Reklama

Trela: Pierwsze kopnięcie jak cały mecz. Prawdziwy obraz wyzwania Santosa

Michał Trela

Autor:Michał Trela

25 marca 2023, 09:03 • 8 min czytania 85 komentarzy

Przyjeżdżając do Polski, mógł samego siebie przekonywać, że obejmuje zespół, który właśnie wyszedł z grupy mistrzostw świata i w którym grają piłkarze Barcelony, Napoli i Juventusu. Najpóźniej po meczu w Pradze nowy selekcjoner już wie, że nie jest to cała prawda o drużynie, z którą przyszło mu pracować. Polacy, mniej lub bardziej regularnie, grają w podobny sposób od jakichś pięciu lat. Może to i lepiej, że pracę z nowym selekcjonerem zaczęli od pokazania mu wszystkich problemów, jak na tacy.

Trela: Pierwsze kopnięcie jak cały mecz. Prawdziwy obraz wyzwania Santosa

Są ludzie, którzy, oglądając mecz, pilnują zawsze, by nie przegapić jego pierwszych kopnięć. Twierdzą, że są na ich podstawie stwierdzić, z jakim nastawieniem drużyna wchodzi na boisko. Jak każda tego rodzaju teoria, ma niewątpliwe słabe punkty. Niemniej pierwsze polskie kopnięcie w meczu w Pradze rzeczywiście opowiedziało całą prawdę o tym, co miało się dziać później. Od środka zaczęli Czesi, którzy posłali długie podanie na polską lewą stronę. Michał Karbownik był za daleko, by w ogóle wziąć udział w pojedynku główkowym. Przyglądał się więc tylko, jak rywal zgrywał w kierunku narożnika. Pierwszym Polakiem, który w piątkowy wieczór miał kontakt z piłką, był Jakub Kiwior. Widząc pędzącego w jego kierunku Adama Hlożka, nie namyślał się długo i z całej siły kopnął w trybuny.

Drugie polskie dotknięcie to już było wyciąganie piłki z siatki przez Wojciecha Szczęsnego.

Czechy – Polska. Kontrast bijący po oczach

Czesi byli zabójczo skuteczni. Nie każde trywialne wybicie piłki na aut kończy się natychmiast stratą gola. Nie każde złe wejście w mecz przy wysokim pressingu rywala kończy się od razu stratą kolejnego w trzeciej minucie. Ale czasem lepiej, gdy pewne rzeczy wybrzmią, zostaną skarcone natychmiast, nie popadną w zapomnienie. Nie można było bardziej kontrastowo pokazać różnicy w nastawieniu, z jakim weszły w mecz oba zespoły. Czesi z wysokim pressingiem, pewnością siebie, chęcią brania spraw w swoje ręce. Polacy wciąż w trybie mundialowym. Z długim kopnięciem do przodu jako jedynym pomysłem na ominięcie pressingu.

Można po tym meczu pisać oczywiście o kwestiach taktycznych, one zawsze mają znaczenie. Nastawiona na wczesne przeszkadzanie Polakom w rozgrywaniu ofensywna trójka Czechów siała popłoch, bo wykorzystywała przewagę liczebną. Polscy boczni obrońcy ustawiali się szeroko, a przynajmniej jeden z nich także dość wysoko, przez co odległości w defensywie były spore. Można byłoby temu zaradzić, nakazując Krystianowi Bielikowi wklejanie się w obronę i dawanie w ten sposób wsparcia w rozegraniu stoperom, jednak to nie miało miejsca. Wąskie ustawienie czeskich napastników i wysokie podchodzenie środkowych pomocników sprawiało, że gospodarze mieli w środku albo przewagę liczebną, albo przynajmniej byli w stanie indywidualnie kryć każdego z Polaków w tej strefie. To sprawiało, że takie błędy jak złe przyjęcie piłki przez Karola Linettego na własnej połowie natychmiast skutkowały stratą. Tak rozpoczęła się akcja, po której Polacy stracili drugiego gola.

Reklama

Kwestie indywidualne

Można się skupiać na kwestiach indywidualnych. Na przegranym pojedynku Jana Bednarka przy golu na 0:1, na tym, jak łatwo przeciwnicy odbijali się od Kiwiora, na stracie Linettego albo na tym, jak daleko od dośrodkowującego przeciwnika był Matty Cash. Wydaje się jednak, że każda z tych rozmów, choć ważna i niewątpliwie zawierająca ziarno prawdy, nie dotyka sedna tego, dlaczego mecz w Pradze i wiele wcześniejszych wyglądał tak źle. Raczej nie wystarczyłoby wymienić Michała Karbownika na innego lewego obrońcę, a Linettego na innego środkowego pomocnika albo wprowadzić ustawienie, które dawałoby Polakom przewagę liczebną w środku pola, by gra wyglądała zupełnie inaczej.

