Iga Świątek, która broni wielu punktów, a przede wszystkim – tytułu na Roland Garros. I jej rywalki, nie mające zamiaru Polce odpuścić. Pojedynek o pozycję lidera rankingu pomiędzy Novakiem Djokoviciem a Carlosem Alcarazem. Rafa Nadal, który spróbuje zaliczyć kolejny wielki powrót po urazie. W tenisie czas na sezon gry na mączce. A ten powinien przynieść mnóstwo emocji.
Spis treści
Czy Iga się obroni?
2084. Tyle punktów przewagi ma w tej chwili (w rankingu live, z danymi na poniedziałek, 10 kwietnia) Iga Świątek nad Aryną Sabalenką. Dawno żadna tenisistka nie była tak blisko Polki, a równocześnie tak blisko pozycji liderki rankingu. Iga znajduje się na niej przecież od ponad roku i na pewno utrzyma ją jeszcze przez kilka tygodni. Pytanie brzmi: jak długo?
Odpowiedź poznamy w ciągu najbliższych dwóch miesięcy.
Polka w tym czasie ma sporo punktów do obrony. 2000 za Roland Garros, 900 za triumf w Rzymie i 470 za Stuttgart. Łącznie 3370 oczek. Białorusinka z kolei w tym samym okresie doszła do finału turnieju w Stuttgarcie, w Rzymie była w półfinale, w Madrycie zaliczyła wpadkę i przegrała w pierwszym meczu, a na Roland Garros odpadła w trzeciej rundzie. Razem daje jej to ledwie 795 punktów do obrony.
O ile Idze będzie bardzo trudno zdobyć więcej oczek (choć ma jeszcze swego rodzaju koło ratunkowe, o którym za moment), o tyle Sabalenka możliwości do poprawy swoich rezultatów ma sporo. Czysto teoretycznie możliwe jest, że wyprzedzi Polkę w rankingu nawet wtedy, gdy ta obroni wszystkie swoje punkty rankingowe. Gdyby miała przegrywać ze Świątek, to finały w Stuttgarcie, na Roland Garros i w Rzymie, oraz potencjalne zwycięstwo w Madrycie (gdzie Iga rok temu nie grała) dałyby Arynie 3190 punktów.
O 2395 więcej niż rok temu. I o 311 więcej, niż aktualnie traci do Igi Świątek.
W dodatku Polka rok temu notowała w tym okresie wybitne rezultaty. Sezon gry na kortach ziemnych był częścią jej serii 37 zwycięstw z rzędu. Powtórzyć coś takiego – choćby i na mniejszę skalę, tylko na przestrzeni trzech turniejów – jest niesamowicie trudno. Zwłaszcza że najgroźniejsze rywalki (nie tylko Sabalenka, którą rok temu Iga pokonywała w Stuttgarcie i Rzymie, ale też Barbora Krejcikova oraz Jelena Rybakina) są dużo mocniejsze. Dlatego najbliższe dwa miesiące u kobiet mogą być niesamowicie ciekawe.
Owszem, trudno uwierzyć, by Aryna miała grać na najwyższym poziomie we wszystkich czterech czekających na nas turniejach. Zresztą już ostatnio nieco spuściła z tonu. W Dubaju przegrała z Krejcikovą w ćwierćfinale. W Indian Wells w meczu o tytuł uległa Jelenie Rybakinie. A w Miami sensacyjnie ograła ją Sorana Cirstea. I to w dwóch setach, udowadniając tym samym sobie i reszcie zawodniczek z „drugiego szeregu”, że da się Białorusinkę pokonać.
Trudno więc w tym momencie zakładać, by Sabalenka miała dominować na mączce. Zwłaszcza, że ta niekoniecznie sprzyja jej grze i historycznie patrząc, to jest to dla niej niezbyt dobra nawierzchnia. Tylko jeden tytuł z dwunastu w swojej karierze (Madryt 2021) wywalczyła właśnie na ceglanych kortach. W Roland Garros jeszcze nigdy nie przeszła trzeciej rundy. Faworytką najbliższych miesięcy raczej nie będzie, choć ze swoją siłą uderzeń i odzyskaną pewnością siebie, może powalczyć o niezłe rezultaty.
Ale jeśli już szukać gdzieś groźnych dla Igi Świątek rywalek, to raczej w osobach Jeleny Rybakiny i, zwłaszcza, Barbory Krejcikovej. Czeszka to w końcu była (2021) mistrzyni Rolanda Garrosa, a jej gra zdaje się być najbardziej uniwersalną spośród wszystkich trzech wspominanych tu zawodniczek, bo nie opiera się tylko na sile, a również na technice, zmianach tempa i wyszukiwaniu słabych stron rywalek. Swoje może dołożyć też Jessica Pegula, aktualna „trójka” rankingu WTA, podobnie jak kilka innych zawodniczek (Caroline Garcia, Ons Jabeur, może nawet Coco Gauff, ubiegłoroczna finalistka z Paryża).
Jednak główny wniosek jest prosty: obrona pozycji liderki rankingu zależy głównie od samej Igi Świątek.
A ta ostatnio męczyła się z urazem, przez który nie wystąpiła w turnieju w Miami i odpuści też spotkanie Pucharu Billie Jean King. – W ostatnich dniach analizowaliśmy dane, a mój lekarz przygotował diagnozę. Niestety, ciągle odczuwam duży ból i dyskomfort i nie jestem w stanie w tym momencie grać. Potrzebuję przerwy, żeby wyzdrowieć – pisała wówczas w oświadczeniu.
Ale do treningów już wróciła i szykuje się do gry.
Możliwe zresztą, że zaliczy więcej turniejów, niż przed rokiem. Wtedy przez drobny uraz odpuściła ostatecznie rywalizację w Madrycie, teraz jest zgłoszona i do tego turnieju. To właśnie wspomniane koło ratunkowe – tam wszelkie punkty, jakie zdobędzie (za wygraną można zgarnąć 1000), zapiszą się w całości na jej konto, bo niczego w Hiszpanii nie broni. Na ten moment na mączce może więc zagrać w czterech imprezach (Stuttgart, Madryt, Rzym i Roland Garros). Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to po ostatniej z nich nadal powinna być liderką rankingu.
Choć podejrzewamy, że gdyby Igi zapytać, czy zaakceptowałaby stratę „jedynki” w zamian za kolejny triumf na Roland Garros, sama przekazałaby Arynie Sabalence – lub innej tenisistce – pozycję na szczycie rankingu.
Rafa znów okaże się królem Paryża?
Na kortach imienia Rolanda Garrosa triumfował 14(!) razy. Nikt w świecie tenisa nie może poszczycić się podobnym osiągnięciem. Tylko czterokrotnie przystąpił do paryskiego turnieju i ostatecznie nie odniósł zwycięstwa. W 2009, gdy ograł go Robin Soderling, a Szweda w finale pokonał potem Roger Federer. W 2015, gdy lepszy okazał się Novak Djoković, ale Serb uznał wyższość Stana Wawrinki w meczu o tytuł. Rok później, kiedy Rafa walkowerem oddał mecz trzeciej rundy z Marcelem Granollersem. I wreszcie w 2021, kiedy po znakomitym spotkaniu lepszy okazał się Djoković.
Właściwie za każdym razem Rafa walczył z urazami. Zresztą jak przez całą karierę. I ten rok nie jest wyjątkiem.
– Wciąż nie jestem gotowy do rywalizacji na najwyższym poziomie. Nie będę mógł zagrać w jednym z najważniejszych turniejów w mojej karierze, Monte Carlo. Wciąż nie jestem w stanie grać na swoim najwyższym poziomie. Kontynuuję proces przygotowań, mając nadzieję na szybki powrót – napisał Hiszpan w swoich mediach społecznościowych przed kilkoma dniami.
CZYTAJ TEŻ: RAFA WALECZNE SERCE
Kontuzję, o której mowa, zaobserwować można było już przy okazji Australian Open. Tam Nadalowi wyraźnie doskwierało biodro i jego nadzieje na obronę tytułu wywalczonego przed rokiem zostały szybko pogrzebane – Hiszpan sensacyjnie odpadł już w drugiej rundzie, a jego pogromcą został Mackenzie McDonald, 27-letni Amerykanin, dla którego było to zdecydowanie najważniejsze zwycięstwo w karierze.
Od Australii nie wystąpił więc w żadnym turnieju. Ominęły go imprezy na Bliskim Wschodzie, ominęły też te amerykańskie – w Indian Wells i Miami. A że tam miał nieco punktów do obrony, to ostatecznie wypadł z TOP 10 rankingu. Po raz pierwszy od… 2005 roku. Po 912 tygodniach, które spędził w ścisłej elicie tego zestawienia. Niesamowite jest jednak to, że mimo tych wszystkich okoliczności w dalszym ciągu będzie głównym faworytem do wygrania Roland Garros.
