Już jutro rozpoczną się mistrzostwa świata w narciarstwie klasycznym. Z polskiej perspektywy emocje czekają nas głównie w skokach i to im poświęcimy najwięcej uwagi. Ale warto zajrzeć i do biegów, gdzie też mogą się wydarzyć istotne – również dla nas – rzeczy. Czy padną nowe rekordy mistrzostw? Kto zastąpi wielką mistrzynię? I na co stać Polaków na skoczni? Oto pięć pytań, które zadajemy sobie przed startem MŚ.
Spis treści
Czy któryś z Polaków zdobędzie drugie złoto?
Zdobyć dwa indywidualne złota mistrzostw świata to nie taka prosta sprawa. Nie tylko w jednej edycji, ale i w ogóle – w karierze. W całej historii imprezy dokonało tego ledwie 10 zawodników. Rekordzistą pozostaje tu Adam Małysz z czterema złotymi medalami, ale do niego jeszcze wrócimy. Co jednak istotne – wszyscy pozostali Polacy mają trzy złote krążki z indywidualnych występów (nie licząc złota Wojciecha Fortuny na IO 1972, które oficjalnie liczy się też jako tytuł mistrza świata).
Kamil Stoch w 2013 roku. Dawid Kubacki po szalonym konkursie w Seefeld sześć lat później. I Piotr Żyła na ostatnich mistrzostwach, przed dwoma laty. Cała nasza Wielka Trójka podzieliła się więc tytułami mistrzów świata. Ba, Stoch i Żyła mają w dodatku i inne krążki – Stoch srebro z 2019 roku, Żyła brąz z 2017. Patrząc historycznie to naprawdę niezły dorobek. Ale na pewno żaden z nich nie pogardziłby kolejnymi medalami.
Zwłaszcza złotem. Czy jednak mogą je zdobyć?
Cóż, o to będzie trudno. Z formą naszych zawodników w ostatnich tygodniach raczej było coraz gorzej, wydawali się zmęczeni i popełniali sporo błędów, choćby technicznych. Ale zarządzone przez Thomasa Thurnbichlera przygotowania, urządzone kosztem podróży do rumuńskiego Rasnova, mogą dać pozytywny efekt. Inna sprawa, że taką strategię obrały wszystkie reprezentacje poza Niemcami, którzy w Rumunii się pokazali i poskakali całkiem nieźle.
Oczywiście, w ostatnich latach Polacy wydają się być specjalistami od mistrzostw świata. Od 2017 roku zdobywamy na nich co najmniej jedno złoto – najpierw w drużynie, potem Kubacki, a w końcu Żyła. Ale tylko jedno z nich, w dodatku to pierwsze, było w pełni spodziewane. Reszta? Nie bardzo. Owszem, nadzieje na podia mieliśmy, i to całkiem spore. Ale raz, że w Seefeld o wszystkim zadecydowała pogoda, a Kubacki i tak nie był faworytem, a dwa że złoto Żyły było sporym zaskoczeniem.
I właściwie na to, że Polacy nas zaskoczą, będziemy musieli liczyć i tym razem. O ile tylko Halvor Egner Granerud niczego nie zepsuł w swoich przygotowaniach w ostatnich dniach, to on będzie wielkim kandydatem do złota, a może i dwóch. Kto wie, czy po swego rodzaju treningach w Rasnovie, Niemcy nie staną się faworytami do triumfu na skoczni normalnej (zwłaszcza Andreas Wellinger, który w ostatnich tygodniach odżył w sposób niesamowity). A kandydatów do medali jest przecież więcej: Ryoyu Kobayashi, Stefan Kraft, a nawet któryś ze Słoweńców, na czele z Timim Zajcem.
Każdy może pokusić się o wygraną. Choć Thomas Thurnbichler, w rozmowie z Polsatem Sport, przyznawał, że jest dobrej myśli.
– Jako zespół chcielibyśmy mieć jeden medal indywidualny i drużynowy. Mamy wszystko dobrze rozplanowane. Myślimy o różnych wariantach. Zastanawialiśmy się, czy zrobić przerwę przed Lake Placid, czy może np. Rasnov wykorzystamy, ale potem stwierdziliśmy, że ta przerwa jest konieczna, aby przygotować się do mistrzostw świata. Kamil? Miał tydzień przerwy w domu i potem był trening. Zaczęliśmy od treningu w zeszłym tygodniu i skakał bardzo dobrze – mówił.
