Reklama

„Mistrzostwa świata? Po złoto!”. Oskar Kwiatkowski, lider snowboardowego PŚ

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

15 lutego 2023, 14:30 • 22 min czytania 1 komentarz

W przeszłości żeby mieć za co startować naprawiał górskie szlaki i razem z ojcem pracował w ochronie. Kilka lat temu po wypadku samochodowym miał siedem złamanych żeber i pęknięty kręgosłup, ale już dwa tygodnie później był ponownie na stoku. Trenerzy dosłownie stracili przez niego włosy na głowie. Dziś jest liderem klasyfikacji generalnej snowboardowego Pucharu Świata w slalomie gigancie, choć gdy zaczynał przygodę z deską po prostu „wystawiał tyłek w niebo”. Wywiadu udziela nam faworyt do złota mistrzostw świata, Oskar Kwiatkowski.

„Mistrzostwa świata? Po złoto!”. Oskar Kwiatkowski, lider snowboardowego PŚ

Zacząłeś przygodę ze snowboardem jako sześciolatek. Czyli w roku 2002. I gdy to sobie policzyłem, olśniło mnie, że właśnie wtedy Jagna Marczułajtis odnosiła swoje największe sukcesy na igrzyskach w Salt Lake City [4. miejsce]. Jest związek?

Nie, ja w ogóle nie śledziłem snowboardu w telewizji. Widziałem go za to dookoła siebie – na stokach. Zainspirowali mnie turyści, którzy jeździli na deskach. Słyszało się, oczywiście, o Jagnie Marczułajtis i jej czwartym miejscu na igrzyskach. Ale sześciolatki raczej nie ekscytują się przesadnie sportowcami. Wiesz, nie miałem okazji poznać Jagny Marczułajtis osobiście, za to widziałem tuż obok siebie innych ludzi na deskach. To było namacalne i dlatego mnie jarało. Dzieci chyba tak mają.

Tych „namacalnych” sportów trochę w przeszłości miałeś. Jak to u dzieciaka – trzeba było spróbować wszystkiego?

Snowboard był w sumie pierwszy, ale zaraz po nim – jak miałem jakieś siedem lat – tata zaczął mnie zabierać na judo. Później była przerwa, po której spróbował mnie z kolei zarazić hokejem na lodzie. Chodziłem na lodowisko do Nowego Targu, poza snowboardem to chyba sport, którym się bawiłem najdłużej – rok, może półtora. Po nim była przerwa, a potem znowu tata wymyślił – bo jemu też brakowało systematycznych treningów, a uznał, że po judo można spróbować innych sportów walki – ju-jitsu. Chodziliśmy na nie razem.

Reklama

Ale to wszystko brzmi nie po polsku! Żadnej piłki nożnej, siatkówki, nawet skoków narciarskich, a do Zakopanego masz przecież bliziutko.

Hokej na Podhalu jest bardzo popularny, szczególnie w Nowym Targu. W sumie Nowy Targ stoi w dużej mierze motocyklowymi trialem i enduro, a to za sprawą naszego wybitnego mistrza świata, Tadeusza Błażusiaka. Do tego dochodzi właśnie hokej, też z powodu wyników.

Czemu w takim razie twojego ojca tak ciągnęło do sportów walki?

On się trudzi ochroniarstwem, więc zawsze mogło mu się to przydać. Przy okazji stwierdził, że warto by było, żebym i ja tego liznął, a dzięki temu był sprawniejszy.

Sam też „trudziłeś się ochroniarstwem”.

Reklama

Kiedy skończyłem 18 lat, tata powiedział: „Chodź, wezmę cię ze sobą do pracy, coś sobie dorobisz”. Potrzeba było wtedy się usamodzielnić, zarobić więcej pieniędzy. Więc jak miał miejsce, to mnie zabierał.

Umiejętności ze sztuk walki sprawdziłeś wtedy w praktyce?

Nie, bo to nie była taka dyskoteka, gdzie chodzą młodzi ludzie, którzy lubią sobie do kogoś doskoczyć. Chodziło o hotelowe imprezy, bardziej kameralne i poważne, gdzie wpuszczano od 21. roku życia. Nigdy tam nikogo nie obiłem, ani od nikogo nie dostałem. Raczej wszystko dało się załatwić rozmową. Ludzie byli bardziej kulturalni, niż na takich stereotypowych wiejskich potańcówkach.

Jeśli chodzi o dodatkowe prace, to jednak bardziej niż to, wolałem dorabianie w górach. Parę wakacji z rzędu spędzałem naprawiając szlaki. To mnie cieszyło, bo kocham góry, lubię być blisko natury. Tam zarabiało się zresztą większe pieniądze. Wiadomo, bardziej męczyło, ale traktowałem to jako trening wytrzymałościowy. Nieraz nosiliśmy różne materiały na szczyty, więc cieszyło mnie, że mogłem upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, poprawiając choćby wydolność.

Naprawianie szlaków, czyli co tam właściwie robiłeś? Wisiałeś na linach nad przepaścią, reperując drabinki?

Zakładaliśmy na przykład stopnie z kamienia. W górach buduje się szlaki z tego, co jest akurat obok. Czasem trzeba było jednak coś wynieść, bo dane miejsce znajdowało się już powyżej linii drzew, nie dało się tam niczego uciąć. Wnosiliśmy więc na przykład kantówki, czasem i takie, co miały trzy metry długości. Albo worki jutowe z materiałami, z których potem zakładano stopnie. Były też siatki, o wymiarach półtora na siedemdziesiąt metrów, którą potem się rozciągało obok szlaków, gdzie ludzie wydeptywali dzikie ścieżki. Tak żeby tam nie chodzili i na powrót wyrosła roślinność.

Spytałem w sumie dlatego, że sam – choć góry lubię – mam lęk wysokości. Więc Tatry to niekoniecznie moje wymarzone góry.

Ja je kocham, ale czuję do nich respekt. Zimą chodzę raczej tylko w okolicach Kasprowego, gdzie można wyjść na skiturach, a potem zjechać, bo jest przygotowany szlak. W lecie też nie biegam na dziko, a szlakami. Lubię tak wyjść na pusto: bidon, banan, telefon w nerce. Nic więcej. Tatry mnie cieszą, ale jak wracam z Alp czy Dolomitów, to sobie myślę, że choć piękne te nasze góry, to jednak dużo mniejsze.

Co do lęku wysokości, to w Tatrach go nie mam, ale w alpejskich gondolach już trochę tak. Bo sobie myślę o tym, jaka to ogromna przestrzeń. W Tatrach to wszystko jest dużo mniejsze, w jeden dzień możesz wyjść na wiele szczytów czy pobiegać granią gór. Dla mnie to większa przyjemność, niż planowanie całodniowego wyjścia w Alpach, gdzie zdobędziesz tylko jeden szczyt i to bardzo się męcząc.

Wróćmy jeszcze na moment do twojego taty. Bo on w dodatku do ochroniarstwa czy sportów walki, siłuje się na rękę. Chyba lubicie te mniej popularne dyscypliny, co?

Tata robi to od lat. Dłużej, niż ja żyję. Jest nawet w kadrze narodowej, ale że to nie sport olimpijski, to nie ma finansowania. Większość wyjazdów czy treningów pokrywa ze swojej kieszeni. To jego pasja. U mnie w snowboardzie też zaczęło się z pasji, ale jak przychodziła profesjonalizacja, awans do kadry narodowej, to mogłem liczyć na wsparcie ze strony państwa. To w końcu dyscyplina olimpijska, więc miałem lepsze warunki do tego, by się profesjonalizować i piąć się w górę.

Snowboard jednak wciąż kojarzy się w dużej mierze nie tyle z profesjonalizmem, co z wolnością i zabawą. Wiesz, akrobacje, X Games, cała ta otoczka. Jak to się dzieje, że ktoś ostatecznie decyduje się nie na to – bo przecież to też jest na igrzyskach – a na ściganie się slalomem na czas? Wpływ Jagny Marczułajtis już przecież odrzuciliśmy.

Jak byłem mały, to jarało mnie w sumie wszystko. I jazda na krechę, i próbowanie zakrętów, a do tego też skocznie. Chłopaki usypywali sobie hopy, więc do nich dołączyłem i próbowałem skoków. Ale zawsze bardziej jarał mnie ten carving, chciałem jak najniżej zejść ciałem do skrętu i jak najbardziej pochylić deskę. Pamiętam, że kiedy wydawało mi się, że faktycznie się dochylam i jadę blisko śniegu, to w późniejszym czasie dowiedziałem się, że po prostu wystawiam tyłek w niebo i jestem złamany w pół. (śmiech) A to nie o to chodzi, bo wtedy krawędź nie jest dociążona.

Starałem się więc łapać jakieś wskazówki, choć początkowo tak naprawdę nie miał mi kto ich dawać. W dużej mierze jestem samoukiem. Dopiero w pierwszej klasie gimnazjum, kiedy zapragnąłem pójść do szkoły sportowej, trener zabrał mnie na górkę, zobaczyć czy w ogóle się do tego nadaję. Wtedy mi powiedział, że widać, że deskę czuję, ale mam dużo swoich nawyków, które przyszły w przeszłości, bo nikt na mnie nie patrzył, jak jeździłem. Zajawka była, cieszyło mnie to, ale nie wychodziło tak, jak mi się wydawało. Dopiero kiedy dostałem trochę wskazówek od trenera i je wdrażałem, fun z jazdy połączył się z właściwą formą.

Do szkoły sportowej jednak nie dostałeś się tak łatwo.

Tak, bo nie startowałem w zawodach, a bawiłem się jazdą. Jednak kiedy idziesz do szkoły sportowej, czekają cię po pierwsze ogólne testy sprawnościowe: bieganie, równowaga, gibkość, siła i inne – dwa dni takich sprawdzianów. Ale do tego trzeba też wykazać się wynikami w zawodach najniższej rangi – młodzików czy dzieci. A ja w ogóle w takich nie startowałem. Dopiero w drugim półroczu, gdy zwolniło się miejsce, trener sobie o mnie przypomniał i zadzwonił z pytaniem, czy dalej chciałbym trenować. Od razu powiedziałem tacie, że pewnie, że chcę.

Trener powiedział, żebym wystartował w pucharze Polski, który odbywał się w okolicach świąt w Jurgowie. Tata zapisał mnie wtedy do klubu – AZS-u Zakopane, w którym jestem zresztą do dziś – i pojechałem na zawody. Startowałem jeszcze na miękkiej, freestylowej desce, bo nie miałem takiej alpejskiej, do tyczek. Nawet nie pamiętam do końca, jak mi poszło, na pewno byłem ostatni. Ale wystarczyło, żeby w drugim półroczu pójść do szkoły sportowej.

Czyli zacząłeś podobnie jak w Pucharze Świata. Tam pierwszy start to dyskwalifikacja, czyli też byłeś ostatni.

Tak, to była masa emocji. Byłem bardzo podjarany tym, że się w ogóle na ten Puchar Świata dostałem. To wszystko działało na takiej zasadzie, że w kadrze były wewnętrzne testy. Trenerzy wymyślali różne sprawdziany czy gry. Trzeba było się postarać, bo było pięciu chłopaków na jedno miejsce.

Tobie się udało… i to bardzo szybko. To był przecież koniec 2013 roku, czyli niecałe pięć lat po tym, jak dostałeś się do Szkoły Mistrzostwa Sportowego. Ekspresowe tempo.

Ja w ogóle szybko robiłem postępy. Z treningów zawsze miałem wielką radość, chodziłem na wszystkie. Nawet jak byłem chory, to miałem ochotę iść na deskę. Jedynie z zawodami miałem problem – paraliżował mnie strach. Byłem usztywniony. Przez pierwsze dwa-trzy sezony na treningach było coraz lepiej, ale na zawodach nic nie grało, wszystko było do kitu. Co chwila się wywracałem. Dopiero z czasem przezwyciężyłem stres i byłem w stanie zjechać tam tak, jak na treningach.

To nieodpuszczanie chyba ci zostało na zawsze, co? Nawiązuję tu do twojego wypadku samochodowego, gdy zderzyłeś się z autobusem…

To moment, który właściwie wymazał mi się z pamięci. Chwila uderzenia była takim szokiem, że nie bardzo to wszystko pamiętam. Słyszałem od świadka, który był w autokarze i którego potem spotkałem, że byłem przytomny i dopiero jak mnie wycięli z samochodu, a potem położyli na nosze, to odleciałem. Zeszły emocje, więc straciłem przytomność.

Dopiero w szpitalu zrozumiałeś, co się stało?

Też to do mnie w pełni nie docierało. Przede mną były ostatnie mistrzostwa świata juniorów, myślałem tylko o tym, że stało się, co się stało, ale za miesiąc mam mistrzostwa. A skoro tak, to się wykuruje, bo nie ma opcji, żebym tam nie pojechał. Tylko tym żyłem, nie przejmowałem się faktem, że mam połamane kręgi czy pokruszone zęby.

O to mi właśnie chodziło z „nieodpuszczaniem”. Wymieńmy: złamanych siedem żeber, pęknięty kręgosłup i obręcz biodrowa. Do tego mnóstwo mniejszych obrażeń. A pierwsze, o czym myślisz w szpitalu, to mistrzostwa świata juniorów. Szkoda, że ta historia skończyła się brakiem wyjazdu.

Przez te obrażenia automatycznie odebrano mi zdolność do uprawiania sportu po wypadku. Choć pamiętam, że po dwóch tygodniach jeździłem już na stoku, na własną rękę. Tam, gdzie trenerzy organizowali treningi. Nie pozwalali mi jednak wchodzić na tyczki. Powtarzali, że nie powinno mnie tam być, ale nie mogą mi zabronić luźnej jazdy obok nich. Po prostu nie brali za to odpowiedzialności.

Niedługo później pojechałem do Centralnego Ośrodka Medycyny Sportowej w Warszawie, gdzie zawodnicy kadry muszą robić co pół roku badania, żeby odnowić zdolność do uprawiania sportu. Ortopeda kazał mi wcześniej zrobić zdjęcia RTG, więc przyjechałem tam z nimi. Obejrzał je i powiedział, że nie weźmie za to odpowiedzialności, bo czas po wypadku jest zbyt krótki. Kości co prawda się pozalewały, nie widać było pęknięć czy złamań, ale muszą się jeszcze przebudować. Istniało ryzyko, że jeśli wywrócę się na mistrzostwach, to mogę na powrót sobie to wszystko połamać. Wtedy mnie dopiero to wszystko zabolało, gdy okazało się, że nie mogę tam pojechać.

Udało się to zamienić w motywację?

Pojechali tam moi koledzy i koleżanki, więc im kibicowałem. Jak już tam jeździli, to mi ten ból przeszedł, pomyślałem sobie, że wrócę w kolejnym sezonie. Wiedziałem, że nie będę już mógł wtedy startować w mistrzostwach świata juniorów, ale zostaną mi ważniejsze imprezy seniorskie. Więc tam chciałem łapać praktykę i stawać się coraz lepszym.

Jak na to wszystko reagowała twoja rodzina? Taki wypadek musiał być dla nich szokiem.

Szczerze mówiąc to nie pamiętam, by rodzice jakoś przesadnie to przeżywali. Ja też nie jestem takim człowiekiem, który by się czymś podłamywał. Raczej staram się brać sytuację, jaką jest, nie załamywać się nią. Wtedy stwierdziłem, że skoro nie mogę pojechać na mistrzostwa, to potraktuję to właśnie jako tę motywację, o której mówiłeś. Że się jeszcze odegram i będę coraz lepszy. Rodzice mnie w tym wspierali, ale też uznali, że jestem twardy i wiem, co robię. Przy okazji wypadku miałem niecałe 20 lat, traktowali mnie więc dość poważnie. Brałem za siebie odpowiedzialność.

Ostatecznie wszystko poszło dobrze. Dwa lata później byłeś już na pierwszych igrzyskach – w Pjongczangu.

Sam wyjazd to była wielka sprawa. Zakwalifikowałem się jako ostatni, 32. zawodnik. Do samego końca nie wiedziałem, czy tam pojadę. Jak na miesiąc przed igrzyskami dowiedziałem się, że mam tę kwalifikację, to naprawdę było to wielkie szczęście. I ulga.

Jest tu swoją drogą pewien paradoks, zahaczmy o niego. Bo z jednej strony snowboard w Polsce jest dopiero w fazie rozwoju. Z drugiej jednak już w tym 2018 roku pojechała was czwórka: ty, Ola Król, Weronika Biela i Karolina Sztokfisz. A do tego crossowcy: Zuzanna Smykała oraz Mateusz Ligocki. To chyba musi pomagać, co? Pomyślałem sobie o Justynie Kowalczyk, która, oczywiście, miała inne biegaczki z Polski obok siebie, ale nie było mowy o tym, by nakręcały ją wynikami.

Tak, choć Weronika czy Karolina od tamtego momentu skończyły kariery. Zresztą co do wspomnianego crossa, to w międzyczasie tę kadrę w ogóle rozwiązano, bo nie było wyników. Mateusz skończył karierę, następców nie widać. Freestylowa kadra też została rozwiązana. Ostatecznie więc zostaliśmy my, jako kadra alpejczyków. Ale faktycznie, ta grupa jest najbardziej liczna i w dodatku ma wyniki.

A że snowboard się rozwija? Jasne, to widać. Czuję to nawet, gdy jadę popatrzyć na trening klubowy czy szkolny do Suchego. Ostatnio naliczyłem tam 23 dzieciaki, które trenowały i ścigały się na treningu. Trener organizował nawet minizawody, dawał im numery i spisywał czasy. To naprawdę cieszy. Raz, że jest ta młodzież. Dwa, że jest jej aż tyle. Ekscytuje mnie to, bo wiem, że idzie to w dobrą stronę. Jesteśmy nie tylko my, obecni kadrowicze, ale i przyszłość. Trzeba tym młodym zawodnikom pomóc, porozmawiać z nimi i dać wskazówki. To mnie właśnie cieszy – że są kolejne pokolenia.

