Ponad dwie dekady czekali Polacy na kolejny awans do mistrzostw świata Elity. Wreszcie się udało. Biało-Czerwoni w brytyjskim Nottingham zagrali znakomity turniej i w nagrodę za rok zmierzą się z prawdziwymi potęgami hokeja. Jak udało się osiągnąć taki sukces? Czy pomoże on ożywić się polskiemu hokejowi? Kogo uznać za głównego architekta awansu? I co właściwie czeka nas w tej Elicie?
Historycznie rzecz biorąc, Polacy sami w sobie potęgą nigdy nie byli. Ale jeszcze przed II wojną światową wcale nie znajdowali się od takiego statusu daleko. W 1931 roku zajęliśmy nawet czwarte miejsce na mistrzostwach świata rozgrywanych w Krynicy, na własnym terenie. Przed Polską były tylko nieosiągalne Kanada i USA oraz Austria. A za nami Czechosłowacja oraz kraje skandynawskie, które jednak wkrótce miały nam odjechać.
Choć do 1959 roku Polska trzymała się w Elicie. Dopiero wtedy z niej wypadła, a Czechosłowacja – do niedawna grająca na naszym poziomie – regularnie sprawiała jej lanie. Potem był okres, w którym nasza kadra z jednej strony była za słaba na najwyższy poziom rozgrywek, a z drugiej strony zbyt dobra na ten odrobinę niższy. Więc byliśmy trochę jak jojo – raz w górę, raz w dół. I tak w kółko.
Zdarzały się w tym czasie chwile wielkie, jak wygrana ze Związkiem Radzieckim na MŚ 1976 w Katowicach. Ale w końcu wszystko się zapadło. W 1992 roku Polacy wystąpili jeszcze na igrzyskach olimpijskich, wygrywając jeden mecz, z Włochami. Skończyliśmy tam na przedostatnim miejscu, a potem już na najważniejszą imprezę sportową nie wróciliśmy. Dekadę później za to po raz ostatni zagraliśmy na mistrzostwach świata Elity. I nastąpił okres oczekiwania na jakikolwiek sukces.
21 lat… i wystarczy
W 2002 roku z Elity wypadliśmy pechowo. Co prawda Polacy przegrali gładko ze Słowacją (0:7) czy Finlandią (0:8), ograła ich też Ukraina (0:3), ale raczej były to wyniki spodziewane ze względu na dysproporcję między naszą ekipą, a rywalami. Wygrane z Włochami (5:1) i Japonią (5:2) były już naprawdę zadowalające, a porażka ze Słowenią (2:4) po dobrym meczu – nawet bardziej. Nasza kadra w Elicie się wtedy nie skompromitowała, wręcz przeciwnie, pokazała z całkiem dobrej strony.
Ba, nie była nawet ostatnia – wyprzedziliśmy wówczas Włochów i Japonię. Spadek zanotowaliśmy wyłącznie dlatego, że Japończycy mieli zagwarantowane wcześniej przepisami utrzymanie. Gdyby nie to, Polacy zaliczyliby co najmniej jeszcze jeden występ na najwyższym szczeblu.
A tak wyszło na to, że zlecieli o dywizję niżej. Później z kolei kilkukrotnie nawet na trzeci poziom rozgrywkowy. Na takim znajdowali się jeszcze ledwie kilka lat temu – po tym, jak z zaplecza Elity spadli w 2018 roku. Nie udało się awansować w 2019 (przez pechową porażkę z Rumunią w ostatecznie decydującym meczu), a potem przez dwa lata nie organizowano mistrzostw z powodu pandemii koronawirusa. Aż w końcu udało się awansować, w 2022 roku, wracając tym samym na zaplecze Elity.
O dojściu wyżej w polskim hokeju, owszem, mówiło się, ale raczej w sferze pragnień, nie faktycznych celów.
– Absolutne minimum to utrzymanie się, ale oczywiście po cichu liczymy na sprawienie niespodzianki. Okres przygotowawczy jest bardzo dobrze przemyślany. W listopadzie kadra weźmie udział w bałtyckim turnieju w Kownie, miesiąc później chcemy zorganizować mocno obsadzone zawody na otwarcie lodowiska w Sosnowcu. W lutym reprezentacja pojedzie na turniej do angielskiego Sheffield, bo trzeba grać z silnymi rywalami, by jak najlepiej przygotować się do mistrzostw. Na nich może się zdarzyć wszystko – mówił kilka miesięcy przed turniejem prezes Polskiego Związku Hokeja na Lodzie, Mirosław Minkina na antenie Polskiego Radia.
Turnieje przed mistrzostwami I Dywizji przebiegły dobrze. Zresztą oznaki, że kadra ma potencjał, były już wcześniej. Jeszcze za poprzedniego trenera, Tomka Valtonena, Polacy byli w stanie pokonać w kwalifikacjach olimpijskich Kazachstan. Już za obecnego, Róberta Kalábera, wygrali z Białorusią, a zatrzymała ich dopiero Słowacja. Widać było, że drużyna się rozwija i można sprawić niespodziankę, o której mówił prezes.
Tym bardziej, że wiele rzeczy w turnieju MŚ I Dywizji układało się na naszą korzyść. Raz, że wcześniej z Elity spadły Wielka Brytania i Włochy, ekipy, z którymi potrafiliśmy nawiązywać walkę już w przeszłości, nawet w gorszych dla nas czasach. Dwa, że do Elity awansowały dwa zespoły, przy mniejszej konkurencji, bo z wiadomych powodów nastąpiło wykluczenie Rosji i Białorusi. Trzy? Korzystny terminarz, w którym Polacy rozpoczynali turniej od łatwego meczu z Litwą, potem toczyli dwa kluczowe starcia z Wielką Brytanią i Włochami, a na końcu dostawali znów łatwiejsze pojedynki (Korea Południowa i Rumunia).
Ostatecznie faktycznie wszystko wyszło tak, jak to mogliśmy sobie zaplanować.
Spokojna wygrana z Litwą. Walka z gospodarzami, Brytyjczykami i przegrana po dogrywce, ale z wywalczonym dzięki temu cennym punktem. Pierwsze od 21 lat zwycięstwo z Włochami, po znakomitym meczu. Triumf nad Koreą Południową, mimo krótkiego czasu na odpoczynek. I wreszcie spokojna wygrana z Rumunią, choć po pierwszej tercji było 0:1 i graliśmy bez podstawowego bramkarza. W rezultacie awans, po świetnej grze i z drugiego miejsca, za plecami wyłącznie Wielkiej Brytanii.
– Panowie, co ja mogę powiedzieć. Po 21 latach wykonaliście wielką rzecz. Dziękuję za zaangażowanie, determinację, poświęcenie i to, co zrobiliście dla polskiego hokeja. Mam nadzieję, że dzięki wam to ruszy do przodu w końcu. Wyście swoją pracę wykonali i za to się wam kłaniam panowie w pas – mówił prezes Minkina w szatni Biało-Czerwonych, tuż po awansie.
W pas zresztą kłaniał się nie tylko on, a wszyscy fani hokeja na lodzie w Polsce. Bo faktycznie, dla nas to awans historyczny, wyczekiwany od ponad dwóch dekad. A jaki był klucz do tego sukcesu?
Gra w przewadze i team spirit
Trudno wskazać jeden. Na pewno istotne były świetne wytrenowane konkretne elementy, choćby gra w przewadze, z którą Polacy w przeszłości niemiłosiernie się męczyli, a na tych mistrzostwach byli w niej znakomici – wykorzystali 11 na 17 takich okazji, a mówi się, że 50 procent, to już wynik bardzo dobry. Ten Polaków jest wybitny.
– W tym roku mieliśmy odpowiednich zawodników do gry w przewadze. Na poprzednich mistrzostwach nie było Marcina Kolusza, Grzegorza Pasiuta czy Bartosza Fraszki, a to są hokeiści, którzy potrafią decydować o tym, jak rozegrać krążek w power play. Do nich dochodzi Krystian Dziubiński. Z kolei w drugiej formacji do przewag są młodzi chłopcy, którzy też stają na wysokości zadania. Przyjemnie się patrzy na ich działania. Nie tylko z ławki trenerskiej, bo podejrzewam, że z trybun również – mówił trener Kaláber na łamach portalu SportoweFakty.
Ale nie chodziło tylko o to, wielu podkreślało też, że kluczowa była atmosfera, team spirit tej ekipy. A to nie zawsze było oczywiste, kilka lat temu zawodnicy tkwili w konflikcie ze związkiem, wielu raczej odpuszczało kadrę. Od jakiegoś czasu sprawia się oczyściła, można było grać. W ciągu ostatnich trzech lat stworzono zespół, w którym każdy jest gotowy dać z siebie wszystko. I to było widać w Notthingham, gdzie po meczu z Brytyjczykami, Kamil Wałęga o mało nie zemdlał w strefie wywiadów. Tak był zmęczony po tym, co wyczyniał na lodzie.
– Bardzo ważny był team spirit. Zawodnicy wiedzieli, co chcą i jak chcą to osiągnąć. Jestem bardzo szczęśliwy z naszego sukcesu, ale wymagało to dużo ciężkiej pracy. Tworzyliśmy drużynę, która osiągnęła cel. Najbardziej cieszy mnie to, że nie będziemy już postrzegani jak hokejowa Afryka. Biało-Czerwona flaga w środowisku hokejowym będzie szanowana. Jestem dumny z tych chłopaków. Mamy naprawdę świetnych zawodników, młodzież, która może z powodzeniem grać w silnych ligach europejskich. To mój największy sukces w karierze trenerskiej. Jestem szczęśliwym człowiekiem, bo robię to, co kocham – mówił Kaláber.
