wysokości zadania. We własnej hali zremisowała z SC Magdeburg 22:22 i za tydzień pojedzie do Niemiec z nadziejami na sprawienie sensacji i awans do Final Four Ligi Mistrzów. 

Co za comeback! Orlen Wisła Płock remisuje w ćwierćfinale LM

Po kolejną niespodziankę

ORLEN Wisła Płock w Lidze Mistrzów gra w tym sezonie dzięki dzikiej karcie. W fazie grupowej Nafciarze mieli spore problemy, we znaki dawały im się kontuzje na środku rozegrania, rywale w walce o awans powoli uciekali. W pewnym momencie wydawało się nawet, że Wisła może żegnać się już z najważniejszymi europejskimi rozgrywkami. A jednak po dobrych ostatnich meczach grupowych udało się awansować do fazy play-off, w dużej mierzez za sprawą zwycięstw z Magdeburgiem i FC Porto.

Był to jednak awans nie do ćwierćfinału, a do barażu o wejście do niego. W grupie A Nafciarze zajęli szóste miejsce, więc trafili na trzecią ekipę z grupy B, czyli francuskie HBC Nantes, które w fazie grupowej grało wręcz znakomicie. Wisła nie była faworytem w tym dwumeczu. Już w jego trakcie długimi okresami miała spore problemy. Ale ostatecznie odrabiała wszelkie straty i remisowała – w pierwszym meczu 32:32, w drugim 25:25. O awansie rozstrzygała więc seria rzutów karnych na terenie rywali. Nafciarze udźwignęli wtedy presję i zaliczyli historyczny awans do ćwierćfinału.

W nim jednak czekał SC Magdeburg.

Reklama

 Jasne, w grupie Wisła potrafiła tę ekipę pokonać. Ale to jednak zupełnie inna rywalizacja niż ta w fazie play-off. Niemcy to w końcu ekipa z najwyższej możliwej półki – mistrz najsilniejszej europejskiej ligi i zwycięzca rywalizacji o Klubowe Mistrzostwo Świata, gdzie w ostatnich dwóch finałach pokonywali wielką Barcelonę. W tegorocznej Lidze Mistrzów Magdeburg zajął drugie miejsce w grupie, awansując bezpośrednio do ćwierćfinału. Z kolei na krajowym podwórku grali już w finale Pucharu Niemiec (porażka po karnych z Rhein-Neckar Loewen) i są na drugim miejscu w ligowej tabeli, ale mają tyle punktów co liderujące THW Kiel.

Jednym słowem: potęga. Wisła to na tle takiej ekipy, nie ukrywajmy tego, słabszy zespół. Ale już z Nantes Nafciarze pokazali, że potrafią sprawić wielką niespodziankę i walczyć do samego końca. A w przeszłości potrafili sprawić Magdeburgowi problemy. Na przykład w kampanii 2020/21, gdy grali w półfinale Ligi Europejskiej i Niemcy, owszem, wygrali, ale po ciężkiej walce, 30:29. Z kolei passę czterech porażek z ekipą z kraju naszych zachodnich sąsiadów udało się przełamać we wspomnianym już tegorocznym meczu, wygrywając 25:24.

Teraz Wisła chciała udowodnić, że ten wynik to nie przypadek. I powalczyć o absolutnie historyczny dla klubu wyczyn – awans do Final Four Ligi Mistrzów.

Ciężary

Wynik meczu otworzył… były gracz Wisły, Piotr Chrapkowski. Było to zresztą sporym zaskoczeniem, bo Polak to obrońca, ale w tej sytuacji ruszył za kontrą i skutecznie rzucił, pokonując Ignacio Bioscę. Jak się okazało – był to zwiastun dużych problemów gospodarzy, bo ci szybko tracili kolejne gole, a sami rzucali albo niecelnie, albo lepszy okazywał się bramkarz. Niemcy odskoczyli więc niemal z miejsca na trzy bramki, a Xavier Sabate, trener gospodarzy, który w Płocku pracuje już od pięciu lat, poprosił o czas.

Ten jednak wiele nie dał, bo Wisła wciąż grała kiepsko. Magdeburg za to mógł się cieszyć z powiększanego prowadzenia, ale niepokoić o Gisliego Thorgeira Kistjanssona, który przy akcji na 7:2 najpewniej skręcił kostkę i opuszczał parkiet z pomocą kolegów z zespołu. Wiślacy wyczuli moment słabości rywala i zaatakowali. Rzucili trzy bramki z rzędu, w czym pomógł im też Sabate, który zdecydował, że płocczanie muszą korzystać z gry w przewadze – zdejmował więc bramkarza, wpuszczając w jego miejsce gracza z pola i tak właśnie atakowali Nafciarze.

Reklama

Skutecznie, ale tylko do pewnego momentu. Potem błędy Niko Mindegii okazały się kosztowne, Wisła straciła kolejne dwie bramki i zrobiło się 5:9. Gospodarze jednak ani myśleli odpuszczać i jeszcze przed przerwą wzięli się za odrabianie strat. Znów trafili trzy razy z rzędu, a w tym fragmencie meczu doskonale grał Siergiej Kosorotow. Gdy wydawało się, że są o krok od tego, by stan meczu wyrównać, Magdeburg znów wziął się do roboty. I na przerwę schodził z prowadzeniem 12:9.

Lekko więc Wiśle – mimo pomocy pełnych trybun – się nie grało. Zwłaszcza tuż po przerwie, bo przez ponad pięć minut gospodarze nie trafili ani razu, za to Magdeburg trzykrotnie, a wszystkie te gole na swoje konto zapisał Michael Damgaard. Zrobiło się wiec 9:15 i sytuacja Nafciarzy wydawała się katastrofalnie zła. Ale jak pisaliśmy – płocczanie pokazywali już w tym sezonie, że co jak co, ale walczyć do końca to oni potrafią.

Do samego końca

Najpierw, na przełamanie, trafił Tomas Piroch. Potem Lovro Mihić i Gonzalo Perez Arce wzięli sprawy w swoje ręce i ze skrzydeł punktowali rywali. Straty udało się zmniejszyć do dwóch bramek, a do tego znakomite okazje mieli Michał Daszek i Lovro Mihić. Nie wykorzystali ich jednak, z kolei rywale trafili dwukrotnie do siatki i odskoczyli na cztery bramki. Dokładnie taką przewagę Magdeburg miał na ledwie pięć minut przed końcem. Niemcy prowadzili wówczas 22:18 i wydawało się, że spokojnie doprowadzą pierwsze starcie tego dwumeczu do wygranej. I wiecie co? Nie doprowadzili! Wisła rozegrała bowiem fantastyczną końcówkę.

Pomógł w tym Marcel Jastrzębski, młody bramkarz, już teraz uważany za jeden z największych talentów w polskiej piłce ręcznej. To on stanął w bramce (można się zresztą zastanawiać, czy nie wszedł na parkiet za późno), gdy z karnego w poprzeczkę trafił Kay Smits. I o ile pomylił się gracz Magdeburga, o tyle po drugiej stronie parkietu nie mylili się gospodarze. Trafił Abel Serdio z koła, z siedmiu metrów z kolei nie pomylił się Tin Lucin. Dzięki temu na dwie minuty przed końcem było już tylko 20:22. Wciąż jednak jeden gol Magdeburga mógłby zabić ten mecz.

Ale ten gol nie nadchodził. Swoje robili za to gospodarze.

Najpierw świetny przechwyt zanotował Lovro Mihić i po chwili trafił do siatki. Nafciarze byli więc już tylko o bramkę od rywali, którzy w kolejnej akcji znów stracili piłkę. I choć Mike Jensen dobrze odbił rzut Siergieja Żytnikowa, to Abel Serdio był tam, gdzie być powinien i z dobitki wyrównał stan rywalizacji. Goście nadal jednak mogli wygrać. To oni mieli piłkę i sytuację na wagę potencjalnego triumfu. Zresztą kradli czas, długo rozgrywali piłkę, wzięli też przerwę na dopracowanie decydującej akcji. Po czym stracili piłkę, bo Damgaard popełnił błąd kroków, a że karę za protesty przy okazji dostał Bennet Wiegert, trener gości, to w ostatniej akcji Wisła grała w przewadze.

https://twitter.com/SPRWisla/status/1656366855756345363?s=20

Na oddanie rzutu jej zawodnicy mieli kilka sekund. Piłka trafiła w ręce Siergieja Kosorotowa, a ten… przycelował w słupek. Ledwie kilka centymetrów dzieliło więc gospodarzy od tego, by pokonać wielki Magdeburg. Zresztą Nafciarze nie po raz pierwszy w tym meczu trafiali w obramowanie bramki, ale na pewno to ten rzut będzie rozpamiętywany aż do rewanżu, bo do zwycięstwa zabrakło Wiśle naprawdę niewiele. Choć docenić wypada sam fakt, że ta ten mecz zremisowała. Przegrywała w nim bowiem tak naprawdę od pierwszej do przedostatniej minuty!

Egzamin z walki do samego końca? Zaliczony i to na piątkę. Czy jednak ta walka da coś więcej – przekonamy się za tydzień, gdy płocczanie pojadą do Niemiec. Nawet gdyby tam jednak odpadli, to ich kibice mogą być dumni z występu swojej ekipy w tej edycji Ligi Mistrzów. Bo ta emocji niezmiennie daje mnóstwo.

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

8 komentarzy

Loading...