Reklama

Puchar Świata w Zakopanem. “Nieważne kto wygrał, ważna jest zabawa” [REPORTAŻ]

Szymon Szczepanik

Autor:Szymon Szczepanik

16 stycznia 2023, 13:29 • 17 min czytania 7 komentarzy

Niedziela, godzina 12:30. Pod skocznią imienia Stanisława Marusarza melduję się na trzydzieści minut przed otwarciem centrum prasowego. Do konkursu indywidualnego, który ma zwieńczyć weekend Pucharu Świata w Zakopanem, pozostały jeszcze trzy i pół godziny. Jednak mając w głowie pobojowisko, które wiatr stworzył z pobliskich straganów w nocy i o poranku, oraz spoglądając na korony drzew rosnących na terenie Wielkiej Krokwi, przybyłem bardziej w celu wysłuchania hiobowych wieści. Bo jeszcze wczesnym popołudniem zdawało się, że konkurs będzie niemożliwy do przeprowadzenia. A jednak się udało. Na szczęście dla mnie, dwudziestu pięciu tysięcy kibiców zgromadzonych na trybunach, milionów przed telewizorami, oraz oczywiście dla samych skoczków.

Puchar Świata w Zakopanem. “Nieważne kto wygrał, ważna jest zabawa” [REPORTAŻ]

I chociaż zawody nie były sprawiedliwe, a Dawid Kubacki nie zdołał utrzymać wysokiej przewagi w pierwszej serii, to trudno nie potraktować ich jak symbolu całego weekendu. W miejscu, dla którego Puchar Świata to prawdziwe święto – nawet jeżeli jawi się w bardzo swojskim wydaniu. Wśród kibiców, których właściwie jedynym zmartwieniem jest panująca aura. Bo przecież nieważne kto wygrał, ważna jest zabawa.

Ale zacznijmy od początku.

ATMOSFERA OBOK KTÓREJ NIE PRZECHODZI SIĘ OBOJĘTNIE

Czwartek w Zakopanem był… smutny? Nie, to zbyt brutalne określenie. Ponury? Również nie pasuje, w końcu pogoda dopisywała. Śniegu nie brakowało, temperatura oscylowała w okolicach zera stopni, ze wskazaniem na delikatny minus. Ale przy tym na ulicach nie zrobiła się błotnista chlapa. Warunki idealne do oglądania skoków. A to miało nastąpić już w piątek.

Reklama

Tylko w tym wszystkim nie było czuć atmosfery zbliżającego się święta sportu. Doprawdy, 12 stycznia 2023 roku był w zimowej stolicy Polski najnormalniejszym czwartkiem na świecie. Owszem, w sklepach z pamiątkami gdzieniegdzie pojawiały się biało-czerwone barwy. Jednak wciąż ginęły w gąszczu ciupag, góralskich kapeluszy i innych magnesów. Dźwięk trąbek również nie roznosił się po całym mieście. Zmierzając na konferencję prasową, która odbyła się w pawilonie Wielkiej Krokwi, usłyszałem ich hałas dopiero pod samą skocznią. I to od bawiących się nimi dwójki dzieci, które biegały w te i wewte po chodniku.

I tyle z klimatu zimowego święta. Całości marazmu uzupełniała postawa Piotra Żyły, który niespecjalnie ukrywał, że spotkania z dziennikarzami najzwyczajniej w świecie go nużą. Podczas konferencji starał się odpowiadać na każde pytanie najkrócej, jak to tylko było możliwe. Dlatego też dziennikarze prędko dali sobie spokój z ciągnięciem go na siłę za język.

A później przyszedł piątek i wszystko uległo zmianie.

Sklepy z pamiątkami zostały zalane biało-czerwonymi barwami, które w ten jeden, magiczny weekend w Zakopanem przeważały na Krupówkach nad typowym szpejem, jaki miejscowi zwykle starają się opchnąć turystom. Zmierzając w stronę Wielkiej Krokwi ulicą Piłsudskiego, minąłem kilkadziesiąt takich straganów. Szaliki, trąbki, czapki, kapelusze – asortymentu nie brakowało. Były też flagi, do zakupienia z opcją nabazgrania sprayem przez sprzedawcę odpowiedniego napisu. Zwykle to nazwa miejscowości nowego właściciela biało-czerwonych barw.

Reklama

Piątkowe sesje treningowe były jeszcze przeprowadzone w spokojnej atmosferze. Ale już kwalifikacje przyciągnęły na trybuny sporą rzeszę ludzi, a po nich święto polskich skoków rozgorzało na dobre. W całym mieście słychać było dźwięki trąbek, zaś powietrze przeszywał zapach przypraw korzennych, charakterystycznych dla grzanego wina. Ten trunek, z którego popularnością w Zakopanem mogła rywalizować tylko Turbo Cola, kolorował na czerwono twarze przybyłych kibiców nawet lepiej niż liczne dziewczyny, które krążyły tam i z powrotem z pędzlami oraz zestawem farbek.

– Na trybuny nie można wnosić alkoholu, każdego dokładnie sprawdzają – powiedział mi Zbigniew – człowiek po pięćdziesiątce, którego brzucha nie była w stanie ukryć ani zimowa kurtka, ani noszona niczym pałatka biało-czerwona flaga. Aparycję typowego wujka uzupełniał swoim poczuciem humoru: – Ale ja mam na to sposób – wszystko wnoszę w żołądku!

A skoro już przy żołądku jesteśmy, to przecież nie samymi płynami kibic skoków żyje. Stoły okolicznych straganów uginały się pod klasyką podhalańskiej kuchni, czyli oscypkami, kwaśnicą oraz golonką z kapustą zasmażaną. Ale nie brakowało też innego rodzaju mięs, zapiekanek, słodkości i innego rodzaju wysokokalorycznego dobra. Ceny? Panocku, jak postoisz kilka godzin na mrozie, to wydasz ostatnie dudki za kwaśnicę i łyk grzańca…

I taka właśnie jest atmosfera na konkursach w Zakopanem. Huczna od trąbek. Radosna. Z pewnością trochę rubaszna, którą „kumaci piłkarscy” nazwaliby januszerką. Istotnie, DJ podczas zawodów sprawia, że widownia bardziej bawi się w stylu fanów siatkówki, niż piłki kopanej. W przerwie piłkarskiego widowiska na pewno nie uświadczymy też koncertu Rafała Brzozowskiego, wykonywanego z playbacku.

No i żadna hala na świecie nie jest otoczona aż tyloma punktami gastronomicznymi, co skocznia w Zakopanem. Po zawodach w zasadzie całe miasto zamienia się w jeden wielki festyn i obok tego klimatu nie da się przejść obojętnie. Kupuje się go w całości albo odrzuca na kilometr. I ja go kupuję, bo najzwyczajniej pasuje do skoków. Nawet trąbki, które w futbolu kojarzone są ze znienawidzonymi wuwuzelami, na skoczniach brzmią po prostu lepiej. Wszystko przez akustykę obiektu, którego trybuny są znacznie bardziej otwarte od standardowych stadionów.

Zresztą cena biletów na same kwalifikacje zaczynała się od stu złotych. Za najdroższe wejściówki na główne konkursy trzeba było zapłacić czterysta pięćdziesiąt złotych. Jeżeli pomimo takich kwot organizatorzy wyprzedali całą pulę biletów, to znaczy że fanatyków skoków i tego nieco festynowego klimatu w Polsce nie brakuje.

– Zainteresowanie zawodami w tym roku było ogromne, zarówno od strony mediów, jak i kibiców. W końcu to pierwszy normalny konkurs po pandemii. Dodatkowo nasi zawodnicy dobrze sobie radzą, to też generuje większe poruszenie wśród kibiców – powiedział mi Sławomir Rykowski, Szef Biura Prasowego Pucharu Świata w Zakopanem – Dwa lata temu zawody odbyły się bez publiczności. Konkurs oglądało może z pięćset osób, ale to wszystko byli członkowie ekip, organizatorzy i tak dalej. W zeszłym roku było lepiej i konkurs obejrzało dziesięć tysięcy kibiców. W tym roku mamy Puchar Świata w pełnej krasie, z kompletem dwudziestu pięciu tysięcy widzów. Z tego co mi wiadomo, wszystkie bilety się rozeszły – można je kupić tylko z drugiej ręki, co nie jest zgodne z prawem.

W sobotę i niedzielę na trybunach skoczni w zimowej stolicy Polski panowało prawdziwe święto. Chóralny ryk trąbek był tak częsty, jakby kibice obrali sobie za cel, by swoimi plastikowymi instrumentami za kilkadziesiąt złotych zburzyć widziane tylko przez nich mury Jerycha, zaś doping Kamila Stocha i spółki był tylko efektem ubocznym ich starań.

APARATY W CENIE AUT I PROMOCJA INNYCH SPORTÓW

A jak Puchar Świata w Zakopanem wyglądał zza kulis, od strony organizacyjnej?

Dziennikarze nie mieli na co narzekać. Może tylko poza tym, że Wi-Fi na trybunie prasowej ledwo działało. To utrudniało pracę tym osobom, które prowadziły kanały społecznościowe redakcji czy też innych podmiotów. Jednak samo centrum prasowe było bardzo sprawnie zorganizowane. Za przygotowanie tej części imprezy odpowiadał Sławomir Rykowski.

– To mój jedenasty raz, gdyż w 2013 roku po raz pierwszy prowadziłem tutaj biuro prasowe. Akredytacje przygotowujemy półtora miesiąca przed zawodami. Jednak najważniejsza część, kiedy trzeba je przydzielić – a niektóre niestety odrzucić – następuje tydzień przed imprezą – powiedział Rykowski.

Kiedy zapytałem o najtrudniejszy element jego pracy, Rykowski zdecydowanie odparł: – Dla mnie to zawsze są decyzje o odrzuceniu wniosków. Z tego co wiem, do obsługi medialnej naszych zawodów w Zakopanem jest chętnych najwięcej dziennikarzy spośród wszystkich imprez cyklu Pucharu Świata. Nawet finał Turnieju Czterech Skoczni w Bischofshofen nie generuje takiego zainteresowania, jakie mamy tutaj. Siłą rzeczy, czasami trzeba radykalnych cięć – to trochę boli, ale jest niezbędne by zapewnić reszcie pracę w dobrych warunkach.

– Sławek od bardzo dawna zajmuje się organizacją pracy mediów. Ze swojej strony mogę powiedzieć, że kiedy w Wiśle go nie było, to wszystko wyglądało dużo gorzej – powiedział mi Rafał Wylegała. Jest fotografem, aczkolwiek nie przyjechał do Zakopanego na pstrykanie zdjęć. Od lat pracuje dla firmy Sony, przy której stoisku na czas zawodów fotoreporterzy mogą wypożyczyć sprzęt. Na polskich skoczniach działają od 2018 roku. Oczywiście, każdy fotoreporter przyjeżdża ze swoim własnym aparatem i obiektywem, jednak…

Tu jest kolega Grzesiu – Rafał wskazał na jednego z fotoreporterów, który zbierał się do wyjścia na zewnątrz – Wystarczy na niego spojrzeć, by dojść do wniosku, że zwyczajnie nie stać go na taki sprzęt. Dlatego mu go wypożyczamy!

– To zajrzyj tutaj! – Grzegorz swego statusu materialnego, poklepując swój plecak wypchany – jak mniemam – kosztownymi elementami wyposażenia każdego szanującego się fotografa.

Uwierzyłem na słowo, że jego zabawki również swoją wartość miały. Lecz śmiałem wątpić w to, czy rzeczywiście były tak drogie, jak te z „wypożyczalni” Rafała. W końcu chętni mogli wypróbować aparat Alpha 1 – flagowy model japońskiego producenta, kosztujący bagatela 30 tysięcy złotych. Dobierając do tego ogromnych rozmiarów obiektyw za ponad 50 tysięcy, profesjonaliści mogli popracować na sprzęcie wartym tyle, co dobrej klasy samochód.

Pod względem organizacyjnym, na ciekawy ruch zdecydował się również Polski Związek Narciarski. Mianowicie w piątek, pomiędzy sesjami treningowymi a kwalifikacjami do konkursu indywidualnego, PZN zorganizował krótką konferencję podczas której ogłoszono kontynuację programu PolSKI Mistrz. Projekt ma na celu rozwój narciarstwa i snowboardu zjazdowego w Polsce. Termin i miejsce okazały się skutecznym sposobem na to, by zainteresować tematem dziennikarzy.

Ale to nie był koniec promocji innych sportów, które podlegają pod PZN. Tak się bowiem złożyło, że w sobotę Oskar Kwiatkowski jako pierwszy Polak wygrał męskie zawody Pucharu Świata w snowboardzie. Ta informacja momentalnie dotarła do DJ-a zawodów, dzięki czemu trybuny Wielkiej Krokwi nagrodziły wyczyn Oskara gromkimi owacjami.

Swoją cegiełkę do rozpropagowania tego sukcesu dołożył również Jan Winkiel. Sekretarz PZN, którego znakiem rozpoznawczym była bujna czupryna, sięgająca niemalże do ramion, złożył obietnicę że ogoli się na łyso jeśli polscy snowboardziści zatriumfują w zawodach Pucharu Świata.

Oczywiście w czasie zawodów zaplecze żyje swoim własnym życiem. Można tam na przykład usłyszeć niecodzienne ekspertyzy, rozwiązujące tajemnice dobrych skoków poszczególnych zawodników. I tak jeden z moich kolegów po fachu odkrył przyczynę wysokiej dyspozycji Władimira Zografskiego w obecnym sezonie Pucharu Świata.

– Jak jesteś Bułgarem i masz trenera z Polski, to sam ten fakt działa na twoją psychikę, że musisz być dobry – powiedział ów dziennikarz, doceniając przy okazji pracę, którą z Zografskim wykonuje Grzegorz Sobczyk: – Inna sprawa, że Grzegorz zaopatrzył Władimira w nowy sprzęt i ten zaczął skakać.

Ta druga część wypowiedzi wydawała mi się znacznie bardziej sensowna. Ale Zografski jak na złość nie potwierdził w Zakopanem wysokiej formy. W konkursie indywidualnym odpadł po pierwszej serii.

WYNIKI TWORZĄ KLIMAT

A jaka atmosfera panowała w samej kadrze polskich skoczków? Cóż, nie od dziś wiadomo, że za ten element odpowiadają głównie osiągane rezultaty. Kiedy naszym zawodnikom dobrze idzie, to od razu chętniej garną się do wywiadów.

Trudno zatem się dziwić, że najbardziej obleganym spośród polskich skoczków był Dawid Kubacki, który po konkursie drużynowym uczestniczył w konferencji prasowej. Przypomnę, że chociaż w pewnym momencie Polacy prowadzili, to ostatecznie ulegli reprezentacji Austrii o jeden punkt.

– Czasami do zwycięstwa zabraknie jedną dziesiątą punktu i trzeba się z tym pogodzić. Ale myślę, że drugie miejsce też jest fajne i będziemy się z niego cieszyć – stwierdził Kubacki.

Po drużynówce lider Pucharu Świata zabrał też głos na temat obaw związanych z prognozami pogody: – Zawsze istnieje takie ryzyko, w końcu to sport uprawiany na otwartym powietrzu. […] Najgorsza sytuacja jest wtedy, kiedy wiatr zaczyna kręcić. Doświadczyliśmy tego w kwalifikacjach, gdzie rozstrzał punktów rekompensaty wynosił od plus dwudziestu punktów do delikatnych wartości ujemnych. To ogromna różnica w locie, kiedy ma się wiatr pod narty, albo się go nie posiada.

Znamienne, że dzień później Dawid ponownie stanął na drugim stopniu podium – tym razem indywidualnie. Jednak odbiór tego występu był zupełnie inny. Polaka przepełniała sportowa złość. W końcu w pierwszej serii zawodów – już wtedy mocno loteryjnych – prowadził z notą 149,5 punktu.

W drugiej serii wiatr jeszcze bardziej wpłynął na wyniki zawodów. Zielona linia, której komputer używa do określenia potencjalnej odległości jaką skoczek musi pokonać by wyjść na prowadzenie, ze skoku na skok potrafiła się przesuwać o kilkanaście metrów w obie strony. Fortuna Wielkiej Krokwi uśmiechnęła się do Stefana Krafta. Austriak podczas skoku otrzymał podmuch pod narty, dzięki czemu poszybował na odległość 145,5 metra. Los okazał się też łaskawy dla Halvora Egnera Graneruda, skaczącego przy względnej ciszy. Jednak Kubacki został puszczony przy wietrze o sile -1,24 m/s. To był najmocniejszy wiatr w plecy w całej drugiej serii, więc Polak skoczył 124 metry i ostatecznie przegrał z Norwegiem o 1,1 punktu.

Na gorąco po konkursie wyraźnie rozgoryczony Kubacki powiedział dziennikarzom: – To był całkiem fajny skok, ale niestety – na całej długości wiało z tyłu. Ciężko było odlecieć w tych warunkach. Poradziłem sobie na ile umiałem. Niestety niewiele, ale jednak zabrakło do zwycięstwa. Taki jest ten sport, czasami trzeba się „przegryźć” z takimi chwilami. W normalnych warunkach pewnie bardzo bym się cieszył z tego drugiego miejsca, ale dziś ta radość jest stłumiona. Kibice podnoszą mnie na duchu, gdyż na skoczni panowała świetna atmosfera. Ale właśnie – ten jeden punkt…

Ależ drastyczna zmiana zaszła w Kubackim na przestrzeni tego sezonu. Polak nie jest już żadnym sensacyjnym liderem Pucharu Świata. Bije od niego niespotykana siła i pewność siebie. Przecież wciąż mówimy o najlepszym indywidualnym występie Dawida w Zakopanem podczas wszystkich jego startów w PŚ.

Mało tego, w drugiej serii niedzielnego skakania, kolejnym zawodnikiem, który otrzymał zielone światło na skok w niemal najgorszych warunkach (bo gorsze miał tylko Dawid), był Kamil Stoch. Orzeł z Zębu ostatecznie zajął siódme miejsce, ale podobnie jak kolega z kadry, on też skoczył zaledwie 124 metry. Po swojej próbie mógł tylko bezradnie rozłożyć ręce. Z kolei kibice zgromadzeni na skoczni, przez wszystkie przypadki odmieniali nazwisko Borka Sedlaka – człowieka odpowiedzialnego za sygnalizowanie pozwolenia na skok. Jak zapewne się domyślacie, nie były to odmiany wymawiane w celu wychwalania pracy Czecha pod niebiosa.

Skoro już padło nazwisko Stocha, to u naszego trzykrotnego mistrza olimpijskiego w Zakopanem następowała ciekawa przemiana. Kamil podchodził do rywalizacji świeżo po chorobie, dlatego nie wziął udziału podczas czwartkowej konferencji prasowej. Kiedy w piątek zajął w kwalifikacjach piętnaste miejsce, nie był skory do rozmów z dziennikarzami. Stoch twierdził jednak: – Z każdym dniem jest coraz lepiej, z każdym dniem nabieram więcej sił i energii. Czuję się coraz mocniejszy. Oczywiście sporo straciłem podczas [poprzedniego] weekendu, dla mnie każdy dzień jest potrzebny, by zbierać siły.

Jego słowa znalazły odzwierciedlenie w rzeczywistości. Już w sobotę Kamil był drugim najmocniejszym punktem polskiej drużyny. Dodajmy, że skakał w pierwszej grupie, co ostatni raz zdarzyło mu się 6 lutego 2016 roku.

– Dla mnie nie ma różnicy który skaczę. Wiadomo, że zazwyczaj na koniec ustawia się najlepszego. U nas Dawid skacze najlepiej i zasłużenie występuje jako ostatni, bo w takich warunkach w jakich jechał w drugim skoku, ja nie dałbym sobie rady – mówił po drużynówce, podczas której Kubacki w drugiej serii miał pecha do podmuchów wiatru.

Na pytanie o to, że do wygranej zabrakło tylko jednego punktu, Kamil odpowiedział żartobliwie: – No, mógł Dawid jeszcze pociągnąć…

– Jak widzicie, ja jestem ostatni w kolejce do wywiadów, więc cała wina musi spaść na mnie. Ja już na nich nie zrzucę, bo oni wypowiedzieli się wcześniej. Mogę tylko zapytać – komu bardziej wierzycie? Ale ich jest trzech… – odpowiadał później Kubacki na konferencji prasowej – oczywiście również w formie żartu.

­Kamil Stoch w niedzielę tak ocenił swój występ: – Mam mieszane uczucia. Z jednej strony żal, bo chciałem dziś super skakać. Emocje były niesamowite, świetna atmosfera, kibice kolejny raz przeszli samych siebie. Ale z drugiej strony, dałem z siebie wszystko, skakałem najlepiej jak tylko mogłem. Przy skokach, w których popełniłem błędy, na tak wysokim poziomie, podczas tak trudnego konkursu przyjmuję siódme miejsce z podniesioną głową.

A jakie samopoczucie w Zakopanem miała reszta Polaków? Piotr Żyła nie zawiódł w rywalizacji drużynowej, lecz indywidualnie zaliczy miniony weekend do nieudanych. W kwalifikacjach uplasował się na 25. pozycji, czyli w samym środku stawki. Ale niedzielne zmagania zakończył po pierwszym skoku, w którym wylądował na 111,5 metra. Kiedy przechodził obok mixed zony, wymownie oparł swe narty tak, by jego wzrok nie mógł spotkać się ze spojrzeniem chcących porozmawiać dziennikarzy. Trochę na zasadzie – skoro was nie widzę, to znaczy, że was nie ma.

O wiele większe powody do zadowolenia miał Paweł Wąsek. 23-latek w piątek skakał krócej od Aleksandra Zniszczoła, aczkolwiek trafiał też na znacznie trudniejsze warunki na skoczni: – Myślałem, że raczej przegrałem miejsce w drużynie. Ale porozmawiałem z trenerem, wytłumaczył mi co i jak, i dałem z siebie wszystko.

Kiedy Paweł otrzymał od jednego z dziennikarzy pytanie czy drużynowa przegrana o jeden punkt może budzić w nim niedosyt, odpowiedział bez zawahania: – Ja czekałem całe życie by stanąć na podium w konkursie drużynowym Pucharu Świata. Nie zamierzam spoglądać na to, ile brakło do pierwszego miejsca. Chcę się cieszyć z tego, gdzie dziś byliśmy i że po raz pierwszy udało mi się stanąć na podium.

Wspomniany już Zniszczoł również ma powody do satysfakcji. Olek ukończył indywidualną rywalizację na 27. miejscu – trzy pozycje wyżej od Pawła. To najlepszy występ Zniszczoła w tym sezonie, lecz zawodnik klubu WSS Wisła i tak może czuć delikatny niedosyt. W końcu to on mógł stanąć na drużynowym podium właśnie na miejscu Wąska. W niedzielę krótko stwierdził, że nie chciałby komentować decyzji trenera dotyczącej składu drużynówki. Co jak na ironię było dość wymownym komentarzem, potwierdzającym uczucie zawodu decyzją Thurnbichlera.

Ostatnim Polakiem, któremu dane było pokazać się na skoczni w Zakopanem, był Jan Habdas. W zeszłym sezonie wokół jego osoby zrobił się mały szum, gdyż 18-letni wówczas skoczek zaczął robić błyskawiczne i zauważalne postępy. Kibice i eksperci domagali się tego, by Jan otrzymał szansę w Zakopanem. Wówczas Habdas nie wytrzymał presji i odpadł w kwalifikacjach. Tym razem trudno było o taki „wyczyn”, gdyż startowało w nich 51. skoczków. Ale młody Polak znakomicie poradził sobie w konkursie. Po pierwszej serii był 14., a ostatecznie zajął 21. pozycję i zdobył swoje pierwsze w karierze punkty Pucharu Świata.

– Jest pięknie. Szkoda, że ten drugi skok nie był taki, jaki mógłby być. A pierwszego nie pamiętam, bo tak się stresowałem – powiedział Habdas z rozbrajającą szczerością – To był bardzo pozytywny dzień, nie ma co się smucić tym drugim skokiem. […] W pierwszej i drugiej serii trafiłem na dobre warunki, więc nie mogę narzekać. Ale widać było, że niektórych zawodników bardzo mocno ściągało do zeskoku.

AUSTRIACKI ROWEREK, PRZEBUDZENIE NIEMCÓW I POZYTYWNA SŁOWENIA

Na zakończenie, warto docenić również innych bohaterów widowiska. Podczas zawodów drużynowych owacje zebrał Markus Eisenbichler, który w sobotę jako jedyny doskoczył do linii oznaczającej 140 metrów. Postawa niemieckich skoczków w Zakopanem mogła ucieszyć Stefana Horngachera, którego kadra mozolnie pracuje na odbudowanie zaufania fanów po słabym początku sezonu. I bardzo dobrze, bo niezależnie od tego co sądzicie na temat naszych zachodnich sąsiadów, skoki narciarskie jako dyscyplina potrzebują silnych Niemców.

Chociaż publiczność zgromadzona na trybunach liczyła w sobotę na zwycięstwo Polski w drużynie, to Austriacy zostali przez nią nagrodzeni za zwycięstwo. Rodacy Mozarta zabłysnęli jeszcze podczas samej prezentacji zespołów, podczas której wykonali… ludzki rowerek.

– To był mój pomysł – powiedział Stefan Kraft, kiedy zadałem mu pytanie o niecodzienny sposób prezentacji drużyny: – Pierwszy raz zrobiliśmy takie coś osiem lat temu i strasznie się przy tym ubawiliśmy. Zaczęło się od tego, że zobaczyłem na YouTube jak jacyś kolesie zrobili taki numer na lotnisku, kiedy „jechali” po ruchomym chodniku. W sobotę zdecydowaliśmy się zrobić coś podobnego.

Na pochwałę zasługuje też postawa Słoweńców… ale poza skocznią. W samych zawodach – zarówno indywidualnie jak i w drużynie – podopieczni Roberta Hrgoty nie wyróżnili się szczególnie, chociaż Anze Lanisek nie zawiódł, niedzielne skakanie zakończył na czwartym miejscu. Ale podejście słoweńskich zawodników do kibiców to wzór do naśladowania. Wspomniany Lanisek, przechodząc po każdym dniu zmagań obok zaokrąglonej trybuny do strefy technicznej, nie odmówił żadnemu z fanów możliwości zrobienia sobie wspólnego zdjęcia, podpisania autografu czy też zwykłego zbicia piątki. Po prostu klasa. I oczywiście sprawienie radości wielu młodym kibicom, którzy czekali na swojego idola.

W niedzielę topór wojenny z zakopiańskim obiektem zakopał Halvor Egner Granerud. Sam byłem ciekaw tego, jak komplet publiczności przyjmie Norwega na skoczni. Po pierwsze, czy Polacy wciąż żywią do niego urazę za niepochlebne opinie wypowiadane pod adresem Kamila Stocha dwa lata temu podczas Turnieju Czterech Skoczni. Po drugie, Halvor w ostatnich dwóch sezonach nie radził sobie na Wielkiej Krokwi. Nie ukrywał, że nie lubi tu skakać, a po jednej z wpadek stwierdził wręcz, że nie wie po co w ogóle przyjechał do Zakopanego. Takie wypowiedzi mogą łatwo podburzyć polskich kibiców. Ci są przyzwyczajeni do krytyki obiektu w Wiśle. Jednak ze względu na atmosferę Zakopanego, wielu z nich wyznaje zasadę, że o tych zawodach mówi się dobrze, albo wcale.

Jakież było moje zaskoczenie, kiedy po nieudanych występach na Wielkiej Krokwi w poprzednich sezonach, Norweg tym razem okazał się najlepszym skoczkiem spośród całej stawki. Chociaż fani z Polski woleliby na zakończenie dnia usłyszeć Mazurka Dąbrowskiego, to przyjęli taki werdykt ze zrozumieniem, a trybuny oddały cześć norweskiemu zwycięzcy.

I bardzo dobrze, bo chyba na tym polega cała magia Pucharu Świata rozgrywanego w Zakopanem. Kiedy wracałem do samochodu stojącego przy hotelowym parkingu, usłyszałem dialog, który najlepiej podsumowuje to, o co chodzi w zawodach rozgrywanych w zimowej stolicy Polski.

– Panowie, kto wygrał? – zagaił dwóch rozweselonych kibiców straganowy sprzedawca, który z braku czasu oraz przeciążenia sieci telefonicznej najwyraźniej nie miał możliwości śledzenia konkursu.

– Nieważne kto wygrał, ważna jest zabawa.

SZYMON SZCZEPANIK

Fot. Newspix

Czytaj więcej o skokach:

Pierwszy raz na stadionie żużlowym pojawił się w 1994 roku, wskutek czego do dziś jest uzależniony od słuchania ryku silnika i wdychania spalin. Jako dzieciak wstawał na walki Andrzeja Gołoty, stąd w boksie uwielbia wagę ciężką, choć sam należy do lekkopółśmiesznej. W zimie niezmiennie od czasów małyszomanii śledzi zmagania skoczków, a kiedy patrzy na dzisiejsze mamuty, tęskni za Harrachovem. Od Sydney 2000 oglądał każde igrzyska – letnie i zimowe. Bo najbardziej lubi obserwować rywalizację samą w sobie, niezależnie od dyscypliny. Dlatego, pomimo że Ekstraklasa i Premier League mają stałe miejsce w jego sercu, na Weszło pracuje w dziale Innych Sportów. Na komputerze ma zainstalowaną tylko jedną grę. I jest to Heroes III.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Bartosz Lodko
0
Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Inne sporty

Polecane

Trenował Norwegów, pomoże naszym? „Polskie skoki weszły w trudny okres” [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
9
Trenował Norwegów, pomoże naszym? „Polskie skoki weszły w trudny okres” [WYWIAD]
Polecane

Wszyscy następcy oraz kompani Stocha, Kubackiego i Żyły. Kiedy ktoś odpali na dobre?

Kacper Marciniak
8
Wszyscy następcy oraz kompani Stocha, Kubackiego i Żyły. Kiedy ktoś odpali na dobre?

Komentarze

7 komentarzy

Loading...