Owszem, to już nie ten niezniszczalny Nadal, ale wciąż nikt nie potrafi grać w Paryżu tak jak on. Dowód na poparcie tego stwierdzenia dostaliśmy choćby rok temu – choć fakt, że wtedy ogółem notował lepszy i mniej kłopotliwy sezon – gdy również ominął Monte Carlo z powodu urazu (a nie kłamał z tym, że to jeden z jego ukochanych turniejów, triumfował tam 11 razy), ale we Francji był już bezkonkurencyjny.
Zachwycił wówczas przede wszystkim w ćwierćfinale, gdy w czterech setach ograł Novaka Djokovicia, grając tenis tak doskonały, jakby nagle cofnął się w czasie do roku 2007 czy 2008, gdy na mączce nie mógł mu zagrozić absolutnie nikt. Potem spore problemy sprawiał mu jeszcze Alexander Zverev w półfinale, ale Niemiec kontuzjował się w końcówce drugiego seta. A debiutujący w meczu o tytuł turnieju tej rangi Casper Ruud, nie był dla Rafy żadnym wyzwaniem.
W tym sezonie o powtórkę będzie Nadalowi trudniej. Przede wszystkim niższy ranking sprawi, że wcześniej będzie mógł trafić na rywali z najwyższej półki. Nie wiadomo też, jak wpłynie na niego stosunkowo długi rozbrat z kortami – a na razie nie ogłosił nawet, na który turniej powróci. Równocześnie wiadomo jednak, że właściwie od momentu wycofania z Australii koncentruje się tylko na tym, by wygrać w Paryżu. To jego główny cel na każdy sezon.
Ale to czy zatriumfuje tam w tym roku, może zależeć nie tylko od jego formy, ale również od postawy innej dwójki.
Nole vs Carlos, czyli kto będzie numerem jeden (i czy ktoś wplącze się w tę walkę)?
Gotowi na kolejne wyliczenia? No to jedziemy, bo walka o numer jeden światowego tenisa u mężczyzn też zapowiada się niezwykle ciekawie. W tej chwili wygląda tak, że Novak Djoković ma 7160 punktów, a znajdujący się tuż za jego plecami Carlos Alcaraz – 6780. Różnica, jak łatwo policzyć, jest naprawdę nieduża, wynosi 380 oczek. A ilu obaj bronią przez najbliższe dwa miesiące?
Djoković stosunkowo niewiele. Rok temu do gry wracał po długiej przerwie (w tym będzie zresztą podobnie, bo nie mógł wystąpić w amerykańskich turniejach przez brak szczepienia) i sensacyjnie odpadł w pierwszym meczu w Monte Carlo. Potem doszedł do finału imprezy w Belgradzie (wygrał z nim Andriej Rublow) i półfinału w Madrycie (lepszy był Carlos Alcaraz). Triumfował wreszcie w Rzymie, ale w Paryżu – jak już wiemy – lepszy okazał się Rafa Nadal w ćwierćfinale.
Zbierzmy teraz to wszystko w całość i wyjdzie nam, że Serb broni 1880 punktów. Niewiele, skoro za triumf na Roland Garros dostaje się dwa tysiące.
Sęk w tym, że Alcaraz ma ich do obrony… o 10 mniej. Na jego dorobek składa się dokładnie taki sam wynik w Monte Carlo, wygrane w Barcelonie i Madrycie oraz ćwierćfinał na kortach Rolanda Garrosa. Obaj przystępują więc do sezonu na kortach ziemnych w bardzo podobnej sytuacji, ale już wiadomo, że Carlos traci jedną szansę na nadrobienie punktów – w Monte Carlo, gdzie rok temu zgarnął ich ledwie 10 (porażka w pierwszym spotkaniu) nie wystąpi.
A to całą walkę o szczyty rankingu może nieco obedrzeć nam z emocji, bo Novak jest w stanie tam zyskać – w stosunku do zeszłego roku – nawet 990 punktów. Wiadomo jednak, że Carlos, wzorując się na Rafie Nadalu, będzie celował w Roland Garros. I to w Paryżu chce być zdrowym. Dlatego niedawno wydał taki komunikat:
– Po dwóch miesiącach za granicą cieszę się, że wracam do domu, jednak jestem smutny, bo zakończyłem swój ostatni mecz w Miami z fizycznym dyskomfortem. Po dzisiejszej wizycie u mojego lekarza wiem, że nie będę w stanie pojechać do Monte Carlo, by tam rozpocząć sezon na kortach ziemnych.
Cóż, dla Alcaraza ważniejsze muszą być kolejne turnieje, w których broni wielu punktów, więc decyzja ta jest w pełni zrozumiała. Jeśli jednak w Monte Carlo zabraknie i jego, i Nadala, to kto – poza Djokoviciem – może tam wygrać i pokusić się też o to, by powalczyć o tytuł w Paryżu?
Kandydatów jest kilku. Casper Ruud zalicza co prawda słaby sezon – a w poprzednim był w dwóch wielkoszlemowych finałach – ale na mączce gra najlepiej, możliwe więc, że w kluczowym momencie odżyje (zresztą gra w trwającym właśnie turnieju w Estoril). Stefanos Tsitsipas również był już w finale w Paryżu i nawet prowadził 2:0 w setach z Novakiem Djokoviciem. A że w tym sezonie grał już o tytuł w Australian Open, to pewnie będzie w gronie faworytów do finału na francuskiej mączce. Problem w tym, że po wyjeździe z Melbourne znacznie spuścił z tonu, trochę wzorem Daniiła Miedwiediewa przed rokiem.
Rosjanina od razu zresztą można z grona faworytów wykluczyć, mimo że na kortach twardych zaliczał sezon wprost wybitny. Poza Australian Open (wpadka, przegrał w III rundzie z Sebastianem Kordą) dochodził do finału każdego(!) turnieju, w jakim grał. Wygrał cztery, w dwóch uznawał wyższość odpowiednio Djokovicia i Alcaraza. Ale na mączce to inny zawodnik, raczej nie ma co oczekiwać po nim cudów i gdyby doszedł choćby do ćwierćfinałów większości najważniejszych turniejów na tej nawierzchni, to już mógłby być zadowolony.
Ciekawym można być występów Alexandra Zvereva, który rok temu we Francji doznał paskudnej kontuzji, a po powrocie do rywalizacji na razie nie jest w stanie wejść na najwyższy poziom. Na mączce gra jednak świetnie, może więc w najbliższych tygodniach odżyje. Swoje może też pokazać i osiągnąć Andriej Rublow, ale jego związki z turniejami wielkoszlemowymi to na razie głównie historia nieudanych prób ich podboju.
A poza nimi? W teorii wymienić można by jeszcze kilka nazwisk, ale… właściwie nie ma żadnego, o którym można by powiedzieć: tak, on będzie jednym z faworytów Roland Garros. Tymi są Rafa Nadal, Novak Djoković i Carlos Alcaraz. Jeśli wmieszałby się w to ktoś inny, będzie to zaskoczeniem. Choć oczywiście to dotyczy wyłącznie Paryża. Bo w Rzymie, Monte Carlo czy Madrycie grono faworytów do triumfu będzie dużo większe. I kto wie, może jakiś faworyt do triumfu we Francji wyłoni się właśnie w tamtych turniejach?
Niewykluczone też, że w walce o pozycję lidera światowego rankingu okaże się tenisista z drugiego szeregu, który ogra – na przykład – Novaka Djokovicia w trzeciej rundzie turnieju w Rzymie. Bo czemu nie?
Co pokażą Hubert i Magda?
Poza Igą Świątek musi nas interesować jeszcze to, co zrobią Magda Linette i Hubert Hurkacz. Ten drugi na mączce gra raczej średnio, ale poprzedni sezon można mu zaliczyć za swego rodzaju przełamanie – Polak zagrał wówczas w czterech turniejach.
W dwóch z nich (Monte Carlo i Madryt) dotarł do ćwierćfinałów, gdzie pokonywali go dopiero Grigor Dimitrow (z którym Hubert regularnie sobie nie radzi) i Novak Djoković. Pecha miał w Rzymie, skąd wyleciał po pierwszym meczu, bo wylosował Davida Goffina, a Belg nadal potrafi zagrać znakomite mecze. Z kolei na Roland Garros Hubert dotarł do IV rundy, a porażka z Casperem Ruudem, późniejszym finalistą, wstydu mu nie przynosi.
Inna sprawa, że wciąż momentami widać, jak bardzo cegła mu nie leży. Pokazał to choćby… wczoraj. W turnieju w Estoril, w którym postanowił wziąć udział, ograł go 43. w rankingu ATP Bernabe Zapata Miralles, czyli typowy Hiszpan, który odżywa wtedy, gdy przychodzi mu grać na kortach ziemnych. Wiadomo, że tacy zawsze są groźni, ale to kolejna porażka, która sugeruje, że Polak zgubił ostatnio niezłą formę, jaką pokazywał na początku sezonu. Przecież jeszcze na kortach twardych ogrywali go Tommy Paul (w Indian Wells) i Adrian Mannarino (w ukochanym przez Huberta Miami).
To niepokoi, bo na mączce Hurkacz punktów raczej nie nadrobi, a wręcz przeciwnie – może je stracić. Trudno bowiem przypuszczać, by przesadnie poprawił swoje wyniki z zeszłego sezonu. Może uda mu się to w Rzymie, ale w Madrycie czy Monte Carlo ćwierćfinał zdaje się jego szczytem możliwości. A u Huberta liczy się właściwie każdy punkt rankingowy, bo Polak w tej chwili jest 12. w rankingu, ale wystarczy, że straci 300 oczek i może spaść nawet poza czołową „16”. A każde miejsce w dół, może oznaczać gorsze rozstawienia w najważniejszych turniejach.
Z kolei występy Magdy Linette intrygują nas w dużej mierze dlatego, że to dla Polki sezon przełomowy. Jej półfinał na Australian Open był jedną z najciekawszych i najważniejszych historii całego turnieju. I to nie tylko w Polsce, ale i ogółem w świecie tenisa. Zwłaszcza, że po drodze Magda ograła kilka zawodniczek z czołówki, zachwycając poziomem i stylem swojej gry.
Potem jednak nie było już tak różowo. W Meridzie Polka przegrała w trzeci meczu ze 140. w rankingu WTA Rebeccą Peterson. W Austin rozegrała tylko jedno spotkanie i ograła ją tam Warwora Graczewa (która jednak doszła w tym turnieju do finału, co świadczy o tym, że była w świetnej formie). W Indian Wells Linette nie poradziła sobie z Emmą Raducanu, choć trzeba przyznać, że było to pechowe losowanie. I dopiero w Miami zobaczyliśmy taki mecz Magdy, jakiego chcieliśmy – gdy pokonała w trzech setach Wiktorię Azarenkę.
Potem jednak przegrała – choć po walce – z Jessicą Pegulą. I tak ten okres gry na kortach twardych po Australian Open wypadł… średnio.
Magda zresztą zdążyła już przejść na mączkę. W Charleston najpierw zrewanżowała się Graczewej, ale potem przegrała z Madison Keys. Jasne, ulec Amerykance żaden wstyd, zwłaszcza że w trzysetowym spotkaniu. Ale znów nie udało się osiągnąć rezultatu, na jaki pewnie sama Polka liczyła. Pytanie brzmi: czy będzie to w stanie zrobić w kolejnych tygodniach?
Wątpliwe, by miała wybrać podobną ścieżkę, jak w zeszłym sezonie. Wtedy poza dużymi turniejami (Roland Garros i Madryt) zagrała też w mniejszych (Stambuł oraz Strasburg), a nawet w imprezach WTA 125k – odpowiednikach Challengerów u mężczyzn – w Saint Malo i Paryżu. Wówczas była jednak notowana w okolicach 50-60. miejsca w rankingu. Dziś jest w TOP 20, a to gwarantuje jej nie tylko udział w każdym dużym turnieju, ale i rozstawienie.
Inna sprawa, że w nich też łatwiej trafić na naprawdę trudne rywalki. Ale z tymi Magda w ostatnim czasie grać potrafi. A rok temu pokonała na Roland Garros Ons Jabeur, główną – po Idze Świątek – faworytkę do końcowego triumfu. Problemem dla Polki była regularność, zresztą podobnie jest w ostatnich tygodniach. Jeśli złapie ją przy okazji gry na mączce w Europie, może zaliczyć niezłe wyniki i nie tylko utrzymać się w TOP 20, ale nawet poprawić swoją pozycję w rankingu.
W tym broni bowiem przez najbliższe dwa miesiące niespełna 300 punktów. Tak naprawdę by ten wynik przebić wystarczy jeden dobry turniej, w którym dojdzie do ćwierćfinału. A w pozostałych może wtedy wygrywać po jednym meczu. Na to Magdę z pewnością stać. Choć najbardziej – i my, i ona – liczymy na to, że skorzysta z rozstawienia, które będzie mieć w stolicy Francji.
Tam bowiem dwukrotnie była w trzeciej rundzie. Teraz w teorii powinna do niej dojść, ale – jeśli drabinka dobrze się ułoży – marzyć też o tym, by tę granicę przebić. Tak jak zrobiła to na Australian Open.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Czytaj więcej o tenisie: