Reklama

Rafa Waleczne Serce. O tenisiście wyjątkowym

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

30 stycznia 2022, 19:28 • 6 min czytania 12 komentarzy

Jestem fanem Rogera Federera. Ale gdyby ktoś zorganizował tenisowy mecz o moje życie i pozwolił mi wybrać zawodnika, który by o nie grał, postawiłbym na Rafę Nadala. Bo jeszcze przed jego startem wiedziałbym jedno – że co by się nie wydarzyło, to ten gość nie odpuści. Rafa zawsze gra do samego końca. Choćby nogi odmawiały mu posłuszeństwa, a wynik był beznadziejny, to nie należy go skreślać. Nigdy. Aż do ostatniej piłki meczu.

Rafa Waleczne Serce. O tenisiście wyjątkowym

***

Dzisiejszy finał to nie tylko odwrócenie stanu meczu od 0:2 w setach z przeciwnikiem młodszym o dekadę i to takim, który w Melbourne był głównym faworytem do zwycięstwa. Dzisiejszy finał to zaprzeczenie wszystkiego, co się o Nadalu mówiło od początku roku. Ba, to zaprzeczenie jego własnych słów. Rafa jeszcze kilka tygodni temu przechodził przez proces rehabilitacji po kontuzji stopy i zabiegu. Nie wiedział, czy do Australii w ogóle jest sens się fatygować. Jego bliscy zdradzili, że na trzy dni przed planowanym wylotem mówił im, że ma co do tego ogromne wątpliwości. Tym bardziej, że niedługo wcześniej przeszedł COVID, który na kilka dni przykuł go do łóżka.

Gdyby odpuścił, każdy by to zrozumiał.

Ale Rafa pojechał. I jak w hollywoodzkim filmie – zaczął wygrywać. Najpierw mniejszy turniej w Melbourne, a potem spotkanie za spotkaniem w Australian Open. Wydawało się, że może go zatrzymać Denis Shapovalov, ale Hiszpan odprawił go po pełnej emocji pięciosetówce. Wydawało się, że ze zmęczenia rywala powinien skorzystać Matteo Berrettini, ale Rafa zdołał się zregenerować. Wreszcie rozum mówił, że Rafę pokona w finale Daniił Miedwiediew. I przez dwa sety rozum stawał się tego coraz pewniejszy.

Reklama

Ale rozum swoje, a serce swoje. I to nie serca kogokolwiek, kto ten mecz oglądał – serce Rafy. Choć i rozumowi nie wolno niczego odmówić, bo przecież Hiszpan wygrał strategią, całkiem dla siebie niecodzienną. Skrótami, chodzeniem do siatki, zmianami rytmu. Wytrącił Miedwiediewa z równowagi i to skutecznie, a to zdarza się niezwykle rzadko. Jednak by to w ogóle było możliwe, musiał dalej wierzyć w wygraną, dalej jej szukać. Nawet wtedy, gdy wszystko wokół mówiło: to się nie uda.

***

Był taki moment w tym meczu z symbolicznym wręcz wynikiem. Moment, który będzie przywoływany w tekstach za kilka lat. Miedwiediew prowadził 2:0 w setach i 3:2 w III partii. Serwował Nadal, ale przegrał trzy pierwsze piłki. Rosjanin miał przez to trzy break pointy. Sytuacja wprost beznadziejna i… jakże symboliczna. Bo Hiszpan z niej wyszedł, a potem wygrał seta. I kolejnego. I cały mecz.

Jasne, były momenty, gdy zdawało się, że i on nie wytrzyma presji. Kiedy Daniił zdołał przełamać jego serwis przy stanie 5:4 dla Rafy w decydującej partii, hiszpańscy fani na trybunach wydawali się załamani. A Rafa, co sam przyznał, myślał o finale z 2012 roku – gdy w V secie prowadził z przełamaniem – i z 2017 – gdy znajdował się w dokładnie tej samej sytuacji. Oba je przegrał. Przed oczami stanęło mu widmo kolejnej takiej, łamiącej serce porażki.

Reklama

A przecież przed turniejem dałby się pewnie pokroić za to, żeby dojść do finału. Bukmacherzy niemal w ogóle nie brali go pod uwagę w notowaniach faworytów do tytułu. Można było na niego postawić, owszem, ale kursy były na tyle wysokie, że trzeba było zjechać daleko na liście, by Nadala odnaleźć. Gdyby ktoś wtedy mu powiedział: “Rafa, dojdziesz do finału, ale znów w nim przegrasz”, zapewne zaakceptowałby taką ofertę. Bo przecież to znacznie więcej, niż mógł oczekiwać, sam o tym mówił.

Ale skoro już był w tym finale, to nie zamierzał się tym zadowolić.

***

Właściwie cała jego kariera to pasmo kontuzji i walka: z bólem, przeciwnościami losu, problemami wszelkiej maści. Przy okazji ostatniego urazu przebąkiwał między wierszami, że to wszystko może nawet skończyć się przejściem na emeryturę. Mówił o rosnących w jego głowie wątpliwościach, o tym, że coraz trudniej wracać na kort z każdym kolejnym rokiem na karku. Choć kark to akurat jedna z tych części ciała, która – o dziwo – nie sprawiała mu jeszcze większych problemów.

Rafa do kontuzji jest jednak przyzwyczajony.

Brzmi to cholernie nieprzyjemnie, co? Sportowiec tej klasy przyzwyczajony może być do naprawdę wielu rzeczy. Wygrywania, określonej firmy rakiet, podróży i tak dalej, i tak dalej. Ale kiedy przyzwyczajony jest też do tego, że odnosi kontuzje i musi robić sobie przymusowe przerwy, to świadczy o tym, że miał ich mnóstwo. I Rafa faktycznie miał. Zawsze jednak wracał. Ba, z wieloma urazami był nawet w stanie wygrywać turnieje. Na Roland Garros nie udawało mu się to tylko wtedy, gdy było z nim naprawdę źle. To niesamowite, ile ten gość osiągnął mimo wszystkiego, co mu się przydarzyło. Lista jego naprawdę wartych odnotowania urazów byłaby przecież dłuższa niż zdobytych tytułów wielkoszlemowych w singlu. A tych ma od dziś najwięcej w historii spośród wszystkich tenisistów.

I gdyby nie kontuzje, pewnie miałby jeszcze więcej.

***

Pamiętam szczególnie jeden finał, też z Melbourne. Chodzi o 2014 rok, gdy Stan Wawrinka zdobywał swój pierwszy tytuł wielkoszlemowy. To on wyeliminował wcześniej Djokovicia, w finale grał więc z Nadalem. I wygrał z Hiszpanem, który od pewnego momentu grał na jakieś 30 procent swoich możliwości przez kontuzję pleców. Nie odpuścił jednak, mało tego – tak wybił tym z rytmu Szwajcara, że ten oddał na wpół sprawnemu, ale walczącemu do samego końca Rafie jednego seta. I przez jakiś czas miał naprawdę spore kłopoty w kolejnym.

Gdybym miał wskazać moment, w którym ostatecznie przekonałem się, że chyba tylko otwarte złamanie mogłoby zatrzymać Nadala na korcie – to byłby właśnie tamten mecz. Wtedy wyraźnie było widać, że cierpi. Że nie jest w stanie biegać tak, jak to zawsze robi. Że serwowanie sprawia mu problem. Że wszystkiego jego największe atuty zostały ograniczone w ogromnym stopniu. Całe to zestawienie niemal każdemu innemu tenisiście kazałoby odpuścić.

On jednak grał. Wbrew wszystkiemu. Bo serce mu kazało. Wynik nie miał tu znaczenia, liczyło się, że nie zrezygnował. A potem jeszcze, w trakcie ceremonii dekoracji, ani słowem nie zająknął się o kontuzji. Tak jakby jej nie było. Po prostu pogratulował Stanowi wspaniałego meczu i turnieju. I to też robiło ogromne wrażenie.

***

Nie wiem, ile jeszcze będzie nam dane oglądać Rafę Nadala. Może rok, może i pięć. Wiem tylko tyle, że do ostatniej piłki ostatniego meczu w swojej karierze, Hiszpan będzie walczyć. Tak jak robi to od samego początku, gdy jako nastolatek wchodził do świata wielkiego tenisa od razu rzucając wyzwanie jego największym postaciom. Tak jak robił to przez lata rywalizacji z Rogerem Federerem i Novakiem Djokoviciem. Tak jak robi to teraz, w spotkaniach z dawnymi rywalami i tymi nowymi, pojawiającymi się regularnie w okolicach szczytu.

Federer od zawsze był ze wspomnianej trójki tym grającym najpiękniej, wprost ociekającym elegancją na korcie. Djoković maszyną, której nie sposób pokonać w wymianie, gościem od dobiegania do każdej piłki i kontrowania. Nadal jest z kolei człowiekiem od walki do samego końca. Od walki wbrew wszystkiemu, czasem nawet wbrew własnemu rozsądkowi. Wszystko, co osiągnął w swojej karierze, zawdzięcza w dużej mierze właśnie tej walce. Temu, że nigdy się nie poddał, a przecież mógł już na samym początku – bo jeszcze gdy był nastolatkiem, lekarze mówili mu, że lepiej by było, jakby odpuścił sobie grę w tenisa.

Nigdy tego nie zrobił. Już wtedy w jego sercu płonął ogień, który nie daje się ugasić. Zawsze, nawet w najtrudniejszych dla Hiszpana chwilach, znajdzie się choć iskierka, która go ożywi. I oby tak już zostało. Bo świat sportu (nie tylko tenisa) straciłby cholernie sporo, gdyby tego ognia zabrakło.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Boks

Pięściarze dali radę, transmisja nie. “Niestety, ten DAZN to wielki shit”

Błażej Gołębiewski
8
Pięściarze dali radę, transmisja nie. “Niestety, ten DAZN to wielki shit”
Boks

Olbrzym nie dogonił króliczka. Usyk ponownie pokonał Fury’ego!

Szymon Szczepanik
22
Olbrzym nie dogonił króliczka. Usyk ponownie pokonał Fury’ego!

Australian Open

Komentarze

12 komentarzy

Loading...