Rozmawianie o mentalności zawsze jest w piłce ryzykowne, bo trąci tanią wymówką zgłaszaną przez kogoś z zewnątrz. Nie sposób jednak nie zauważyć, że zawodnicy reprezentacji Polski chronicznie boją się mieć piłkę przy nodze. Unikają jej. Marzą, by została podana komu innemu, nie akurat im. Starają się nie podejmować tzw. ryzyka, choć w futbolu to często najbardziej ryzykowna strategia. Są pochowani za plecami partnerów. Ten, kto akurat ma piłkę przy nodze, ma problem, z którego nikt nie chce go zwolnić. Wybija więc na oślep do przodu z braku lepszych alternatyw. Można się pieklić, że kolejny raz próbowali grać “lagę na Robercika” albo że wybijali w trybuny. Ale to tyleż wina zagrywającego, ileż tych, którzy akurat odwracali wzrok, nie zgłaszając ochoty na wzięcie udziału w ataku pozycyjnym.

Zieliński i Lewandowski. Dwóch chcących grać

Jedyna szansa, by zawiązać jakąś kombinacyjną akcję, pojawiała się, gdy piłkę zdołali opanować Robert Lewandowski lub Piotr Zieliński. W ten sposób Polacy w 20. minucie przeprowadzili najciekawszy atak w całym meczu, gdy zupełnie przypadkowo, po kilku przebitkach, znalazł się przy piłce kapitan reprezentacji Polski, który miał trochę miejsca i czasu, by się odwrócić. Choć Polacy atakowali w pięciu na ośmiu rywali, a realne opcje podania Lewandowski miał tylko dwie, to wystarczyło, by dograć w pole karne do Sebastiana Szymańskiego, który dość szczęśliwie zgrał do wbiegającego Przemysława Frankowskiego. Takich akcji było jednak ekstremalnie mało. Nie istniały skrzydła, choć przecież Polacy mieli tam teoretycznie liczebną przewagę. Karbownik i Robert Gumny rzadko chodzili jednak skrzydłowym na obieg, a ci, skazani na pojedynki z wahadłowymi, zwykle je przegrywali.

Słuszną reakcją na problem w środku pola było paradoksalnie jeszcze zwiększenie przewagi liczebnej w tej strefie. W przerwie Santos wymienił Bielika na Karola Świderskiego, operującego za plecami napastnika. To oznaczało jednak wycofanie Zielińskiego i jego większy udział w grze, co już kilka razy u poprzednich selekcjonerów okazywało się lepszym pomysłem, niż ustawianie go za plecami Lewandowskiego. Przy takiej grze dwóch najlepszych polskich piłkarzy jest niemal wyłączonych z meczu, bo pozostali nie mają pomysłu, jak przetransportować do nich piłkę w tercję ofensywną. Zieliński szybko zniechęcił rywali do wysokiego pressingu, bo potrafił go z siebie strzepnąć jednym zwodem, przyjęciem czy odegraniem. Liczba napędzających przeciwnika strat na własnej połowie natychmiast zmalała.

Reklama

Futbol bez wiary

Santos poznaje tę kadrę, a jak przystało na selekcjonera, musi to robić w boju. Można więc zakładać, że w kolejnych meczach będzie ustawiał Zielińskiego bliżej własnej obrony, przekazując mu rozegranie od tyłu. Ale niezależnie od tego, największą pracę wraz ze sztabem musi wykonać nad pozostałymi zawodnikami, którzy chyba faktycznie uwierzyła, że nie polski piłkarz nie potrafi grać inaczej, niż tylko lagując do przodu. Czesi, nie mając na większości pozycji piłkarzy lepszych indywidualnie, mieli takich, którzy wszystko, czego się chwycili, robili z wiarą. Gdy skakali do pojedynku, to na maksimum. Gdy strzelali, to tak, żeby strzelić gola. Gdy wchodzili w drybling, to z wiarą, że wyjdą z niego zwycięsko. Grając tak, by niczego nie zepsuć i nikomu nie podpaść, Polacy nigdy nie będą w stanie rozgrywać piłki. I nie chodzi wcale o jakieś granie tiki-taki jak Hiszpania. Chodzi o elementarną w dzisiejszym futbolu umiejętność wyjścia spod pressingu przeciwnika. Gdy rywal decyduje się grać wysoko, a nie ma się wiary w siebie, by nic sobie nie robić z jego obecności, mecze wyglądają tak, jak w Pradze: jedynym sposobem dostania się pod bramkę rywala jest długie podanie. A to bardzo zawodny i nieefektywny sposób.

To nie jest oczywiście zarzut do Santosa. To nie jest w ogóle czas na zarzuty do niego. Grupa eliminacyjna w przypadku mistrzostw Europy pozostawia margines błędu. To, czy wyjdzie się z niej z pierwszego, czy drugiego miejsca ma drugorzędne znaczenie. Teraz jest półtora roku na martwienie się w pierwszej kolejności nie wynikami, a tym, jak wygląda gra. Santos, który był przedstawiany jako specjalista od budowania relacji i zarządzania grupą, ma w tej kwestii najpilniejsze zadania. Musi wykreować liderów formacji obrony i pomocy w miejsce tych, którzy trzymali je przez ostatnią dekadę (bo nawet tak słaby mecz nie powinien nikomu podsuwać pomysłu, że trzeba by wrócić do tych konkretnych liderów). Musi ośmielić piłkarzy, by brali odpowiedzialność, dyrygowali, grali z przekonaniem. W skrócie: musi wspomóc tworzenie nowego kręgosłupa kadry. Dziewięciu z graczy, którzy w Pradze wystąpili w podstawowym składzie, było też na mundialu w Katarze. Chodzi jednak o to, by teraz weszli w nowe buty, nowe role, by poczuli się pełnoprawnymi reprezentantami. Bo wciąż można odnieść wrażenie, że z tego składu wielu na razie walczy w reprezentacji z własnymi problemami i lękami, więc trudno, by pomagali innym poczuć się w niej pewniej.

Wszystkie problemy na tacy

To wszystko musi urosnąć samoczynnie, wraz z kolejnymi meczami, minutami, zgrupowaniami. Ale dopóki nie urośnie, trudno będzie tej drużynie grać ze sobą dobrze w piłkę. Być może z czasem Santos, poznając lepiej zawodników, będzie umiał ocenić, kto nosi w plecaku buławę marszałkowską, kto ma cechy osobowościowe pozwalające mu wejść w rolę lidera, a kogo dowodzenie innymi będzie przytłaczać. Na razie w tej drużynie widać takich więcej niż tych, którym gra w reprezentacji dodaje skrzydeł.

Oczywiście, że lepiej byłoby wygrać na starcie eliminacji z najgroźniejszym rywalem i dać sobie względny spokój już na starcie. Ale jednocześnie byłoby ryzyko, że w takiej sytuacji dobry wynik przyćmiłby liczne problemy tej drużyny. Debiut Santosa wystawił je tymczasem wszystkie na tacy jak kiedyś Leo Beenhakkerowi klęska z Finlandią. Uderzył go nimi po oczach, co było widać przy zbliżeniach na twarz Portugalczyka. Mógł sobie wmawiać, że obejmuje drużynę, która wyszła z grupy mistrzostw świata, przegrywając na turnieju tylko z późniejszymi finalistami. Że będzie trenował graczy Barcelony, Napoli i Juventusu. Że zdecydowana większość z jego wybrańców gra w silnych ligach zagranicznych.

Ale ci, którzy śledzą tę kadrę regularnie, wiedzą, że to bujda na resorach. To znaczy: to wszystko prawda, lecz mocno zakrzywia to rzeczywisty obraz tej drużyny, która tak, jak w Pradze, gra mniej lub bardziej regularnie, od pięciu lat. Jeśli do tej pory nowy selekcjoner nie zdawał sobie sprawy ze skali wyzwania, to teraz już wie, że nie chodzi o to, czy znajdzie w tym kraju ludzi, którzy potrafią grać w piłkę. Chodzi o to, czy zbuduje z nich grupę, która potrafi grać w piłkę ze sobą.

WIĘCEJ O REPREZENTACJI POLSKI:

MICHAŁ TRELA

fot. FotoPyK

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Felietony i blogi

Ekstraklasa

Bramkostrzelny 20-latek zwrócił uwagę Puszczy. Będzie transfer z IV ligi?

Bartosz Lodko
5
Bramkostrzelny 20-latek zwrócił uwagę Puszczy. Będzie transfer z IV ligi?

Komentarze

85 komentarzy

Loading...