Wśród nieco starszej młodzieży jest choćby twoja siostra, Olimpia, aktualnie 23-letnia, niedawno wygrała zresztą zawody Pucharu Europy. To ty ją zaraziłeś tym sportem?

Rodzice poprosili mnie, żebym ją pouczył jazdy na desce. Ja wtedy chodziłem już do szkoły sportowej, a Olimpia miała jakieś 10 lat. Więc poszliśmy na stok, zapięła wiązania deski, a moment później upadła tak, że usiadła na ręce. I złamała nadgarstek.

I mimo tego się spodobało?

Zaczęła średnio, ale potem już nie ja ją uczyłem, ktoś inny się za to wziął. (śmiech) I jeździ do dziś.

Razem pojedziecie na mistrzostwa świata.

Tak, właśnie nawet pakujemy manele. W nocy [rozmawialiśmy w poniedziałek wieczorem – przyp. red.] jedziemy na lotnisko, a potem do Gruzji.

Czy to, że masz obok siebie siostrę, która uprawia tę samą dyscyplinę, pomaga? Motywujecie się wzajemnie, chodzicie razem na treningi?

Pomaga, jasne. Mamy podobne pasje. Snowboard, to oczywiste, ale poza tym oboje uwielbiamy chodzić na skiturach czy jeździć na rowerze. Czasem wspólnie wybieramy się czy na jedno, czy na drugie. Mamy też podobne predyspozycje do wysiłku siłowego. Fajnie więc mieć siostrę w teamie.

Są też snowboardziści, którzy tworzą pary. U nas na przykład Michał Nowaczyk i Weronika Biela. Dla nich to jest super, są już małżeństwem. Ja zamiast tego mam siostrę w teamie i chyba wolę tak, niż dzielić radości czy porażki w sporcie ze swoją drugą połówką. Siostrę mam przy sobie na co dzień, ukochana kibicuje mi za to z domu i ma swoje zajęcia. To też jest fajne, bo można za tą drugą połówką zatęsknić. A z siostrą startować czy trenować.

A jak siostry ma się dość, to pojechać do ukochanej.

No właśnie. (śmiech) Często się nawet śmieję, że Michał z Weroniką, owszem, tworzą fajną parę i im to pomaga, ale ja jestem człowiekiem na tyle nerwowym, że nie wytrzymałbym ze swoją drugą połówką większej części roku na obozach i treningach. To taki mój minus, bywam porywczy.

A to trochę zaskakujące. W końcu gdy wygrywałeś zawody Pucharu Świata, to w obu przypadkach byłeś dość oszczędny w reakcjach.

Sportowo dojrzewam i te zwycięstwa, podobnie jak porażki, biorę na chłodno. Staram się nie ekscytować przesadnie sukcesami, ale też nie zamartwiać się porażkami. I jedne, i drugie tworzą w końcu normalną kolej rzeczy. Wydaje mi się, że życiowo też będę się tak zmieniać, może nawet już zmieniam.

Zostańmy przy tych wygranych. Gdy triumfowałeś po raz pierwszy, w Scuol, mówiłeś, że jechałeś tam bez oczekiwań. Chciałeś się tylko odegrać za poprzedni start, który zakończył się dyskwalifikacją.

W Bad Gastein mi nie poszło, faktycznie. To był slalom. Pomyślałem sobie jednak, że slalom slalomem, ale jeszcze wcześniej, przed świętami, były dwa Puchary Świata w Dolomitach w slalomie gigancie. I tam w kwalifikacjach [po nich zostaje czołowa „16”, która rywalizuje w parach – przyp. red.] poszło mi dobrze. W finałowych fazach było już gorzej, ale o tym nie myślałem. Raczej nastawiałem się na to, że skoro następny start jest w Szwajcarii, gdzie w przeszłości już dwa razy byłem na podium, to pojadę tam na maksa. Oczywiście z głową, na pełnym skupieniu, ale szybko, ile tylko mam pary w nogach. Wszystko złożyło się ostatecznie na to, że w tamtym dniu nie miałem sobie równych.

Już losowanie numerów startowych było zapowiedzią tego, że to może być twój dzień.

To w ogóle była śmieszna akcja. Wyglądało tak, że była szesnastka dzieciaków w kurtkach, pod którymi schowane miały numerki startowe. Przy czym pierwszy numer w takich losowaniach jest najlepszy, a szesnasty najgorszy, bo startuje się na wyjeżdżonej trasie. Organizatorzy komputerowo losowali parę snowboardzistów – mężczyznę i kobietę – którzy mieli wybrać jedno z tych dzieci.

W końcu trafiło na mnie i Michelle Dekker z Holandii. Kiedy wyszliśmy na scenę, ona powiedziała, że nie wie, które dziecko wybrać. A tam były same małe dzieci i dwóch dryblasów, starszych od reszty. No to powiedziałem, że może weźmiemy największego. A on już idąc w naszą stronę, powiedział, nieco zasmucony, że nie będziemy zadowoleni. Jak odpiął kurtkę, to się okazało, że ma pod nią szesnastkę.

Od prowadzącego, Nevina Galmariniego, zresztą byłego mistrza olimpijskiego, usłyszałem jednak, że Benjamin Karl – z kolei obecny mistrz – nie przyjechał na losowanie. A przepisy mówią, że wtedy automatycznie przejmuje „16”, ostatni numer. Pod jego nieobecność miałem dostać numer, który normalnie należałby do niego. W końcu wywołano Karla z jakąś zawodniczką. Benjamina nie ma, więc zawodniczka wybrała dziecko. To rozpięło kurtkę, a tam numer jeden. Wszyscy zaczęli się śmiać, że mam wielkie szczęście, bo przeszedłem z szesnastego numeru na pierwsze.

Mówiłeś już wcześniej o psychice, że miałeś z nią problemy w zawodach. Widziałem też twoje wypowiedzi z przeszłości o tym, że gdy dochodziłeś już do finałów, to w nich zdarzały ci się problemy z motywacją – bo myślałeś głównie o tym, jak jesteś zmęczony i chciałeś, żeby wszystko się skończyło. Czy w finale w Scuol coś się w tych kwestiach zmieniło?

Fizycznie byłem tak samo wyczerpany. Już w półfinale dałem z siebie wszystko. To był zresztą mój najlepszy przejazd tamtego dnia, bo wiedziałem, że muszę wspiąć się na wyżyny, żeby wygrać z Andreasem Prommeggerem, który wtedy był liderem Pucharu Świata i jest niesamowicie doświadczonym zawodnikiem. Więc dałem z siebie wszystko i gdy dojechałem na metę, to zobaczyłem w głowie tę „ścianę”.

Pojawiły się myśli, że jestem niesamowicie zmęczony, a tu jeszcze finał, więc nie wiem, jak ja go właściwie przejadę. Ale pomyślałem też, że jestem dobrze przygotowany, a rywal [Mirko Felicetti] będzie tak samo zmęczony. Tak to przepracowałem – myśląc o tym, co on musi czuć, a nie o tym, co ja czuję. Pojechałem ten ostatni przejazd na spokojnie, ale też na maksa, dając z siebie tyle sił, ile ich miałem.

Już na mecie po tym szóstym przejeździe, całe zmęczenie nagle ze mnie zeszło. Zamiast być bardziej zmęczonym, poczułem satysfakcję i radość. Uświadomiłem sobie, że to głowa dawała mi takie sygnały, nie ciało.

Euforia zadziałała.

Dokładnie. To wszystko był stres. Zrozumiałem, że fizycznie wcale nie byłem wyczerpany.

Za drugim razem, w Blue Mountain, już łatwiej było wygrać?

Tak, tam rywalizowaliśmy dwa dni z rzędu. Pierwszego dnia podchodziłem do wszystkiego z chłodną głową i to dało mi trzecie miejsce. Byłem zadowolony, ale pomyślałem sobie: cholera, Benjamin Karl, który wygrał, dostał piękny czerwony pas, jakby został czempionem w jakichś sportach walki. I że też chcę taki, więc powalczę o niego. Następnego dnia jeździłem z taką właśnie myślą. To marzenie o pasie mnie nie sparaliżowało. Nie stresowałem się już tak jak w Scuol, wszystko przyszło lżej.

Podoba mi się, że użyłeś wyrażenia „chłodna głowa”. Bo trenerzy na pewno takie mieli po twoim pierwszym triumfie. Włosy im już odrosły?

(śmiech) Tak, odrosły. Fajnie, że pamiętali o tym zakładzie [mieli ściąć włosy, gdy ktoś z polskich snowboardzistów wygra zawody PŚ – przyp. red.], ja sam o nim zapomniałem. W Scuol kazali mi od razu golić sobie głowy, jeszcze na parkingu. Dla mnie to był naprawdę miły gest. Sam był im wdzięczny za to, że zrobili super robotę. Ich praca się na to wszystko złożyła, dzięki nim osiągnąłem ten sukces. Bez sztabu przecież nie doszedłbym do tego finału. To golenie głów to był taki ich ukłon w moją stronę.

Zresztą nie tylko oni zgolili, sekretarz generalny Polskiego Związku Narciarskiego, pan Jan Winkiel, też to zrobił. Powiedział, że jak chłopaki golą sobie głowy, to on również to zrobi. Akurat wtedy był Puchar Świata w skokach w Zakopanem. Jeszcze przed startem zawodów, pod skocznią, Eurosport wypytywał pana sekretarza o to golenie głowy, mówiąc o moim sukcesie. A potem pokazali go jeszcze raz, już z gołą głową.

A on akurat trochę włosów na głowie miał.

Dokładnie. Zresztą jak już ogoliłem trenerów i jechaliśmy busem, to trener Oskar Bom powiedział mi, że pan Jan też będzie golić głowę. No to ja sobie pomyślałem: „Nie no! Przecież on ma długie włosy!”. Nawet mu napisałem na WhatsAppie wiadomość, że proszę, by tego nie robił, bo ma takie ładne, długie włosy. Na co on odesłał mi zdjęcie z Adamem Małyszem, który trzymał golarkę. I napisał, że za późno, bo już ma gołą głowę.

Ale zostać ogolonym przez Adama Małysza – też jakaś historia.

Tak. To wszystko było bardzo miłe z ich strony – że w ten sposób łączą się z tymi naszymi sukcesami i cieszą się nimi. Jestem za całą tę otoczkę tamtej wygranej bardzo wdzięczny.

Skoro jesteśmy przy PZN-ie, to wypada zahaczyć o inny temat. Dla ciebie to sezon przełomowy z dwóch względów. Raz, że sukcesy, pierwsze wygrane w Pucharze Świata, liderowanie klasyfikacji generalnej w slalomie gigancie. Ale dwa – środki i możliwości, jakie dostaliście jeszcze przed jego startem. Bo pojawił się w sztabie serwismen, bo masz lepszy sprzęt, bo towarzyszy wszystkiemu większa otoczka medialna. Czujesz, że o was zadbano tak, jak na to od jakiegoś czasu w sumie zasługiwaliście? Przecież ty, Michał Nowaczyk czy Ola Król już wcześniej stawaliście na podiach Pucharu Świata.

Tak, zapracowaliśmy sobie na to wynikami. Jesteśmy docenieni – zaplecze faktycznie jest lepsze. A za tym idą jeszcze okazalsze rezultaty. Staramy się z całych sił, by te wyniki przychodziły. Na razie nam to wychodzi, co nas bardzo cieszy. Udowadniamy w ten sposób, że warto było nam to wszystko powierzyć i postarać się o to dla nas. Nie można byłoby sobie tego wszystkiego lepiej wyobrazić.

To ogromny przeskok, co? Choćby posiadanie serwismena na wyłączność to musi być wielka zmiana.

Mamy dzięki temu sporo wolnego czasu, który jest przeznaczony na regenerację. A ta w sezonie jest bardzo ważna. Starty to duże obciążenie dla organizmu. Mamy trochę czasu żeby odsapnąć, staramy się to jak najlepiej wykorzystać. Również na aktywną regenerację. Bo ja na przykład lubię sobie między startami pobiec gdzieś daleko. Jak jestem w Kanadzie czy Szwajcarii, to eksploruję teren dookoła miejsca, gdzie przebywamy. To mnie odpowiednio nastraja, uspokaja. Teraz mam na to czas. I to jest super.

Dostaliście też trenera odpowiedzialnego za przygotowanie do jazdy na śniegu, Izidora Sustersicia.

Dokładnie. Izidor to bardzo doświadczony trener, a do tego wprowadził do nas powiew świeżości. Z Oskarem Bomem trenowaliśmy już od wielu lat. To świetny trener, ale dobrze, gdy pojawi się ktoś nowy i spojrzy na wszystko innym okiem. Tym bardziej człowiek tak doświadczony jak Izidor, który dorzuci parę swoich uwag i to od razu przynosi rezultaty.

Zresztą trenerzy, głównie Oskar, śmiali się, że jestem takim „naszym Kamilem Stochem w tym snowboardzie”, bo wszystkie uwagi, które mi dają, od razu wdrażam. Mówił, że jestem sumiennym, posłusznym i mądrym zawodnikiem. Tak sobie do mnie żartował.

Ach, mieć chociaż jedną trzecią sukcesów Kamila Stocha. Fajnie by było, co?

(śmiech) Tak, to by było już naprawdę dużo.

Skoro o sukcesach – przejdźmy do kluczowej kwestii. Przed tobą mistrzostwa świata. Jedziesz tam jako lider klasyfikacji generalnej Pucharu Świata w slalomie gigancie, a ta konkurencja już 19 lutego. Czyli co: po złoto?

Wiadomo, że tak. Tylko po złoto. Trzeba o nie powalczyć. Dla mnie jednak każde zawody to proces, tak to nazywam. Staram się nie wybiegać zbyt daleko w przyszłość, nie patrzeć od razu na finalny rezultat, a małymi krokami „budować” sobie daną imprezę. Tak to sobie tłumaczę, żeby tego wszystkiego w sobie nie spalić.

Wiadomo, pierwsze miejsce jest w moim zasięgu. Ale najpierw trzeba się dobrze zaaklimatyzować w Gruzji, bo to jednak zmiana czasu o trzy godziny. Potem treningi, aktywność. Wszystko jest ważne – jak się wyśpisz, co zjesz, jak przygotujesz się już na stoku. Później pierwszy przejazd w kwalifikacjach, pierwszy po nich i tak dalej. Tak wygląda cały ten proces. Byle jak najlepiej się przygotować.

Detale decydują. Zwłaszcza, że akurat u was konkurencja jest taka, że patrząc na pierwszą „16” Pucharu Świata, każdy jest zdolny wygrać zawody.

Nasz sport jest dość wyrównany, to fakt. Ale to pokazuje, że jest wysoki poziom. Dzięki temu tworzy się też widowisko. Lepiej się ogląda, gdy tniemy się na setne części sekundy, lecimy widowiskowo w dół stoku na mocnym wychyleniu. Jednak jeśli ktoś jest szybki, to nie ma przypadków, musi być w czołówce. To bardzo widowiskowy sport sam w sobie, a przez to, jak małe są różnice, zyskuje jeszcze bardziej. Bez tej konkurencji nie byłoby oglądalności, a ta – tak mi się wydaje – rośnie.

To będą twoje pierwsze mistrzostwa w roli faworyta, ale zakładam, że nie ostatnie. Przeliczyłem sobie nawet, że jakbyś długo jeździł na najwyższym poziomie, to i za jakieś szesnaście lat możesz się na takiej imprezie liczyć. Przecież Andreas Prommeger, o którym już wspomniałeś, ma 42 lata. A dalej jest w gronie największych faworytów.

To możliwe, tym bardziej, że sporo się u nas pozmieniało na stopie zawodowej. Wcześniej byliśmy w kadrze narodowej, ale nie funkcjonowaliśmy jako profesjonalni sportowcy. Jak już wspomnieliśmy – trzeba było jeszcze jakoś zarabiać na chleb, nie mogliśmy się utrzymać tylko ze sportu. Teraz mamy wielki komfort i przywilej, że przeszliśmy szkolenia i otrzymaliśmy etat w wojsku. Ja, Michał i Ola jesteśmy żołnierzami. To daje nam stabilność finansową. Możemy trenować i dawać z siebie wszystko. Zapewnione mamy też świadczenia emerytalne.

Tacy sportowcy jak wspomniany przez ciebie Andreas Prommeger czy też Benjamin Karl z Austrii albo Roland Fischnaller z Włoch mają swoje lata, niektórzy nawet o szesnaście więcej ode mnie, ale mogą jeździć właśnie dlatego, że służą w wojsku czy policji. Mogą założyć rodziny, utrzymać je, a przy tym dalej trenować i startować.

Myślę, że dzięki temu i my będziemy mogli uprawiać ten sport długo. Tak jak działa to na Zachodzie.

ROZMAWIAŁ SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Anglia

Mo Salah kłóci się z Kloppem. „Jeśli dziś coś powiem, będzie ogień” [WIDEO]

Paweł Wojciechowski
0
Mo Salah kłóci się z Kloppem. „Jeśli dziś coś powiem, będzie ogień” [WIDEO]
Niemcy

Harry Kane z imponującym wyczynem. Do rekordu Lewandowskiego jeszcze trochę brakuje

Piotr Rzepecki
0
Harry Kane z imponującym wyczynem. Do rekordu Lewandowskiego jeszcze trochę brakuje

Inne sporty

Polecane

Safety first? Nie tym razem, panie Pertile. Ryoyu Kobayashi skoczył 291 metrów!

Sebastian Warzecha
1
Safety first? Nie tym razem, panie Pertile. Ryoyu Kobayashi skoczył 291 metrów!
Polecane

Zniszczoł: Nie widzę swojego limitu, chcę być najlepszy na świecie [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
9
Zniszczoł: Nie widzę swojego limitu, chcę być najlepszy na świecie [WYWIAD]

Komentarze

1 komentarz

Loading...