I w sumie on jest kolejnym powodem. Może nawet tym najważniejszym.
Zaskakująca nominacja
– Trener Kaláber był postrzegany jako wyrobnik – mówi nam Michał Ruszel, komentator hokeja w TVP i Viaplay. – Jego atutem była na pewno świetna praca z młodzieżą. Jastrzębie, gdzie jest trenerem, to taki klub w polskiej lidze, gdzie dużo pracuje się z młodymi hokeistami. Czy to z własnej szkółki, czy pozyskanymi w tym wieku z innych miejsc. Tam im pozwalano grać na najwyższym poziomie, dorzucając do tego kilku starszych Czechów czy Słowaków, dobijających nawet do czterdziestki. Oni mieli uczyć tych młodych hokeistów grania.
Tak właśnie myślano o Kaláberze, gdy ten w 2020 roku zastępował na stanowisku trenera kadry Tomka Valtonena. Na pewno miał „mniejsze” nazwisko czy to od swojego poprzednika, czy pracujących z reprezentacją Polski wcześniej Teda Nolana, a nawet Igora Zacharkina i Wiaczesława Bykowa. Spodziewano się, że kadrę znów przejmie ktoś bardziej medialny, uznany w świecie. Ale w związku stwierdzono, że reprezentacji potrzeba kogoś, kto zaangażuje się w nią na całego i kto zna już polski hokej.
– Kaláber bardzo dobrze zna realia Polskiej Hokej Ligi. Znakomicie współpracuje z młodymi zawodnikami, co będzie miało duże znaczenie w budowie silnej reprezentacji Polski – mówił wtedy Mirosław Minkina. Zmiana była jednak w pewnym sensie zaskoczeniem. Valtonen, owszem, nie awansował z Dywizji IB przez wspomnianą już, zaskakującą porażkę z Rumunami, ale jednak i tak spisywał się dobrze, a reprezentacja pod jego wodzą rosła. Zresztą nawet Kaláber po czasie przyznawał, że jego poprzednik ma w kadrze wiele zasług.
Robert Kaláber. Fot. Newspix
– Bardzo wielu młodych zawodników wprowadził Tomek Valtonen. Wykonał dobrą pracę. Powołał wielu graczy z kadry U20, którzy z powodzeniem zadomowili się w pierwszej. Ale są jeszcze tacy, którzy wpadli mi w oko – mówił niedługo po swojej nominacji Słowak w rozmowie z TVP. Przy okazji przyznawał też, że to dla niego największe wyzwanie w karierze, ale też największa szansa. I od razu zapowiadał, że Polska ma większy potencjał, niż to do tej pory pokazywała.
– Czy będzie lepiej? Musi! Już rok temu na MŚ Dywizji IB Polska była najlepszą drużyną. O tej jedynej porażce i braku awansu zadecydowała jedna niepotrzebna kara. Także na pewno musimy być w tej hierarchii jedną półkę wyżej, a później zobaczymy. Za czasów trenera Jacka Płachty Elita dwa razy była naprawdę bardzo blisko. Będziemy też chcieli sprawiać niespodzianki. Cały polski hokej bardzo potrzebuje awansu do Elity. Wielu ludzi się nim interesuje, a wciąż jest liczna grupa, która pamięta, że jeszcze niedawno miejsce w Elicie było dla nas normą. Ale też wielu przestało się interesować z braku sukcesów.
Trzy lata później faktycznie do tej Elity awansował. I jeśli na początku były jakieś wątpliwości, co do jego nominacji, to już minęły. Choć nie dziwi, że można je było mieć.
Ze Słowacji i przez Bułgarię
Kariera Kalábera nie była spektakularna, choć z pewnością solidna. Potrenował trochę w ojczystej Słowacji, do Jastrzębia trafił już w 2014 roku i tam osiadł na dobre. A że to człowiek, o którym mówi się, że oddycha hokejem, to przed wybraniem go selekcjonerem, przez sześć lat poznał polską ligę na wylot.