– Jeśli chodzi o Dawida, zaczął świetnie, był w doskonałej formie. W tym roku jak się spojrzy na cały harmonogram, jest mocno napięty, są dalekie wyjazdy i Dawid został ojcem, więc wszystkie te czynniki zebrały się razem i mocno go obciążyły, więc ostatnio trochę mu zabrakło świeżości zarówno, jeśli chodzi o przygotowanie fizyczne, jak i kondycję mentalną – dodał.
Pozostaje liczyć, że i Stoch, i Kubacki do Planicy przyjadą w najlepszej formie. Tym bardziej, że przecież powalczyć mają nie tylko o indywidualne laury.
Na co stać naszą drużynę?
Złoto w 2017. Brązowe medale w 2013, 2015 i 2021 roku. I ciągłe zmagania z tym, by znaleźć czwartego do drużyny. Paradoks tego sezonu polega jednak na tym, że – na ten moment – wydaje się, że spokojniejsi możemy być o formę czwartego (bo od niego nie wymaga się przecież skoków na poziomie czołówki PŚ), niż o dotychczasowego lidera, czyli Kamila Stocha. Polak jeszcze niedawno zdawał się być bliski podiów zawodów Pucharu Świata, a potem – jak już wspomnieliśmy – wszystko się skomplikowało.
On swój plan naprawczy zaczął wdrażać jednak wcześniej, niż reszta kadry. Nie pojechał do Lake Placid, odpoczywał, a potem trenował w Zakopanem, początkowo tylko na siłowni. Na Instagramie po zaledwie kilku dniach pisał, że tęskni już za skocznią i jest przekonany, że wszystko zmierza ku dobremu.
Kamil na pewno udowodnił już w tym sezonie, że potrafi skakać na poziomie czołowych skoczków. W Turnieju Czterech Skoczni zajął przecież piąte miejsce. Dziesięciokrotnie był w czołowej dziesiątce konkursów. Jego forma w okresie od Oberstdorfu, do konkursów w Sapporo była bardzo solidna i, co najważniejsze, równa. Gdyby mistrzostwa organizowano bezpośrednio po TCS, prawdopodobnie Polacy byliby faworytami do co najmniej srebra w konkursie drużynowym. Zagrozić mogliby nam tylko Austriacy.
Od tamtego czasu popsuła się jednak forma Pawła Wąska, który na przełomie 2022 i 2023 roku skakał naprawdę dobrze. Dawid Kubacki, walczący wtedy jak równy z równym z Halvorem Egnerem Granerudem, w ostatnich tygodniach falował formą – raz był daleko od podium, raz tuż przy nim, lub nawet wskakiwał na któryś z jego stopni. Forma Piotra Żyła zależała od tego, czy akurat się rozbudził, czy też nie. Dobrze było to widać w Lake Placid, gdzie w konkursach indywidualnych skakał nijako, bez energii, ale już w rywalizacji duetów razem z Kubackim nie dali szans rywalom.
Polaków ratuje i bardzo pomaga im to, że pod okiem Thurnbichlera w niezłej dyspozycji jest Aleksander Zniszczoł. Nie oddaje, oczywiście, wybitnych skoków, ale wystarczająco solidne, by myśleć o zajęciu miejsca na podium w konkursie drużynowym. Ale czy nasi zawodnicy będą w stanie powalczyć o coś więcej, niż brązowy medal?
Zdaje się, że może być trudno.
Odżyli w końcu Niemcy, dowodzeni przez Andreasa Wellingera. Pomijając już te nieszczęsne zawody w Rasnovie, ich odrodzenie dobrze było widać choćby w Lake Placid – w pierwszym konkursie cała ich eksportowa czwórka (Wellinger, Geiger, Eisenbichler i Leyhe) zmieściła się w TOP 15 zawodów. A to wynik naprawdę dobry, zwłaszcza patrząc na to, jak słabo zdarzało im się skakać wcześniej w tym sezonie. To też zresztą obrońcy tytułu, wygrywali dwie ostatnie edycje mistrzostw.
Coraz lepiej radzą sobie też Słoweńcy, którzy przecież będą rywalizować u siebie, na skoczni, którą doskonale znają. W dodatku mają sporo do udowodnienia – na podium konkursu drużynowego mistrzostw świata stali tylko raz, w 2011 roku (nie licząc zorganizowanych ledwie trzykrotnie konkursów na normalnych skoczniach, w 2005 roku na mniejszym obiekcie zdobyli brązowy medal). I to w dodatku był jego najniższy stopień. W Planicy na pewno będą chcieli powalczyć o więcej.
