Reklama

Zawada: – Australia to moje miejsce. Celuję w dwucyfrówkę!

Jan Mazurek

Autor:Jan Mazurek

20 stycznia 2023, 13:10 • 17 min czytania 41 komentarzy

Czy Nowa Zelandia to jego raj na ziemi? Dlaczego piłkarz A-League może bezstresowo wypić piwko w mieście? Komu w Jeju United musiał klaskać o siódmej rano? Dlaczego Koreę Południową nazywa królestwem sztuczności? Kto ma otwartą, a kto zamkniętą głowę? Jak to możliwe, że piłkarskiej Australii jest bliżej do Niemiec i Holandii niż Polsce? Z jakiego powodu Raków Częstochowa nie jest według niego polskim klubem? Jak przechytrzył Jacka Rodwella, byłego piłkarza Manchesteru City? Ile bramek zamierza strzelić w A-League? Na te i na inne pytania w długiej rozmowie z nami odpowiada napastnik Wellington Phoenix, Oskar Zawada, który ostatnio porządnie rozkręcił się w Nowej Zelandii i Australii. Zapraszamy.

Zawada: – Australia to moje miejsce. Celuję w dwucyfrówkę!

W Nowej Zelandii znalazłeś swoje miejsce na ziemi?

Dobre określenie.

Jak to sobie tłumaczysz?

W Nowej Zelandii bardzo dobrze mi się żyje, a nieodległą Australię cenię sobie chyba nawet jeszcze bardziej, bo jest niesamowicie piękna. Łączy mnie tu z ludźmi podobny „vibe”, całościowy sposób myślenia, zaraźliwy amerykański luz w połączeniu ze zdrowym podejściem do pracy i pozytywnym nastawieniem do otaczającego świata.

Reklama

Gdzie dopatrujesz się wyższości Australii nad Nową Zelandią?

Lubię słońce, ciepło, plaże i piasek. Uwielbiam klimat dużych nadmorskich miast. Dlatego też zachwycam się Sydney czy Brisbane. Ciągle po trzydzieści stopni, no może czasami dwadzieścia pięć, nawet w zimie. Czuć wakacje. Wolny dzień. Wychodzisz na zewnątrz. Siedzisz. Pijesz kawę. Relaksujesz się. Rewelacja. Nowa Zelandia to zaś natura i przyroda, mnóstwo zieleni, ale też gorsza pogoda, więcej deszczu i wiatru, tu dopatruję się tych małych minusów.

Wakacyjny klimat nie rozleniwia piłkarzy?

Pewnie wszystko zależy od typu osobowości i skłonności do leniuchowania. Mnie absolutnie ten klimat nie rozleniwia. Wiem, że jestem w Wellington Phoenix w celach zawodowych, żeby zarabiać za granie w piłkę i pracę na treningach, nie trzeba mi tego tłumaczyć. Normalnie człowiek skupia się na robocie, ale wolny dzień na pewno przyjemniej spędza się na malowniczej plaży czy w wielkomiejskiej restauracji niż w małej miejscowości, w której nie ma praktycznie nic, a tak czułem się w niektórych miejscach. Łatwiej zresetować głowę. Nie nudzę się. Można odreagować mentalnie. Pooglądać, pozachwycać się, odpocząć. Coś innego niż tylko snucie się po hotelowych pokojach.

Uważasz, że pod kątem czysto mentalnym nie pasujesz do polskiego klimatu?

W Wellington nieustannie ujmuje mnie otwartość innych ludzi. Zaczepiają. Gadają. Pytają. To klasyczne „hi, how are you?” jest u nich bardzo naturalne i kompletnie niewymuszone. Nie dostrzegam w tym jakiejkolwiek sztuczności. W tych wszystkich krótkich rozmowach ich faktycznie interesuje, skąd przyjechałem i czym się zajmuję. I to nie tylko dlatego, że jestem piłkarzem i gram w tutejszym klubie, część nawet tego przecież nie wie.

Reklama

Kibice w A-League są napompowani pozytywną energią. Przychodzą na stadiony, żeby dopingować piłkarzy swoich drużyn, a nie tylko dawać upust złym emocjom, bo akurat coś im się nie układa w życiu czy w pracy. Mecze są tu traktowane trochę jak seans w kinie. Najważniejsze jest, żeby obejrzeć widowisko. Nie ma przy tym tej fanatycznej otoczki rodem z Europy. A-League to dla nich coś w rodzaju show. Fani ciągle wierzą w ciebie i zespół, bezinteresownie wspierają, przez co ta presja jest mniejsza, nie czujesz tej ciągłej napinki dookoła.

Do czego zmierzasz?

Ten sam schemat bardzo podobnie funkcjonuje w Wellington Phoenix. Przyjechałem do A-League. I na starcie zaliczyłem pięć meczów bez gola. A trenerzy wciąż widzieli plusy mojej gry, byli do mnie przekonani i powtarzali, żebym był spokojnym, bo widzą, że mnóstwo rzeczy robię dobrze, a bramki pojawią się wraz z upływem czasu. Wiele klubów i trenerów mogło postawić na mnie krzyżyk i mnie odstawić. W końcu po pięciu meczach miałem zero strzelonych goli. Chwilę później strzeliłem gola z Western United, potem jeszcze z Adelaide United, Perth Glory, Sydney FC i ostatnio z Brisbane Roar. Rozkręciłem się. Sztab szkoleniowy zbudował we mnie pewność siebie. Trener krytykuje mnie za błędy, ale nieustannie pcha do przodu. Nie ma blokowania czy podcinania skrzydeł.

Moje doświadczenie podpowiada mi zaś, że w Polsce jako ludzie skupiamy się bardziej na negatywnych cechach. Wszędzie szukamy wad, dziur i błędów u innych osób. Tu tego nie ma, uwypukla się atuty, naświetla się plusy i pracuje nad niedociągnięciami.

Czujesz się coraz bardziej rozpoznawalny w Nowej Zelandii?

Początkowo rzadko mnie zaczepiano, teraz trochę częściej, bo dosyć głośno zrobiło się o meczu z Sydney FC, w którym sędzia pokazał dwie czerwone kartki przeciwko nam i dwa rzuty karne w ostatniej minucie meczu, których ich zawodnik nie wykorzystał. Ja strzeliłem decydującego gola. Wygraliśmy ten mecz 1:0. Szalony mecz. Stałem się ciut bardziej rozpoznawalny, ale mam względny spokój. Nie jest tak, że nie przejdę ulicą, bo cały czas ktoś będzie podchodził po autografy i zdjęcia. Ot, czasami jakiś fan pogratuluje dobrego meczu, zwycięstwa czy bramki, tylko tyle. Nic nachalnego. Przyjemna sprawa.

Idealny układ, połechtanie ego przy zachowanej przestrzeni prywatnej. 

Dziwiło mnie jeszcze coś innego. Sam początek po przyjeździe. Jeden z pierwszych meczów. Chłopaki mówią, że idziemy na piwo po meczu.

– Gdzie? – pytam

– Na miasto – odpowiadają.

– Na miasto?

– No tak, do baru.

Myślę: „kurczę, jak to przejdzie?”. Zaraz ktoś zrobi zdjęcie, wrzuci w media społecznościowe, wybuchnie burza, że sportowcy siedzą i piją alkohol! A tu jest taka kultura. Nie mówię, że piłkarze wlewają w siebie hektolitry piwa i codziennie jedzą pizzę. Nie, absolutnie, po prostu kibice nie robią wielkiego halo z tego, że ktoś gdzieś się czegoś napije czy ktoś gdzieś coś zje. Fani ufają, że jesteśmy profesjonalistami. Odpoczynek to normalna część życia. I nie jest powodem do sensacji. Nie żyje się w zamkniętej klatce. Można się wyluzować.

W Europie to aż taki problem?

Ogółem wielu piłkarzy pozwala sobie na piwo czy pizzę, jakiś „cheat day”. Czy jestem tego jakimś szczególnym fanem? Na co dzień absolutnie nie, ale nawet dietetycy mówią, że co jakiś czas można pozwolić sobie na odmianę od rygorystycznej diety dla odpoczynku psychicznego. Nie rozumiem, dlaczego w wielu europejskich krajach wciąż krzywo się na to patrzy. Naprawdę doceniam luz Australijczyków i Nowozelandczyków. Nikt nie nazwie cię alkoholikiem, bo wypiłeś jedno piwo.

To też zupełnie inny świat niż Korea Południowa. 

Uważam, że Korea Południowa była najgorszym miejscem, w jakim kiedykolwiek grałem.

Mocna opinia. 

Szczera. W Korei Południowej męczyłem się jako człowiek i piłkarz, ale to tylko moja indywidualna opinia. Ktoś inny może być przecież zakochany w Korei Południowej. Komuś innemu może nie podobać się w Australii czy w Polsce. Normalna sprawa.

W Przeglądzie Sportowym powiedziałeś, że mógłbyś o tym kraju napisać ze dwie książki. 

Jedną opartą na własnych doświadczeniach, drugą o rzeczach usłyszanych od grających tam obcokrajowców. Dużo działo się tam rzeczy dziwnych i niekomfortowych. Przychodziłem tam po długich latach w Niemczech, Holandii i Polsce. W Jeju United zderzyłem się z zaściankową mentalnością koreańskich trenerów. Szok całościowy i wielopoziomowy. Od rodzaju treningów. Przez ich styl życia. Po taką ogólną bojaźń przed wszystkim. Wiadomo, to jest ich kultura, ale pewnych rzeczy jakoś nie potrafiłem zrozumieć. Pewnie również przez wzgląd na nieznajomość tych klimatów.

Z przesadną pierzchliwością podchodziło się przykładowo do osób starszych. Młody zawsze musiał pokłonić się starszemu. I bał się powiedzieć cokolwiek, co nie zgadzałoby się poglądami tego starszego, ale w normalnym układzie mogłoby rozwiązać cały szereg problemów czy sytuacji. O wielu rzeczach nawet się nie rozmawiało. Zawodnicy bali się nie tylko iść na rozmowę do trenera, ale nawet odezwać się do niego w jakiś bardziej otwarty sposób. Generowało to dużo dziwnych zdarzeń.

Wyobrażam sobie. 

Albo ich podejście do obcokrajowców. Koreańczycy potrafili ściągnąć napastnika z Bundesligi. Dać mu duży kontrakt. Taki na dwa czy trzy lata. A po dwóch czy trzech tygodniach uznać go za słabego zawodnika i powiedzieć mu, że jednak nie jest taki dobry, jak oni wcześniej myśleli i najlepiej byłoby, gdyby odszedł, choć nie zdążył nawet jeszcze zadebiutować w oficjalnym meczu. Nie ma tam czasu na aklimatyzację. Jest bardzo mało logiki w podejmowanych decyzjach, za to dużo działania w emocjach.

Pewnym kuriozum były też zamieszania wokół kontuzji. Trwała pandemia. Dwa tygodnie siedziałem na kwarantannie. Niemal bezczynnie. Poza jazdą na rowerku stacjonarnym i skakaniem na skakance, podczas gdy trener stał za oknem i obserwował mój „trening”. Bez żadnych treningów biegowych i aktywności typowo piłkarskiej. Wyszedłem z kwarantanny i od razu wrzucili mnie w mecze. Boiska są tam niepodlewane i twarde. Na logikę łatwo dodać dwa do dwóch. Taka nawierzchnia źle wpływa na kolana. Tym bardziej, jeśli trening jest zły, a pojawia się nagłe obciążenie. Coś się może zdarzyć.

I się zdarzyło. Przytrafił mi się uraz zwany kolanem skoczka. Bez bólu nie mogłem nawet wejść i zejść po schodach, a co dopiero grać. Wyleciałem z gry na dłuższy czas. A oni postawili na mnie krzyżyk. Potrafili mówić, że udaję kontuzję. Albo, że tak naprawdę nic mi nie jest. Brudne zagrywki. To było tam na porządku dziennym. Przeważnie wobec obcokrajowców, ale koreańscy piłkarze też się z tym stykali. Nigdy się z czymś takim nie spotkałem. Denerwowałem się, ale mnie to wzmocniło.

Sugerowałeś swojego czasu, że Korea Południowa to królestwo sztuczności. 

Z tego wszystkiego najlepszy był chyba przymus klaskania. Kiedy leczyłem kontuzję, wraz z zawodnikami, którzy nie jechali na dany mecz, musieliśmy stawiać się pod klubem, żeby brawami żegnać wyjeżdżających chłopaków. I witać. Dzień po meczu. O siódmej rano. Trochę można było poczuć się jak w armii na jakimś poligonie. Zabawne były też charakterystyczne koreańskie okrzyki, które drużyna wydawała tylko po to, żeby trener widział, że jest w zespole duch walki. Niektórzy piłkarze potrafili obcinać się na łyso, żeby zaimponować trenerowi, bo ścięcie włosów jest ich oznaką waleczności. Działo się dużo scen zupełnie niepodobnych do naszych realiów.

Krzywe zwierciadło. 

Prawda, nie każdy jest tam przecież dziwny i sztuczny. Mam dwóch bardzo dobrych koreańskich kolegów. Spędzili trochę czasu w Europie. Rozumieją różnice między Zachodem a Azją. Sami mówią, że Koreańczycy, którzy nigdy nie wyjechali z Korei Południowej, mają zamknięte głowy i nie do końca czują się tam dobrze. A ci, którzy podróżowali po świecie i widzieli coś więcej, są bardziej otwarci. Problem w tym, że niezbyt wiele osób wyjeżdża poza ten kraj. Potem mają klapki na oczach. I tamtejsi trenerzy nadal wierzą, że zbawieniem dla gry zespołu będzie czterokilometrowa wspinaczka na górę albo implementowanie metod treningowych, które w Polsce z mody wyszły jakieś trzydzieści lat temu. Wyznają starą szkołę. Długo. Mozolnie. Bez piłek. I najlepiej jeszcze w śniegu.

Masz dwadzieścia sześć lat. Grałem w pięciu krajach na trzech kontynentach. Uważasz, że jesteś człowiekiem z otwartą głową?

Do Wolfsburga wyjechałem jako szesnastolatek. Pięć czy sześć lat później wróciłem do Polski i pomyślałem sobie, że nie jestem ani typowym Polakiem, ani typowym Niemcem. Narodowościowo jestem Polakiem i kocham nasz kraj za wszystko, co mi dał, ale jako człowiek czułem się kimś pomiędzy. Ewoluowałem mentalnie, zmieniłem podejście do siebie i otoczenia, w inny sposób się wyrażałem i komunikowałem. Wyrobiłem sobie własny światopogląd.

Przez samo dotknięcie różnych kultur?

Niemcy są inne od Holandii. Holandia jest inna od Polski. Polska jest inna od Korei Południowej. Korea Południowa jest inna od Australii i Nowej Zelandii. I tak można zestawiać każdy kraj z każdym krajem, każde społeczeństwo z każdym społeczeństwem, każdego człowieka z każdym człowiekiem. Nauczyłem się akceptować odmienność i czerpać nawet z najgorszych sytuacji. Nie jestem bezkrytyczny, sam wiesz, ale nie powiem ci, że Koreańczycy są całkowicie i obiektywnie „bee”, bo koniec końców każdy żyje według własnych zasad i zwyczajów, podług własnego wychowania i obycia. Wchodzimy w poważne tematy. Tego, w jakich warunkach się dorastało, kto cię inspirował i kształtował, na co mogłeś sobie pozwolić, a na co już niekoniecznie. Nie każdy jest głupi. I już. Staram się nie oceniać bezwzględnie i pryncypialnie. Zawsze myśleć, że za każdym stoi jakaś historia.

Poszerzyłem horyzonty. Również te piłkarskie. Nauczyłem się języków, zdobyłem kontakty, poznałem kraje, miasta, ligi i kluby. W przyszłości może mi się to przydać. Wiem, że w Niemczech są inne priorytety niż w Polsce, trenerzy w Australii patrzą na jeszcze coś innego, a w Korei Południowej liczy się na przykład, żeby wygrywać pojedynki główkowe. Łatwiej jest mi teraz się przystosować do nowego miejsca, bo szybko potrafię rozgryźć ludzi – czego ode mnie oczekują i na co zwracają uwagę.

Liznąłeś Eredivisie i 2. Bundesligi, w Wolfsburgu trenowałeś choćby z Kevinem de Bruyne. Nie bałeś się, że po powrocie z Niemiec do Polski już raczej nie wyjedziesz? Tym bardziej, że Ekstraklasy nie podbiłeś. 

Trochę się tego obawiałem, bo wiedziałem, jaka opinia panuje wśród ludzi, kiedy wrócisz do kraju. Opuszczałem drugoligowe i trzecioligowe standardy niemieckie, opierające się na świetnych bazach treningowych i innej kulturze gry. Wracałem do Polski, z którą nie miałem żadnej styczności w dorosłym futbolu i właściwie nie wiedziałem jak się po tym powrocie odnajdę. Bardzo dużo brałem wtedy do siebie. Przejmowałem, co się o mnie pisało i mówiło. Zresztą uważam, że Australii jest bliżej do Niemiec i Holandii niż Polsce.

Jakoś trudno mi się z tym zgodzić, ale broń się!

Ekstraklasa jest trudna i wymagająca. Nieprzyjemnie się w niej grało, ponieważ nasze kluby są dobrze zorganizowane w defensywie i często nastawione na bronienie. Z przodu liczą na stałe fragmenty lub indywidualność jakiegoś zawodnika. Mamy mniej walorów w ofensywie i przy budowaniu akcji. Z australijskiego futbolu łatwiej niż z polskiej ligi przestawić się na zachodnioeuropejską piłkę nożną. Panuje tutaj większa kultura gry i wyższa intensywność w fazach przejściowych. Nie ma czasu na stanie. Akcja ciągle idzie w którąś ze stron. Pod wieloma względami A-League bardziej przypomina Bundesligę czy Eredvisie. Oczywiście: zachowując proporcję. W Wolfsburgu, Karlsruher czy Twente zostałem przyzwyczajony do pewnych standardów, które nijak nie miały się do warunków Ekstraklasy, gdzie bardzo dużo trzeba działać na indywidualności.

Pewnie też dlatego aż tak dobrze radzą sobie u nas hiszpańscy napastnicy. Umieją zrobić coś z niczego. Nie potrzebują kolegów. A wsparcie bocznych obrońców i skrzydłowych jest słabe, szczególnie dla snajpera tak wysokiego jak ja. Ważne było więc dla mnie zawsze, żeby znajdywać się w drużynie, której styl gry nie będzie zmuszał mnie do spędzania osiemdziesięciu pięciu minut na mecz ustawionym tyłem do bramki, tylko pozwoli mi na szukanie sobie miejsca i czekanie na dogrania. Fajnie, że udało mi się trafić do Wellington Phoenix, gdzie preferowany jest właśnie taki sposób konstruowania ataków.

Narzekasz, ale przewinąłeś się przecież przez Raków Częstochowa, który słynie z systemowości gry. 

Raków Częstochowa nie jest polskim klubem!

Wytłumacz. 

O Rakowie mogę mówić w samych superlatywach. Fantastyczny trener. Fantastyczni zawodnicy. Fantastyczna mentalność chłopaków w drużynie. Raków ma przede wszystkim swoje DNA, którego w większości polskim klubom brakuje. Tam jest nałożona filozofia klubu, która jest konsekwentnie realizowana. Wiedzą, po co i dlaczego ściągają danego zawodnika, choć innym może wydawać się to dziwne i niezrozumiałe.

Z tego powodu cenię sobie trenera Talaya z Wellington Phoenix. Pracuje tu od czterech lat. Wprowadził do klubu swoją filozofię futbolu. I jest ona dokładnie realizowana, a zawodnicy są dobierani pod system gry, którego on oczekuje.

Wellington Phoenix powalczyłoby o jakieś sensowne miejsca w Ekstraklasie?

Wszystko zależy od tego, jak dostosowałoby się do polskich realiów. Uważam, że Wellington Phoenix gra aktualnie najlepszy futbol w Australii. I to nie tylko moje zdanie. Gdybyś oglądał nasze mecze, wiedziałbyś, że potrafimy mieć po 60% czy 70% posiadania piłki i dyktować warunki. Już na treningach dziwiłem się, że piłkarze z Australii czy Nowej Zelandii prezentują tak wysoką kulturę gry. Poszanowanie piłki. Operowanie na ziemi. Bez lagowania. Wyczekiwanie. Oczekiwanie. Timing. Nie tylko wybić do przodu, żeby zrzucić z siebie odpowiedzialność za akcję. Sam jestem ciekawy, jak Wellington pobrylowałoby w Ekstraklasie.

Pewnie spędzalibyśmy większość czasu na połowie rywali. Polskie drużyny stałyby nisko, czekały na stałe fragmenty i kontrataki. Mogłyby wygrywać, korzystać na swoim pragmatyzmie i naszej ofensywnie atrakcyjnej grze, ale myślę, że naszą grę oglądałoby się z przyjemnością. Dalibyśmy sobie na pewno radę, ale nie będę rzucał słowami o jakimś konkretnym miejscu, bo mamy młody zespół i wciąż przytrafiają nam się błędy w obronie.

W końcu trochę się rozkręciłeś. W ostatnich siedmiu meczach strzeliłeś pięć bramek. 

W Korei Południowej leczyłem kontuzję i miałem dużo czasu na poznanie samego siebie. Próbowałem przeanalizować, co funkcjonowało, a co nie działało, dlaczego idzie, tak jak idzie, czyli mizernie. Badałem swoje codzienne zachowania. Co mi pomaga, a co mi przeszkadza? Co mnie buduje, a co mi szkodzi? Zadawałem sobie pytania i szukałem odpowiedzi. Stałem się mądrzejszy. Wiem, kiedy się wyciszyć, kiedy się wyłączyć i kiedy się włączyć. Wiem, jak optymalnie przygotować się do meczu. Wiem, jak radzić sobie, kiedy zdobywam bramki. I wiem, jak reagować, kiedy nie strzelam goli. Pracowałem całe swoje wakacje nad tym co muszę poprawić, żeby stać się lepszym napastnikiem. Zamieniłem „ciężką pracę” na „mądrzejszą pracę”. Nabyłem doświadczenia. Dojrzałem. Ostatnio w Stali Mielec, teraz w A-League tylko to potwierdzam.

Znalazłem właściwy klub. Wellington Phoenix gra ofensywną piłkę. Mój trener Ufuk Talay mnie chce. I to też sprawia, że strzelam gole. Gdybyś uważnie prześledził moją karierę, zobaczyłbyś, że często zmieniałem kluby, w których jeszcze częściej zmieniali się szkoleniowcy. W Wiśle Płock pracowałem z czterema trenerami w ciągu roku. W Karlsruher – z trzema w ciągu pół roku. Brakowało stabilizacji i złapania doświadczenia na boisku poprzez mecze. Odczuwałem to.

Pewnie to dosyć łatwe wytłumaczenie.

Nie potrzebuję się nikomu tłumaczyć ani szukać wymówek. Nie należę do tego typu osób. Zawsze zaczynam od patrzenia na siebie. W Karlsruher zaczynałem grać. Trener zaczął na mnie stawiać. Ale po czterech meczach już go nie było. Przyszedł inny szkoleniowiec i wolał bardziej doświadczonych zawodników. Straciłem miejsce w składzie. Poszedłem do Płocka. Jeden mecz zagrałem, w drugim siedziałem na ławce. Znów rotacja na ławce trenerskiej. Leszek Ojrzyński dał mi szansę, zacząłem strzelać bramki, rosnąć jako zawodnik. Niestety: zaraz odszedł. Radosław Sobolewski kompletnie nie dawał mi szans. Przeskoczyłem do Arki. Powtórka z rozrywki. Aleksandar Rogić. Krzysztof Sobieraj. Ireneusz Mamrot. W Rakowie była stabilizacja i świetne miejsce, żeby prowadzić karierę po dobrym torze, ale Jeju United złożyło bardzo atrakcyjną ofertę finansową, więc musiałem z niej skorzystać, żeby pomóc mojej rodzinie.

Nie każdy zawodnik z Ekstraklasy dostaje możliwości transferu do Korei Południowej czy Japonii. Nie chciałem kiedyś pluć sobie w brodę, że nie zaryzykowałem. Po powrocie do Ekstraklasy i transferze do Stali, chciałem w końcu znaleźć klub, w którym zagrzeję miejsce przez dłużej niż rok. I gdzie nie będzie takiej presji, jeśli w kilku meczach akurat nie strzelę gola. Chciałem czuć się potrzebny. I mieć drużynę, która skupia się bardziej na atakowaniu niż bronieniu, żeby w końcu seryjnie zdobywać bramki. Tego mi brakowało.

Ufuk Talay nakreślił mi przekonującą wizję. Początkowo nie strzelałem, ale on cały czas mówił mi, że jest ze mnie zadowolony, bo wypełniam cały szereg przeróżnych zadań i że gole przyjdą. I grałem regularnie, nawet pomimo że jednocześnie regularnie bramki zdobywał Ben Waine. Dużo dało mi to pewności. Tego potrzebowałem. Klubu, drużyny i trenera wymagających ode mnie czegoś więcej niż suchych statystyk i gołych goli. Bo te ostatnie i tak się pojawią prędzej czy później. I tak się stało.

Dużo dobrych piłkarzy spotykasz w A-League?

W każdej drużynie jest jakaś gwiazda. Albo dwie mocno wybijające się postaci, które ciągną zespół. Aleksandar Prijović w Western United. Marcelo w Western Sydney Wanderers…

Postaci znane i lubiane w Warszawie i Krakowie. 

W Melbourne Victory jest słynny Nani. W Sydney FC stoperem jest Jack Rodwell. Pewnie kojarzysz, niecałe dziesięć lat temu grał w Evertonie, Manchesterze City, później w Sunderlandzie. Mam dobre przetarcie. Jest w tej lidze kilku piłkarzy, których kiedyś oglądałeś w telewizji, a teraz możesz się z nimi zmierzyć na boisku. To uatrakcyjnia tę ligę.

W starciu z takim Jackiem Rodwellem nie musiałeś mieć żadnych kompleksów?

Nie musiałem. Nie jest przyjemnie na mnie grać. Przepycham się, rozpycham stoperów. Dobrze osłaniam piłkę, jestem groźny pod kątem poruszania się po murawie i szukaniu sobie pozycji do zdobycia bramki. Stwarzam dużo problemów. Zdobyłem gola z Sydney FC. I tam też był Rodwell. Swoje zadanie wykonałem, choć oczywiście nie grało się przeciw niemu łatwo, bo jest duży, silny i bardzo doświadczony. Kompleksów jednak żadnych takich nie mam.

Lubisz prowokować stoperów?

Zależy od tego, jak się czuję, czego potrzebuję, z kim gramy. Jeśli jestem niewystarczająco zmotywowany, to szukam zaczepek, żeby się pobudzić. Jeżeli jednak czuję, że emocji i tak jest dużo, to staram się skupiać tylko na sobie. Ale lubię nadepnąć na obrońcę, nie ukrywam.

Celujesz w dziesięć bramek w tym sezonie A-League?

Tak. W A-League rozgrywa się tylko dwadzieścia sześć meczów w sezonie, więc w ostatnich latach zawodnicy, którzy zdobywali niewiele więcej niż dziesięć bramek, znajdowali się często w pierwszej trójce klasyfikacji strzelców. Chciałbym być w tym topie. Plus dziesięć goli brzmi jak bardzo dobry wynik na warunki tej ligi. I w końcu przełamałbym też swoją barierę. Wszedł na poziom dwucyfrówki. Myślę, że jestem w stanie to osiągnąć, ale do tego jeszcze długa droga. Bardzo ważne, żeby zachowywać chłodną głowę, dobrą etykę pracy i być skupionym na każdym kolejnym meczu.

ROZMAWIAŁ JAN MAZUREK

Czytaj więcej o polskich piłkarzach w zagranicznych ligach:

Fot. Newspix

Urodzony w 2000 roku. Jeśli dożyje 101 lat, będzie żył w trzech wiekach. Od 2019 roku na Weszło. Sensem życia jest rozmawianie z ludźmi i zadawanie pytań. Jego ulubionymi formami dziennikarskimi są wywiad i reportaż, którym lubi nadawać eksperymentalną formę. Czyta około stu książek rocznie. Za niedoścignione wzory uznaje mistrzów i klasyków gatunku - Ryszarda Kapuscińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Toma Wolfe czy Huntera S. Thompsona. Piłka nożna bezgranicznie go fascynuje, ale jeszcze ciekawsza jest jej otoczka, przede wszystkim możliwość opowiadania o problemach świata za jej pośrednictwem.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

41 komentarzy

Loading...