– Śledzę poczynania konkretnych graczy. Mamy opłaconą specjalną wersję programu statystycznego InStat, gdzie możemy sprawdzić, jak wyglądała każda zmiana danego zawodnika w meczu ligowym. Wystarczy kliknąć i widzę, co zrobił, gdy przebywał na tafli. Jeśli potrzebuję jeszcze dokładniej przyjrzeć się jakiemuś zawodnikowi albo muszę coś sprawdzić, wtedy oglądam cały mecz lub jedną z tercji. Poza tym uważnie patrzę na skróty wszystkich spotkań – mówił w “Przeglądzie Sportowym” jakiś czas temu, pytany o to, jak łączy obowiązki w kadrze i klubie (bo trenerem Jastrzębia pozostał, zresztą największy sukces odniósł już w 2021 roku, po nominacji na trenera kadry – został mistrzem Polski, zdobywając pierwszy taki tytuł w historii klubu).
Obawy o jego zaangażowanie więc nie było. A jakie można było mieć?
– Kaláber to człowiek konkretny, czasem wręcz bezczelny. Taki, który nie gryzie się w język. Wielokrotnie krytykował czy to sędziów, czy trenerów innych drużyn. Istniały więc obawy, że może być z nim problematycznie. Okazało się, że nie. Od początku broniły go wyniki. Odkąd pracuje w kadrze, nie było wielu kryzysów czy zawstydzających porażek – mówi Ruszel.
Niektórzy wskazywali, że problematyczny może być jego brak doświadczenia w pracy z kadrą na wyższym poziomie. Bo jakieś tam niby miał, nieco z przypadku poprowadził Bułgarów, wprowadził ich nawet do wyższej Dywizji, ale w dalszym ciągu były to ogony światowego hokeja, nawet patrząc z perspektywy Polaków. Zresztą sam o tym mówił.
– Nigdy nie planowałem wyprawy do RPA [na MŚ Dywizji III], a tu nadarzała się okazja na wyjątkową podróż. Po czterech latach w Jastrzębiu pomyślałem, że to będzie fajna odmiana. W Kapsztadzie zajęliśmy 2. miejsce, ale już w kolejnym roku w Sofii wygraliśmy i awansowaliśmy do wyższej dywizji. Moja praca z Bułgarią wyglądała tak, że po sezonie w Polsce przyjeżdżałem tam na dwutygodniowe zgrupowanie przed mistrzostwami. Treningi mieliśmy tylko wieczorami, bo za dnia zawodnicy chodzili do pracy, więc miałem też czas dla siebie – opowiadał. Propozycję poprowadzenia Bułgarów dostał zresztą od kolegi, który mieszkał w Sofii. A koledze przecież odmówić nie mógł.
Kto wie, może faktycznie pomogło mu to potem w pracy z Polską. Przede wszystkim chodziło jednak o wspominaną już młodzież. Już na początku jego pracy mówiono, że ma prowadzić nie tylko pierwszą kadrę, ale też pomóc w rozwoju Szkoły Mistrzostwa Sportowego PZHL w Katowicach, tworząc z tamtejszymi trenerami wspólny plan wprowadzania zawodników z etapu szkolnego do juniorskiego. W skrócie: miało to na celu ujednolicenie systemu szkolenia.
Kaláber od początku zapewniał też, że chce by kadra grała odważnie, ofensywnie, nawet przeciwko mocnym rywalom, choć oczywiście wtedy nie zapominając o tym, co w tyłach. Był odważny w tym, co mówił, ale przede wszystkim – zdołał do tego przekonać reprezentantów. Niezłe mecze z mocniejszymi ekipami, nawet jeśli przegrane, też z pewnością w tym pomogły. Hokeiści ufali systemowi trenera. – Każdy, kto wychodzi na lód, wie co ma robić. Dlatego nie ma przypadku w naszej grze. Wszystko jest świetnie poukładane – mówił Dominik Paś w “Fakcie”. A Paś to w pewnym sensie jeden z „synów” Kalábera, bo ten prowadził go właściwie od wieku juniora w Jastrzębiu.
Z kolei Leszek Laszkiewicz, były znakomity hokeista, który zdążył jeszcze zagrać „pod” Kaláberem, a dziś współpracuje z nim w kadrze, mówił tak (cytat za Sportowymi Faktami):
– U trenera Kalábera szczególnie cenię pracowitość i szczerość. Tymi cechami buduje swój autorytet. Współpraca z nim to wielka przyjemność, choć jest konsekwentny i wymagający, ale właśnie dlatego osiąga dobre wyniki z kadrą i JKH. Im więcej takich ludzi będzie przy hokeju w Polsce, tym lepiej dla tej dyscypliny. Oczywiście nie ma trenerów idealnych. Zawsze znajdą się gracze, którym dany szkoleniowiec nie przypadnie do gustu i będą narzekać. Kaláber zasługuje jednak na szacunek. Nawet jeśli ktoś go nie lubi, to nie może mu zarzucić, że się nie stara. Widać to choćby po analizach wideo. Zawsze jest w stanie wyłapać różne błędy i pokazać je zawodnikom. Nie boi się konfrontacji z hokeistami i lubi z nimi rozmawiać. Nawet na trudne temat.
Dopisać trzeba, że rozmawiać lubi w pokoju lub szatni. Zdecydowanie nie na lodzie czy w boksie. Wtedy wszystko ma działać tak, jak on tego chce. I zawodnicy to akceptują, bo widzą, że daje to efekty. A skoro o zawodnikach…
Młodzi dali radę
Warto powiedzieć sobie, jak właściwie została zbudowana kadra Polski na mistrzostwa świata, które skończyły się awansem do Elity. Ale w tym celu cofnijmy się o kilka lat. Wypadałoby tu bowiem wspomnieć o pewnym ważnym zjawisku – naturalizacji hokeistów. Jeszcze jakiś czas temu był to pomysł polskiej federacji – wzorującej się choćby na Włochach, którzy robili to z powodzeniem – na poprawę gry naszej reprezentacji.
Idea była w gruncie rzeczy prosta: odszukać graczy z polskim obywatelstwem, wręczyć im paszporty i zaprosić do gry w kadrze lub zrobić to z obcokrajowcami wyróżniającymi się w naszej lidze. Zresztą jeden taki sprawdził się znakomicie i dziś jest naszym „Jasiem Murarzem” w bramce, bo tak kibice zwą Johna Murraya. Ale inni raczej nie wypadali w biało-czerwonych barwach zbyt dobrze, pomysł więc szybko zarzucono.
Zresztą wszystko utrudniły też nowe przepisy, ale do nich jeszcze wrócimy. W każdym razie – zamiast naturalizacji, postawiono na młodzież i rozwój polskich młodych hokeistów. Wspominany już Valtonen wprowadzał wielu do kadry, potem korzystał z tego (i liczbę wprowadzonych rozszerzał) Kaláber. Efekty okazały się naprawdę dobre, bo młodzież pokazała, że może stanowić o sile naszej reprezentacji.
Widzieliśmy to bardzo dobrze w czasie turnieju o wejście do Elity. Okres końcówki lat 90. i przełomu wieków okazał się pełen naprawdę utalentowanych zawodników. Wielu z nich szybko wyjechało za granicę, bądź nawet się tam wychowywało. Alan Łyszczarczyk (1998) grał czy to w Czechach, czy za Oceanem, ocierając się o NHL. Kamil Wałęga (2000) uznawany jest za jeden z naszych największych talentów i w trakcie mistrzostw podpisał kontrakt z mistrzem ligi czeskiej i jednym z czołowych klubów Europy, Ocelarzi Trzyniec, a wcześniej grał w słowackim MHk 32 Liptowskim Mikułasz. Do tego dochodzi również grający w Czechach Paweł Zygmunt. I jeszcze kilku innych gości, też utalentowanych.
Oskar Jaśkiewicz, Alan Łyszczarczyk, Kamil Wałęga, Paweł Zygmunt i Bartłomiej Jeziorski. Fot. Newspix
Wszyscy oni wyróżniali się na mistrzostwach. Ba, zrobił to nawet Maciej Miarka, rezerwowy bramkarz, z rocznika 2001, który w ostatniej chwili wskoczył do składu za kontuzjowanego Murraya w decydującym o awansie meczu z Rumunią. I zaliczył solidny występ, broniąc 13 na 15 strzałów, a przecież w swoim GKS-ie Katowice… głównie siedzi w boksie.
Ogółem więc młodzież mamy naprawdę zdolną i coraz częściej zaczyna się ją doceniać w Europie. Część z tych zawodników była kluczowa dla awansu Polski do Elity – to robi wrażenie. Miejmy nadzieję, że podobne zrobi też gra tam, bo – jak mówił Leszek Laszkiewicz w rozmowie z WP – to dla tych młodych spora szansa.
– Jak jedzie się na mistrzostwa świata Elity, to jest tam wielu skautów i menedżerów, wobec czego jest możliwość pokazania się i trafienia do lepszych drużyn. Wiem z mojego doświadczenia, bo jak 20 lat temu występowałem w elicie, to wypatrzyli mnie skauci i menedżerowie z ekstraklasy czeskiej, dzięki czemu miałem możliwość przejścia tam. Liczę na to, że grono ludzi będzie miało możliwość pokazania się i grania w lepszych ligach.
A przechodzenie do innych lig poleca też Michał Ruszel. Choć zaznacza, że ze względu na przepisy musi to zachodzić z głową.