W trakcie styczniowej drużynówki w Zakopanem swoje udowodnili Austriacy. To akurat zawsze faworyci rywalizacji w zespołach, bo dysponują mocną i równą kadrą. W dodatku ich lider, Stefan Kraft, miewa tej zimy konkursy znakomite, a w ostatnich tygodniach świetnie prezentował się też Daniel Tschofenig. Do tego dochodzą Manuel Fettner, Michael Hayboeck i Clemens Aigner. Cała pierwsza czwórka mieści się w TOP 12 klasyfikacji generalnej PŚ. Wszyscy skaczą tej zimy solidnie i na stabilnym poziomie. A dla drużyny to bardzo istotne.
Tego brakuje choćby Norwegom, gdzie Halvor Egner Granerud nie jest w stanie samemu wygrać konkursu drużynowego. U Japończyków sytuacja wygląda podobnie, ale tam liderem jest Ryoyu Kobayashi. Jeśli jednak obu tym kadrom udało się dobrze przygotować przed Planicą (bo przecież one też odpuszczały start w Rasnovie), rywalizacja w Słowenii może być niezwykle zacięta.
U nas wszystko zależy od tego, jak zaprezentuje się trójka liderów. Czy Dawid Kubacki wróci na poziom z pierwszej części sezonu? Czy Piotr Żyła będzie skakać równo i daleko? Czy Kamil Stoch naprawił popełniane przez siebie na skoczni błędy? I czy czwarty z Polaków – niezależnie od tego, kto nim będzie – zdoła nie zepsuć wysiłku pozostałych?
Jeśli tak – powinniśmy zdobyć medal. Ale rywale są na tyle mocni, że nawet brąz będzie tu sukcesem.
Kto przejmie schedę po Therese?
Therese Johaug? Legenda. Jedna z najlepszych biegaczek narciarskich w historii. Jasne, ciągnie się za nią afera dopingowa, za którą jednak odbyła karę. A skoro zawieszenie było i minęło, to pozostaje uznać, że swoje odpokutowała. Zarówno przed zawieszeniem, jak i po nim, odsadzała jednak niemal wszystkie rywalki. Właściwie po przerwie robiła to w jeszcze lepszym stylu, bo nie było już przecież choćby Marit Bjoergen. Na ubiegłorocznych igrzyskach olimpijskich młodsza z Norweżek zgarnęła trzy złota – na 10 kilometrów w stylu klasycznym, 15 zmiennym i 30 dowolnym.
Jeszcze lepiej było na ostatnich mistrzostwach świata. Z nich przywiozła złota na tych samych dystansach (z zamienionymi stylami – dycha była dowolnym, 30 km klasykiem), a do tego dołożyła też kolejne, w sztafecie. Odkąd w 2011 roku wywalczyła pierwsze dwa złote medale, zgromadziła ich łącznie 14. Więcej (18) ma tylko wspomniana Bjoergen.
Gdy Therese biegała, inne zawodniczki mogły się tylko przyglądać. Ale teraz nie będzie jej już na trasach. Pytanie brzmi więc: kto z tego skorzysta?
To w końcu pierwsza wielka impreza pod nieobecność Johaug. Gdy z powodu zawieszenia nie wystartowała na MŚ 2017, biegała jeszcze Bjoergen. I to ona zgarnęła wszystkie trzy złota na dystansach, a sprint oddała rodaczce, Maiken Caspersen Falli. Zresztą Norweżki wygrały wtedy też obie sztafety, były bezbłędne. W kolejnych edycjach nie zdobywały jednak już wszystkich złotych medali. Ich słabością okazały się sprinty. Dwa lata temu Falla uległa Jonnie Sundling, a w drużynowej rywalizacji Norwegii zabrakło nawet na podium.
Możliwe więc, że brak Johaug to przede wszystkim szansa na to, by i na dystansach zrobiło się bardziej międzynarodowe. Patrząc na dotychczasową rywalizację w ramach Pucharu Świata z tego sezonu – to całkiem prawdopodobne.
Przede wszystkim: dość cienko przędą właśnie Norweżki. Na 23 zorganizowane w tym sezonie biegi indywidualne, reprezentantki tego kraju – ojczyzny biegów narciarskich – wygrały ledwie trzy. Ostatnio dokonała tego w sprincie Kristine Stavas Skistad. Wcześniej (i to one będą największymi nadziejami na medale) triumfowały bliźniaczki: Lotta i Tiril Weng. Ich kuzynka, Heidi, też kilka razy stanęła na podium.
Faworytkami mistrzostw będą Szwedki. W ostatnich startach genialnie na dystansach radziła sobie Ebba Anderson, ale nie można zapomnieć o Fridzie Karlsson, która wcześniej w tym roku triumfowała w klasyfikacji generalnej Tour de Ski (wygrywając też dwa starty). Sprinty? O tam, to w ogóle będzie wesoło. O medale zdolne powalczyć są Jonna Sundling, Emma Ribom, Maja Dahlqvist, Johanna Hagstroem, a nawet wracająca do rywalizacji Linn Svahn. Pierwsze dwie wygrywały już w tym sezonie po dwa razy.
CZYTAJ TEŻ: “NOWA THERESE JOHAUG”. SYLWETKA FRIDY KARLSSON Z 2019 ROKU
Czy ktoś może im zagrozić? Może. Ale to już naprawdę międzynarodowe towarzystwo. Przede wszystkim jest od lat rywalizująca na najwyższym poziomie Jessica Diggins. Amerykanka znakomicie radziła sobie w pierwszej części sezonu, potem nieco spuściła z tonu, ale w Toblach, na początku lutego, była trzecia w sprincie i druga na 10 kilometrów stylem klasycznym. Jest też znakomita Nadine Fähndrich, nadzieja Szwajcarii, trzykrotna zwyciężczyni sprintów z tego sezonu, który dla niej jest najlepszą zimą w życiu.
Z kolei na dystansach niewykluczone jest, że do rywalizacji włączą się takie zawodniczki jak Kerttu Niskanen czy Krista Parmakoski z Finlandii, Katharina Hennig (Niemcy) lub Delphine Claudel (Francja). Czysto teoretycznie możliwy jest nawet scenariusz, w którym każdy z sześciu możliwych do zdobycia złotych medali, wpada na konto innego kraju.
Niestety, nie będzie wśród nich Polski. Ale to nie oznacza, że nie stać nas na solidne rezultaty.
Czas na polskie życiówki w biegach?
Izabela Marcisz, Monika Skinder, Weronika Kaleta, Maciej Staręga, Dominik Bury, Kamil Bury, Sebastian Bryja – to skład reprezentacji Polski w biegach narciarskich na mistrzostwa świata w Planicy. Od razu zaznaczmy: Bryja jedzie głównie po doświadczenie (i do sztafety), to gość z rocznika 2002, na niedawnych mistrzostwach świata juniorów najlepszy wynik zanotował na 10 kilometrów stylem dowolnym – skończył tam na 28. miejscu.
Cudów nie ma co oczekiwać. Ale już reszta naszej kadry może pokusić się o niezłe wyniki.
O dziwo – bo jeszcze z dwa lata temu byśmy się tego nie spodziewali – bardziej czekać powinniśmy na rywalizację mężczyzn. Życiowy sezon w sprintach przeżywa bowiem Maciej Staręga. Weteran polskich biegów, który niedawno obchodził 33. urodziny, zajmuje 21. miejsce w klasyfikacji generalnej sprintu. Niby bez szału, ale jeśli utrzyma taką pozycję do końca zimy, poprawi życiówkę sprzed sześciu lat, gdy był 22.
Wtedy zaowocowało to też najlepszym w karierze wynikiem na MŚ. W sprincie zajął wówczas ósme miejsce. Poza tym tylko raz był w najlepszej „30”, co pokazuje, jak wyjątkowy był dla niego sezon 2016/17. W ostatnich latach po Starędze nikt raczej cudów nie oczekiwał. Ale tej zimy Polak odżył. Pechowo dla niego jednak – sprint zostanie rozegrany techniką klasyczną, a on specjalizuje się w łyżwie. Dlatego bezpiecznie zakłada, że celem będzie wejście do najlepszej trzydziestki, a potem zobaczy się co dalej.
Zresztą najważniejszy cel, ale taki wyznaczony przez PZN, jest inny: najlepsza ósemka drużynowego sprintu. I na to na pewno jest potencjał, bo oprócz Staręgi sprinty całkiem nieźle biegają też w tym sezonie i Kamil, i Dominik Bury (kilka tygodni temu drugi z nich zajął wraz ze Staręgą siódme miejsce w Livigno). Więc potencjał jest. U kobiet zresztą też, bo tam specjalistką od sprintów – choć w tym sezonie radzi sobie gorzej, niż można by tego oczekiwać – jest Monika Skinder. Nie wiadomo tylko, kto pobiegnie z nią w parze. Skinder na MŚ do tej pory nie weszła do najlepszej „30”. Dlatego i ona stawia sobie właśnie to miejsce za cel.
Sufit i Moniki, i Macieja na pewno leży jednak wyżej. Podobnie jak i ten najlepszego w tym sezonie Polaka w ogólnej klasyfikacji Pucharu Świata. Dominik Bury zgromadził już 316 punktów, a biegać potrafi i sprinty, i na dystansach. Forma 26-latka co prawda mocno faluje. Miał już w tym sezonie starty, gdy był w szerokiej czołówce – najlepiej, kończąc na 11. miejscu, wypadł w ostatnim biegu Tour de Ski, pod słynne Alpe Cermis – ale zdarzały mu się i takie, że lądował w szóstej czy siódmej dziesiątce. Ale w miarę rozkręcania się sezonu raczej osiągał już te lepsze wyniki.
Warto też dodać, że udoskonalił swoje biegi techniką klasyczną, która jest jego gorszą.
– Dominik zawsze mówi, że jest “łyżwiarzem”. Cały czas go jednak przekonuję, że także w “klasyku” jest w stanie dobrze biegać. W tym sezonie było wiele takich momentów, kiedy mógł to zobaczyć, bo w pierwszej części sezonu było w kalendarzu wiele takich zawodów “klasykiem”. Nawet Dominik mi “płakał”, że musi długo czekać na swoje ulubione biegi “łyżwą”. Mówiłem mu jednak, że jesteśmy biegaczami narciarskimi i mamy starać się biegać dobrze dwoma stylami. Trzeba być kompletnym zawodnikiem. To dla mnie jest trudne zadanie, by przekonać Dominika do tego, że powinien też ufać swoim umiejętnościom w “klasyku”. Musi być agresywniejszy w tym stylu. Powoli jednak – krok po kroku – idziemy w dobrą stronę. Dominik zawsze potrzebuje dowodu w postaci wyniku. I teraz takie dostał – mówił Interii Lukas Bauer, trener polskiej kadry, po Tour de Ski.
Możliwe, że na mistrzostwach dostanie kolejne dowody. A co musi zrobić, by zaliczyć życiówkę? Indywidualnie wskoczyć do „30”, z kolei w drużynowym sprincie skończyć na co najmniej „9” miejscu. Ale skoro celem jest ósemka, to czemu by nie podnieść tej poprzeczki o jeszcze jedną lokatę?
I jasne, to wszystko wyniki co najwyżej poprawne. Zwłaszcza, gdy wciąż w pamięci ma się występy Justyny Kowalczyk. Ale polskie biegi potrzebują choćby najmniejszych impulsów. Ta zima nieco ich już dała. Liczymy, że na mistrzostwach dostaniemy kolejne.
Stefan i Markus dogonią rekordy?
Zaczęliśmy od skoków, to i na nich skończymy. Istnieje bowiem pewna szansa, że dogonione na tych mistrzostwach świata zostaną dwa absolutne rekordy – ogólny złotych medali oraz ten indywidualnych. Na pierwszy chrapkę ma Markus Eisenbichler, drugi wyrównać (a nawet poprawić) może Stefan Kraft.
I od razu napiszmy: to Austriak ma dużo większą szansę na to, by rekord osiągnąć.
Jak już wspomnieliśmy – tylko Adam Małysz czterokrotnie zostawał indywidualnym mistrzem świata (a do tego dorzucił też srebro i brąz). Gdy w Sapporo w 2007 roku wygrywał po raz czwarty, wyprzedził tym samym Birgera Ruuda, wielkiego Norwega rywalizującego w okresie międzywojennym. Który, na marginesie, w teorii miał trudniej – bo wtedy na MŚ skakano tylko na jednej skoczni (choć, z drugiej strony, zawody odbywały się częściej). Ale to już dygresja.
Co istotne – Kraft od poprzedniej edycji mistrzostw też ma na koncie trzy złota. Najlepszy okazał się wtedy na skoczni dużej. Z kolei w 2017 roku zdominował rywalizację, zdobywając dwa złota na jednych mistrzostwach – jako drugi w XXI wieku skoczek, po Małyszu w 2003 roku. Gdyby wygrał choć jeden z konkursów w tym sezonie, dorównałby Adamowi i pod względem liczby indywidualnych złotych medali, a także łącznej liczby wszystkich samodzielnie wywalczonych krążków – ma ich aktualnie pięć (3 złota, 2 brązowe medale), przy sześciu Małysza.
Kraft wcale nie stoi tu na straconej pozycji. Na wygranie jednego konkursu z pewnością go bowiem stać. W tym sezonie dziewięciokrotnie stawał już na podium. Do tego tylko w pięciu zawodach wypadał z najlepszej „10”. Wygrane? A i owszem, zdarzyły się triumfował dwukrotnie – w Ruce i Sapporo. Cały czas jest w czołóce. W klasyfikacji generalnej całego sezonu jest tuż za Anze Laniskiem i niewykluczone, że wkradnie się na jej podium. A gdy Stefan jest w takiej formie, to potrafi zaatakować w kluczowym momencie.
Choć zadanie będzie miał trudne. Bo znów – od Małysza (2001-2003) nikt nie obronił tytułu wywalczonego na mistrzostwach świata. A Stefan może tego dokonać na dużej skoczni. Zresztą jeśli gdzieś ma powalczyć o złoto, to raczej tam. Na normalnym obiekcie faworytami będą raczej inni skoczkowie. Pokonać Graneruda będzie mu jednak bardzo trudno, ale… nie będzie to niemożliwe.
Sam Austriak nieco tonuje jednak nastroje.
– W 2017 roku byłem wielkim faworytem. Miałem formę życia. Wszyscy oczekiwali, że tam wygram i się udało. Teraz skaczę dobrze, ale faworytami są Granerud, Kubacki i Lanisek. Potem ja. A za mną jest jeszcze kilku skoczków, którzy mogą wygrać. Jeśli warunki dopiszą, wiem, że mogę skakać daleko. Jestem świetnie przygotowany. Trenowałem naprawdę ciężko i lepiej niż w poprzednich kilku latach. Mam świetną pozycję wyjściową i wiem, co robić. […] Na MŚ zawsze jedzie się po medal. To wielki cel. Ale jeśli nie zdobędę go indywidualnie, ucieszę się też z tych w drużynie – mówił w rozmowie z austriackim Sky Sports.
Nie zmienia to jednak faktu, że szansę na dogonienie Małysza dostanie. Markus Eisenbichler za to będzie próbował złapać Thomasa Morgensterna. Austriak to absolutny lider pod względem złotych medali zdobytych we wszystkich możliwych konkursach. Ma ich osiem, do tego jeszcze dwa srebra i brąz (ogółem więcej medali z MŚ od niego ma tylko Gregor Schlierenzauer – o jeden, zebrał ich 12). Nic dziwnego, Thomas trafił na złote czasy austriackiej drużyny, która od 2005 roku wygrywała rywalizację zespołową pięć razy z rzędu. A do tego Morgi ma też dwa drużynowe złota z normalnej skoczni. Indywidualnie wywalczył ledwie jedno.
Eisenbichler jest… w podobnej sytuacji.
W rywalizacji na własny rachunek mistrzem też został raz, w 2019 roku na skoczni dużej. Ale ma też dwa złota drużynowe (2019 i 2021) oraz aż trzy z zawodów mikstów (2017, 2019 i 2021). Łącznie sześć. Do Morgensterna traci więc dwa. W teorii niewiele, ale wydaje się, że w Planicy Austriakowi nie dorówna. O ile bowiem, jak już ustaliliśmy, Niemcy będą jednymi z faworytów w rywalizacji drużynowej (i tam Markus na 99 procent poskacze), o tyle w mikstach – jeśli wystawią najmocniejszy skład – najprawdopodobniej miejsca w ekipie zarezerwowane będą dla Andreasa Wellingera i Karla Geigera.
A indywidualnie? Cóż, to po prostu nie jest sezon Markusa Eisenbichlera. Owszem, raz stał na podium – w Sapporo był trzeci – ale poza tym radzi sobie co najwyżej przeciętnie. W ostatnim czasie co prawda ustabilizował formę, ale na poziomie przełomu pierwszej i drugiej dziesiątki. O ile nie przydarzy się coś takiego, jak wypaczony przez pogodę konkurs z Seefeld, to Markus o medal indywidualnie nie powalczy.
Ale to skoki. Więc ostatecznie niczego nie można wykluczyć.
Fot. Newspix
Czytaj więcej o sportach zimowych: