Reprezentacji Polski zdarzało się w ostatnich latach rozgrywać mecze przeciętne, kiepskie i zupełnie słabe. Beznadziejnych występów też byśmy sobie kilka przypomnieli. Ale taka żenada w konfrontacji z przeciwnikiem teoretycznie znajdującym się w naszym zasięgu to jednak w wykonaniu biało-czerwonych duża rzadkość. Czesi zaorali podopiecznych Fernando Santosa dosłownie na każdej płaszczyźnie. Byli lepsi taktycznie, byli lepsi piłkarsko, byli bardziej dynamiczni i bardziej agresywni. Co tu dużo mówić, dzisiaj w Pradze drużyna z prawdziwego zdarzenia przejechała się po marnej zbieraninie. Gorszego debiutu Santos nie mógł przewidzieć w najczarniejszych koszmarach.
Nic się dzisiaj nie zgadzało w grze Polaków. Po prostu nic. Nie było ani organizacji, ani indywidualności, ani nawet walki.
Co za bagno.
Czechy – Polska 3:1. Zmiażdżeni w trzy minuty
Zaczniemy od… pochwał. Oczywiście dla Jaroslava Silhavy’ego, bo rywala trzeba docenić, kiedy pokazuje klasę. Selekcjoner reprezentacji Czech bezbłędnie wyczuł, że Polacy są obecnie nawet nie tyle do ugryzienia, co do całkowitego rozwalcowania. Początek meczu to był prawdziwy huragan czeskich ataków. Żadnych kalkulacji, żadnego „badania rywala”, żadnych powolnych przymiarek, tylko ostra jazda bez trzymanki od pierwszego gwizdka arbitra. Efekt? Bodaj po trzydziestu sekundach gospodarze prowadzili 1:0, a po trzech minutach stadionowy zegar w Pradze wskazywał już ich dwubramkową przewagę.
Czeska ekipa wyglądała na złożoną z jedenastu Pavlów Nedvedów, a polska – z jedenastu Dawidów Szufrynów. Jedni pruli w tempie bolidu Formuły 1, drudzy wlekli się jak początkujący narciarz na oślej łączce. Tak błyskawicznego lania reprezentacja Polski jeszcze nigdy w dziejach nie zebrała.
Przypomniała się walka Lennoxa Lewisa z Andrzejem Gołotą. Gdyby w piłce nożnej istniały nokauty, selekcjoner pewnie wrzuciłby na murawę ręcznik i poddał swój zespół, by oszczędzić mu dalszych upokorzeń. Parę chwil później urazu nabawił się też Matty Cash, co tylko dodatkowo podkreśliło beznadziejną sytuację polskiej kadry. Stojący przy linii bocznej Santos sprawiał wrażenie człowieka, którego przed chwilą piorun trzasnął. I zupełnie nas to nie dziwi. Facetowi wydawało się pewnie, że w defensywie wystawił do gry całkiem poważnych piłkarzy – trzech z Premier League, jednego z 2. Bundesligi. A tymczasem Jakub Kiwior i Jan Bednarek urządzili sobie pojedynek na to, kto okaże się dziś większym parodystą. Naszym zdaniem wygrał Kiwior, ale naprawdę minimalnie. Bednarek był godnym rywalem.
Czesi natomiast kapitalnie prezentowali się zwłaszcza w grze jeden na jednego. Kiedy tylko była na to szansa, wchodzili w drybling, starali się w ten sposób rozrywać polską defensywę w bocznych sektorach boiska. I doskonale im to wychodziło. Na wyróżnienie zasłużył zwłaszcza David Jurasek, szalejący na skrzydle niczym Karel Poborsky na EURO 1996. Kilka razy wręcz popisowo zezłomował Roberta Gumnego, który zmienił kontuzjowanego Casha.
Czech – Polska 3:1. Pełna kontrola gospodarzy
Oczywiście w pewnym momencie Czesi – mając znakomity wynik w garści – postanowili zdjąć nogę z gazu i spotkanie przybrało nieco bardziej wyrównany przebieg. Tylko czy polska drużyna potrafiła z tego skorzystać? Ani trochę. Mieliśmy jedną czy dwie przyzwoite akcje w ofensywie, ale wynikały one raczej z desperackich zrywów któregoś z piłkarzy, a nie ze skutecznie przeprowadzonych akcji kombinacyjnych. Środek pola – z dramatycznymi Karolem Linettym i Krystianem Bielikiem – nie istniał. Sebastian Szymański zawiódł na całej linii, tracił piłkę za piłką. Robert Lewandowski nie poderwał zespołu, nie dał od siebie nic ekstra.
Choćbyśmy nie wiadomo jak się gimnastykowali, nie da się żadnego z reprezentantów Polski za dzisiejszy występ szczerze pochwalić. Wojciech Szczęsny niczego nie zawalił, a zmiennicy – Świderski, Skóraś czy Zalewski – zagrali lepiej od graczy wyjściowej jedenastki. I to naprawdę tyle „ciepłych” słów.
Po przerwie obraz gry niewiele się zmienił.
Biało-czerwoni nie mieli ani pomysłu w ofensywie, ani dobrej organizacji w tyłach. Gdy tylko Czesi decydowali się, by nieco mocniej docisnąć, pod bramką Szczęsnego natychmiast robił się kocioł. Jedno z takich dociśnięć przerodziło się zresztą w trafienie numer trzy – w 64. minucie gospodarze doszczętnie nas rozklepali, a formalności dopełnił strzałem z bliska Jan Kuchta, wykorzystując wspaniałe dogranie Alexa Krala. Honor Polaków w samej końcówce uratował Damian Szymański, ustalając wynik spotkania na 3:1 dla Czech, ale ogólnego obrazu meczu to oczywiście nie zmienia. Można to ująć tak: Czesi mieli dziś pomysł, byli zgrani, byli dynamiczni, byli skuteczni i byli zdeterminowani. A Polacy stanowili ich całkowite przeciwieństwo.
***
Na zakończenie można zatem tylko sparafrazować klasyka: „no i w pizdu, i zadebiutował”. A czy cały misterny plan też w pizdu? Aż tak daleko w pesymizmie byśmy się nie posuwali. To tylko jeden mecz. Fernando Santos wnioski z tego blamażu musi wyciągnąć, jasne, ale eliminacje są wciąż placem budowy, poligonem doświadczalnym. Jeśli Portugalczyk ma naszą drużynę narodową odmienić, trzeba mu dać czas. Na ocenę jego działań przyjdzie czas później.
Choć aż tak bolesnego startu tego procesu się, cholera, nie spodziewaliśmy.
Lodowaty prysznic.
CZECHY 3:1 POLSKA
(L. Krejci 1′, T. Cvancara 3′, J. Kuchta 64′ – D. Szymański 87′)
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Stadion w Pradze – mecz, nocleg, fast food i zakupy. Tu zagra reprezentacja Polski
- Kontynuacja afery premiowej przykrywa słabą formę Lewandowskiego
- Gol Krejciego najszybciej straconą bramką przez Polskę w historii
fot. FotoPyk