– Im szybciej nasi hokeiści wyjadą, nawet jako juniorzy, tym lepiej. Powstaje tu tylko jeden problem – ważny w kwestii reprezentacji. Przepisy międzynarodowego hokeja są dość skomplikowane. Międzynarodowa Federacja Hokeja na Lodzie chcąc zablokować rosnącą falę naturalizacji, wprowadziła przepis, że dany kraj może reprezentować osoba posiadająca paszport, ale też staż w danej lidze narodowej. To między innymi zablokowało drogę do reprezentacji Polski Wojtkowi Wolskiemu. Bo był pomysł by Wolski, zawodnik NHL, reprezentował właśnie Polskę. Ostatecznie, między innymi przez te formalności, w Polsce nie zagrał, a zagrał dla Kanady i zdobył medal olimpijski. Więc jemu wyszło to na dobre. (śmiech) Ale wracając – niech młodzi grają na przykład w Centralnej Lidze Juniorów, bo wtedy nie ma przeszkód do gry w reprezentacji seniorskiej.
Jak mówi – model polegający na wysyłaniu młodych zawodników do mocniejszych lig obrali na przykład Słoweńcy. I tak, oni nawet w hokeju sobie radzą, zresztą nieźle, do Elity awansowali rok temu w dobrym stylu. Więc może faktycznie wypadałoby wziąć z nich przykład.
– Nam potrzebna jest dobra selekcja na poziomie młodzieżowym, a potem niech ci zawodnicy grają w Czechach czy Słowacji. A najlepiej, gdyby powstała siatka agentów czy menadżerów, którzy promowaliby młodych zawodników choćby do Skandynawii. Oczywiście, do Czech czy Słowacji wyjechać jest im najłatwiej, bo to blisko do domu, a młodzi ludzie nie chcą często jechać na drugi koniec świata. W Słowenii bardzo mocno są dotowane pieniądze w młodzieżową reprezentację i każdy z tych chłopaków idzie do drugiej ligi szwedzkiej czy fińskiej, ale też do juniorskich lig. Dzięki temu można tych zawodników utrzymywać na obczyźnie, nie trzeba się o to martwić.
Nad tym wszystkim warto się zastanowić tym bardziej, że o ile młodzi w kadrze już teraz dają radę, o tyle dalej ważną jej część stanowią starsi zawodnicy. Ale ich kariery potrwają jeszcze kilka lat, nie będą przecież grać do pięćdziesiątki.
Odzyskane pokolenie
Jest w polskim hokeju pokolenie, które długo było „straconym”. To ci zawodnicy, którzy urodzili się jeszcze w latach 80., gdy powoli upadała nasza kadra, odchodziły największe gwiazdy, a ówczesnym młodym ostatecznie nie udało się tego wózka pociągnąć dalej. Mowa tu o takich gościach jak Krystian Dziubiński, uważany za wielki talent na pozycji napastnika, Paweł Dronia, który przez lata grał w niemieckiej lidze, czy Marcin Kolusz, który wziął nawet udział w drafcie NHL i faktycznie został wybrany, z numerem 157.
Każdy z nich miał potencjał, by stanowić o sile kadry i ciągnąć ją w górę. Przez lata żadnemu się to nie udało. Aż do teraz. Wszyscy grali bowiem w kadrze, która wprowadziła nas do Elity.
Dziubiński został nawet najlepszym punktującym turnieju. A to zawodnik z rocznika 1988. Kolusz jest o trzy lata starszy. Dronia jest z nich najmłodszy, urodził się w 1989 roku. Do tego dochodzi choćby Grzegorz Pasiut, rocznik 1987. Jeszcze dwa lata temu – gdy Polska znajdowała się na trzecim poziomie rozgrywkowym – mieli pełne prawo myśleć, że nigdy nie zagrają już w Elicie. A teraz wraz z młodszymi kolegami, zupełnie innym pokoleniem, właśnie tam ją wprowadzili.
– Myślę, że wszyscy dojrzeliśmy. W przeszłości kilka razy przełykaliśmy gorycz porażki w różnych turniejach, ale wyciągnęliśmy wnioski z własnych błędów. Do Nottingham przyjechali tylko ci, którzy zostawiają na lodzie całe serce, by osiągnąć dobry wynik. To zaangażowanie to był chyba nasz największy atut – mówił Dziubiński, kapitan polskiego zespołu. A inni mu wtórowali, zresztą w obozie polskiej kadry zawodnicy od kilku tygodni zapewniali, że awans wywalczą.
Krystian Dziubiński. Fot. Newspix
I zrobili to. Młodością oraz doświadczeniem. A przecież zabrakło w składzie reprezentacji kilku naprawdę dobrych hokeistów. Choćby Arona Chmielewskiego, o którym mówiło się najwięcej, bo to naprawdę świetny hokeista. Robert Kaláber uznał jednak, że nie może powołać kogoś, kto ze względu na mecze finałowe ligi czeskiej przyjedzie na zgrupowanie dopiero dzień czy dwa przed pierwszymi meczami. I wyszło na jego, choć Aron jest oczywiście traktowany jak zawodnik reprezentacji i na pewno do niej wróci.
Ogółem puzzle, jakie układał Kaláber i jego skład, nie miały kilku istotnych elementów. Ale na ich miejsce wsadzono inne. I okazało się, że też tworzą całość.
– Czy to mieszanka młodości z doświadczeniem dała nam awans? Tak, zdecydowanie. Jest to pokolenie starsze, bardzo ważne. Z tych starszaków zresztą już zostali najlepsi. Marcin Kolusz, Grzesiek Pasiut, Krystian Dziubiński to zawodnicy topowi, którzy dawali sobie radę w Europie. Połączenie ich z młodymi zawodnikami – Wałęgą, Zygmuntem, Łyszczarczykiem czy Pasiem – dało efekt. Ale jest jeszcze jeden ważny segment, środkowy. Chłopacy w najlepszym wieku dla hokeisty. Patryk Wronka (1997), nieobecny, ale mogący nas wspomóc Aron Chmielewski (1991), który w Elicie pewnie będzie miał pewne miejsce w kadrze. Jest też Damian Kapica (1992), którego też tu nie było, ale to przedstawiciel „wieku średniego” i technicznie gość, który zjada nawet część reprezentantów obecnych na mistrzostwach. Nasz potencjał jest jeszcze większy – mówi Ruszel.
Wszyscy liczą na to, że pokażemy go za rok w Pradze lub Ostrawie – miastach-organizatorach mistrzostw – gdy przyjdzie nam zagrać w Elicie.
Cel? Nie spaść
Co możemy ugrać w elicie, gdy chodzi o wynik sportowy? Niewiele, powiedzmy to sobie wprost. Zresztą sam trener mówił po awansie raczej nie o tym, że wierzą w wielkie wyniki, a o tym, jaki ten wynik może mieć wpływ na polski hokej.
– Najbardziej jestem szczęśliwy z tego, że ten sukces pomoże polskiemu hokejowi i samym zawodnikom, którzy poza granicami kraju zaczną być lepiej postrzegani. Przed MŚ musiałem podjąć trudne decyzje i zrezygnować z kilku świetnych hokeistów. To pokazuje, jak mocną kadrę mieliśmy w tym roku. Przez trzy lata pracy w reprezentacji wykonałem mnóstwo pracy z wieloma osobami. W Nottingham nasz zespół pokazał charakter. Wszystko ułożyło się po naszej myśli – twierdził.
Takie podejście nie może dziwić. Dla nas awans do Elity to szczyt. O ugraniu tam znakomitych rezultatów mowy po prostu być nie może. W końcu do Kanady, USA, Czechów czy Szwecji nam po prostu cholernie daleko. Ale to nie znaczy, że nie będzie się czym emocjonować.
– Celem będzie utrzymanie. Nie wiem, na ile osiągalnym. Jakbyśmy to mierzyli procentami, to pewnie nie ma wielkiej nadziei na to, że nie zostaniemy zlani w grupie. Są tam w końcu ekipy dużo silniejsze. Choć z niektórymi faktycznie możemy mieć szanse. W Elicie są dwie grupy. Terminarz jest zwykle tak ułożony, że na koniec grają ze sobą dwie najsłabsze ekipy z każdej z grup. Oczywiście to jest układane chwilę wcześniej, według światowego rankingu i oceny sił reprezentacji. Ale często przez to emocje na turnieju Elity są zapewnione do końca. Bo jak pokonamy drugich „słabiaków”, to być może sensacyjnie zostaniemy w Elicie. I wtedy nie będzie miało znaczenia to, że dostaniemy dziesiątaka z Kanadą, ósemkę ze Szwecją, a w kilku meczach nie strzelimy gola. Ważne będzie tylko ostatnie spotkanie – mówi Ruszel.
Sami Biało-Czerwoni mówią, że chcieliby zagrać z najlepszymi rywalami. Najlepiej z zawodnikami z NHL i to tymi z rozpoznawalnymi nazwiskami. Bo to byłoby dla nich spełnienie marzeń. Z drugiej strony jednak ważniejsze niż to będzie uniknięcie spadku. Bo w 2001 po awansie zlecieliśmy od razu i skończyło się tak, że przez dwie dekady żaden Polak nie miał okazji grać na najwyższym poziomie w narodowych barwach. W dodatku gdyby udało nam się podreperować ranking, to moglibyśmy mieć nieco łatwiejszą ścieżkę do igrzysk. Choć do nich nam jeszcze daleko, bo gra tam tylko 12 najlepszych na świecie ekip.
Ale to wszystko plany na przyszłość. Na razie jest głównie radość i świętowanie. Polacy cieszyli się w Nottingham, potem w drodze do ojczyzny, a na koniec zostali przez fanów powitani przy lodowisku w Tychach. Zawodnicy i sztab szkoleniowy mają swoją wielką chwilę. A działacze mogą się głowić, co z tym sukcesem właściwie zrobić.
Walka o rozwój
Od początku podkreśla się bowiem, że awans do Elity jest szansą, by z polskim hokejem stało się coś dobrego. Bo ten na co dzień problemów ma mnóstwo. Małą liczbę grających, kluby na najwyższym poziomie właściwie tylko na południu kraju, brak transmisji telewizyjnych (w poprzednim sezonie pokazano tylko cztery mecze finałów mistrzostw Polski), a w związku bałagan jeszcze z czasów poprzedniego zarządu, który próbuje się uporządkować od kilku dobrych lat.
– Hokej w Polsce to lokalni właściciele, prezydenci miast, pasjonaci. Są miejsca oraz momenty, które dają powody do optymizmu, ale to początek. Kiedy organizuję turnieje dla dzieciaków widzę, że mamy w kraju niespełna trzydzieści drużyn, a w każdej po kilkunastu młodych. Podstawy piramidy są kruche. Trudno się porównywać do piłki nożnej, ręcznej czy siatkówki, skoro boisko oraz hala gimnastyczna są w każdej szkole. Jesteśmy trochę zazdrośni, ale to nie wina tych dyscyplin, tylko nasza, ze kochamy hokej – mówił jakiś czas temu Mariusz Czerkawski w rozmowie z “Rzeczpospolitą”.
Reprezentacja pokazała w Nottingham, że polski hokej może notować sukcesy, przynajmniej takie na miarę naszych możliwości. Polskie kluby od czasu do czasu też radzą sobie z mocnymi rywalami. Potencjał na pewno jest, zresztą potwierdza to bardzo dobra oglądalność mistrzostw na antenach TVP Sport. Ale równocześnie pozycja hokeja w Polsce jest taka, że na konferencji prasowej po awansie pytano prezesa Minkinę, czy awans do Elity będzie… trudny do ogarnięcia pod względem organizacyjnym.
– Dla mnie większym wyzwaniem jest to, co chłopcy pokazali starając się, stwarzając drużynę, która była monolitem i wywalczyła to, na co czekali i oni i kibice. Patrzę na to pod kątem pozyskiwania środków, bo zawodnicy i sztab trenerski zrobili wszystko. Było mówione, że jak wejdziecie do Elity, to otworzy się worek z pieniędzmi. […] Dzięki tej drużynie wszyscy zaczęli zachwycać się hokejem tylko ja bym nie chciał, żeby ten zachwyt trwał pięć minut, tylko kilka lat, żeby hokej mógł się odbudować. Drużyna to zrobiła, teraz czekamy aby państwo wywiązało się ze swoich obietnic – mówił prezes w odpowiedzi.
Rozmowy ze sponsorami zresztą trwają. W ostatnim czasie na strojach hokeistów pojawił się choćby PKN ORLEN, prezes podkreśla też, że toczy rozmowy w Ministerstwie Sportu i Turystyki. Walczyć chce – choć ligą zarządza osobna spółka – o chociaż jedną transmisję tygodniowo najciekawszych meczów Polskiej Hokej Ligi w telewizji. Bo uważa, że już to byłoby cennym krokiem na drodze do pozyskania nowych fanów, a starym przypomnienia, że warto te rozgrywki oglądać. W końcu bez kibiców właściwie można darować sobie jakikolwiek rozwój.
Ale czy rozwinąć w ogóle się uda?
– To nie jest proste, z pewnością. Bardzo chciałbym, by polski hokej się ożywił, aczkolwiek nie wiem, czy da się to osiągnąć poprzez bezpośrednie działania związku. Mam co do tego duże obawy, chciałbym, by pojawiły się na ten hokej spore środki, bo to drogi sport, wymagający inwestycji. Pojawiło się oczywiście fajne okno reklamowe, które będzie trwało – tak myślę – nawet dłużej niż do mistrzostw świata Elity, w których wystąpimy. Mamy jakieś dwa lata na to, by coś z tym zrobić. Mam tylko obawę, czy to możliwe, żeby to zrobić przez działania związku. Ten ma nadal duże problemy, wielomilionowe długi, które opisano w oficjalnym audycie związku. Mówiąc wprost: nie chciałbym, by przyszły pieniądze od sponsora i położyli na nich ręce komornicy – mówi Ruszel.
Jak więc będzie wyglądać przyszłość polskiego hokeja – przekonamy się w najbliższych miesiącach i latach. Z całą pewnością dostał on od reprezentacji sporą szansę. I wielu ma nadzieję, że ją wykorzysta.
Fot. Newspix
Czytaj też: