Mistrz świata, który nie potrafił znieść detronizacji. Niedoszły pretendent do tytułu, który nie wytrzymywał kontaktu wzrokowego z przeciwnikami. Bohater “meczu stulecia”, który przepoczwarzył się w zajadłego antysemitę i bezpowrotnie utracił status bohatera narodowego w Stanach Zjednoczonych. Super-talent rodem z Meksyku, którego przytłoczyła polityczna presja. Geniusz, któremu zabrakło wyzwań i godnych oponentów… Szachy kojarzą się z inteligencją, błyskotliwością, klasą i elegancją. Dziś opowiemy wam natomiast o losach sześciu szachistów, których pasja do gry królewskiej ostatecznie przywiodła do ruiny bądź utraty zmysłów.
Zapraszamy.
Zagubieni geniusze. Wielcy szachiści, którzy postradali zmysły
Partyjka ze Stwórcą
Pierwszy oficjalny mistrz świata w szachach – brzmi dumnie, czyż nie? Takim tytułem mógł się szczycić Wilhelm Steinitz, który wiosną 1886 roku po niezwykle ekscytującym pojedynku pokonał Johannesa Zukertorta (Jana Cukiertora) i tym samym zapracował na status najlepszego szachisty globu. Aczkolwiek wielu historyków dowodzi, iż Steinitz tak naprawdę był numerem jeden już od dobrych dwóch dekad, a triumf nad Zukertortem jedynie potwierdził jego oczywistą supremację. Co tu dużo mówić, Austriak do dziś uchodzi za jednego z najbardziej wpływowych zawodników w dziejach gry królewskiej. Jego analizy i przemyślenia miały fundamentalne znaczenie dla rozwoju dyscypliny na przełomie XIX i XX wieku. Można tak zresztą Steinitza komplementować bez końca. Był geniuszem.
– Zwycięstwo odniesione w wyniku niepoprawnej kombinacji, chociażby nawet efektownej, napełnia mnie artystycznym niesmakiem – mawiał mistrz świata. Steinitz rozumiał bowiem, że szachy – choć skomplikowane, złożone z niezliczonych wariantów – opierają się na pewnych stałych, konkretnych prawidłach. – Nie był tak dobrym graczem, za jakiego go uważano. Ale jako teoretyk, mógłby wykładać szachy na uniwersytecie – uważał Emanuel Lasker.
To właśnie Lasker zakończył panowanie Steinitza w 1894 roku, a dwa lata później zgniótł też Austriaka w rewanżu.
60-letni Steinitz fatalnie zniósł bęcki zebrane od znacznie młodszego, a przy okazji dość buńczucznego Laskera. Ich druga, zupełnie jednostronna konfrontacja odbyła się w Moskwie i już tam eks-czempion wymagał natychmiastowej hospitalizacji. Po meczu skierowano go do kliniki psychiatrycznej, gdzie przez ponad miesiąc dochodził do siebie. Trwało to tak długo, że dziennikarze “New York Timesa” zdążyli… obwieścić śmierć szachisty. Steinitz legitymował się wówczas amerykańskim paszportem, zatem informacja o jego zgonie wywołała w USA pewne poruszenie. – Nie jest bez znaczenia, że Steinitz zmarł wskutek choroby psychicznej, odosobniony w szpitalu – zauważyli dziennikarze “NYT”. – Był świeżo po nieudanej próbie odzyskania tytułu mistrzowskiego, co wiązało się z ogromnym, długotrwałym napięciem. Mężczyzna w jego wieku naturalnie nie mógł znieść tego rodzaju obciążeń łatwo, choć być może jego losy potoczyłyby się inaczej, gdyby wygrał spotkanie. Kiedy na wszystkie jego troski nałożył się także ciężar porażki, nic dziwnego, że nie dał rady go udźwignąć.
– Śmierć Steinitza to kolejny dowód na to, że “poważne szachy” to faktycznie niezwykle poważna sprawa. […] Jest ze wszech miar ewidentne, iż trudno dziś o zajęcie bardziej obciążające psychicznie, niż współczesne szachy – dodali Amerykanie w swoim artykule. Tak, wtedy za oceanem naprawdę uważano, że zawodowa gra w szachy to prosta droga do zostania pacjentem psychiatryka. Pisano nawet o “epidemii szachów” oraz “obłędzie szachów”.
Choć doniesienia o śmierci Wilhelma w Rosji okazały się chybione, były mistrz świata po utracie tronu na rzecz Laskera już się tak naprawdę nigdy nie pozbierał. Pobyt w rosyjskiej klinice, wśród prawdziwie obłąkanych pacjentów, gdzie porozumiewano się wyłącznie po rosyjsku, był dlań szalenie traumatycznym doświadczeniem. Mężczyznę dobijała też świadomość, że – mimo długiej listy triumfów przy szachownicy – nie zdołał zgromadzić właściwie żadnych oszczędności i ostatnie lata życia przyjdzie mu spędzić w ubóstwie. Ponadto, przynajmniej według legendy, Steinitz ubzdurał sobie, iż między nim a figurami szachowymi istnieje… nadnaturalne, elektryczno-telepatyczne połączenie, które pozwoli mu już zawsze dokonywać właściwych posunięć na desce. Jak przekonuje Avital Pilpel, w tamtym czasie całkiem powszechnie sądzono, że rozwój elektroenergetyki może umożliwić ludziom okiełznanie zjawisk, jakie dotychczas uważano za nadprzyrodzone.
Steinitz odrobinę się jednak w tych śmiałych wizjach zagalopował.
Steinitzowi wydawało się, że może telefonować bez użycia aparatury, wyłącznie z wykorzystaniem silnej woli. Stał więc na środku pokoju i wyśpiewywał głośno życzenie, by takie i takie osoby go usłyszały. Wyobrażał sobie, że otrzymuje od nich odpowiedzi
Kurt Landsberger
Ponoć szachista próbował wmówić wszystkim, którzy zechcieli go wysłuchać, że wyzwał na “telefoniczną” partię szachów samego Stwórcę. Dał nawet wspaniałomyślnie swojemu oponentowi fory, ale i tak udało mu się bez trudności zamatować Pana Boga. Biorąc to wszystko pod uwagę, nie może zaskakiwać, że swoje ostatnie dni Steinitz spędził w Manhattan Psychiatric Center, gdzie zmarł w 1900 roku z powodu ataku serca.
Zabójczy talent
Na przełomie lat 50. i 60. Raymond Weinstein cieszył się reputacją jednego z najbardziej obiecujących amerykańskich szachistów młodego pokolenia. Po mistrzostwach Stanów Zjednoczonych w 1964 roku dziennikarze brytyjskiego magazynu “Chess” napisali nawet, iż Weinstein był jedynym prawdziwie utalentowanym uczestnikiem turnieju obok Bobby’ego Fischera, który z miażdżącą przewagą nad resztą stawki zajął wówczas pierwszą lokatę. – Nic nie powstrzyma Weinsteina przed dotarciem na szczyt, jeśli tylko nie zabraknie mu determinacji. Ma instynkt bezwzględnego zabójcy – zachwycali się Brytyjczycy.
Nie mogli wiedzieć, jak dalece niefortunne okaże się to stwierdzenie.
Papierosy, kobiety i szachy. Michaił Tal – pokrętne losy „Czarodzieja z Rygi”
Po ukończeniu studiów psychologicznych w Brooklyn College, Weinstein przeprowadził się do Amsterdamu, by tam kontynuować edukację. Natychmiast stał się postacią znaną w lokalnym środowisku szachowym. – Amsterdamska kawiarnia szachowa mieściła się wtedy na Leidseplein. I to właśnie tam spotkałem Amerykanina w okolicach dwudziestki, który nosił niezwykle grube okulary. Nazywał się Raymond Weinstein. Był szachowym celebrytą – w wieku osiemnastu lat zajął trzecie miejsce na mistrzostwach USA, grał w amerykańskiej drużynie olimpijskiej, zwyciężył drużynowe mistrzostwo świata studentów. Widać było, że to materiał na wielkiego arcymistrza – wspominał na swoim blogu Tim Krabbe, holenderski pisarz i szachista. – Nie sądzę, bym kiedykolwiek z nim zagrał, ale na pewno parokrotnie rozmawialiśmy. Z całą pewnością raz podwiozłem go gdzieś na skuterze. Chyba nie pasował mu mój styl jazdy.
– Do Amsterdamu trafił nie z pobudek szachowych, ale naukowych – chciał zostać psychiatrą – dodał Krabbe. – Był w kontakcie z Johanem Barendregtem, który był zarówno profesorem psychologii, jak i szachowym arcymistrzem. Zdaje się, że Weinstein pomieszkiwał nawet u Barendregt. Pewnie to właśnie tam go podwiozłem. Pewnego dnia przez kawiarnię przetoczyła się jednak plotka, że Weinstein… próbował zabić swojego nauczyciela. Więcej go nie spotkałem.
Weinstein był porywczy. Oskarżył jednego z moich przyjaciół o zdradę, gdy ten kupił rosyjskie podręczniki szachowe, które sam Raymond także chciał nabyć. W pewnym momencie – po prostu zniknął. Wyparował z szachowego świata
Tim Krabbe
Wspomniana plotka okazała się najzupełniej prawdziwa. Amerykański szachista faktycznie został zatrzymany przez amsterdamską policję za usiłowanie morderstwa. Zdiagnozowano u niego chorobę psychiczną – prawdopodobnie schizofrenię paranoidalną – i deportowano do Stanów Zjednoczonych, gdzie został osadzony w ośrodku resocjalizacyjnym. Nie było to jednak najlepsze rozwiązanie, ponieważ obdarzony sporą swobodą Weinstein dokonał tam kolejnej zbrodni – poderżnął gardło swojemu przeszło 80-letniemu współlokatorowi przy użyciu żyletek do golenia. Wówczas uznano go za obłąkanego i zamknięto w szpitalu psychiatrycznym. Po kilkudziesięciu latach w Kirby Forensic Psychiatric Center odnalazł go kolega z dzieciństwa, Sam Sloan.
– Raymond Weinstein, którego dziś zobaczyłem, w niczym nie przypominał szczupłego dzieciaka, jakiego znałem przeszło trzy dekady temu. Jest otyły, waży przeszło 110 kilogramów. Wygląda niechlujnie i ospale. Nikt nie dostrzegłby w nim błyskotliwości i inteligencji, którymi niegdyś słynął – pisał Sloan w 1996 roku. – Od czasu do czasu drapie się po nosie. Wydaje mi się, że przy szachownicy też miał ten odruch. I to tyle podobieństw. Gdyby pielęgniarz nie powiedział mi, że mam do czynienia z Raymondem Weinsteinem urodzonym 25 kwietnia 1941 roku, nigdy bym nie uwierzył, że to ten sam człowiek. Przez 45 minut spotkania próbowałem nakłonić go do rozmowy. On nie wypowiedział jednak ani jednego słowa w moim kierunku. Przypomniałem mu jego triumfy nad Remlingerem i Benko. Nie sprawiał wrażenia, że wie, o czym mówię. Patrzył się tylko otępiały przed siebie przez cały czas. Co kilka chwil jego powieki lekko opadały, jak gdyby miał za chwilę zasnąć, ale szybko się opanowywał. Ani na sekundę nie oderwał ode mnie wzroku.
Nieznośne bzyczenie
Akiba Rubinstein – urodzony w latach 80. XIX wieku w miejscowości Stawiski, położonej w dzisiejszym województwie podlaskim – bez wątpienia zasługuje na miano jednego z najwybitniejszych polskich szachistów w dziejach. Prędko porzucił naukę w szkole talmudycznej i już jako nastolatek został niejako szachistą na pełen etat. Miał zresztą sporo szczęścia, że udało mu się w ogóle przeżyć tak długo. Jego rodzinę zdziesiątkowała bowiem gruźlica – straszliwa choroba, do dziś należąca do najniebezpieczniejszych na świecie, odebrała życie ojcu Akiby, a także aż dziesięciorgu jego rodzeństwa. Najmłodszy z Rubinsteinów uniknął jednak śmierci i w ekspresowym tempie zapracował na status regionalnej, a następnie kontynentalnej i światowej gwiazdy szachów. Już w 1903 roku błysnął talentem podczas wszechrosyjskiego turnieju szachowego w Kijowie, ucierając nosa wielu znakomitym zawodnikom z Cesarstwa Rosyjskiego. A potem było jeszcze lepiej.
W roku 1912 Rubinstein znalazł się u szczytu swych szachowych mocy – wygrał pięć międzynarodowych turniejów z rzędu i w zasadzie wszyscy publicyści zajmujący się grą królewską widzieli w nim potencjał na kolejnego mistrza globu. Problem w tym, że namówienie posiadacza tytułu mistrzowskiego, by przystąpił do starcia z potencjalnym pretendentem, wymagało pokaźnych nakładów finansowych. Rubinstein takowych nie posiadał, brakowało mu również możnych mecenasów bądź przyjaciół. Dlatego Emanuel Lasker, zasiadający wtedy na szachowym tronie, z zadowoleniem unikał konfrontacji z tak groźnym oponentem.
Wybuch I wojny światowej jeszcze bardziej oddalił Polaka od szansy na zdetronizowanie Laskera. Utracił wówczas wszystkie oszczędności.
Partie Akiby Rubinsteina pozostawiają wrażenie monumentalnych budowli, w których najdrobniejszy kamyk nie powinien być przesunięty
Richard Reti
Po wojnie Rubinstein jak gdyby zagubił dawny impet. Wprawdzie wciąż potrafił zaprezentować się z fenomenalnej strony – na przykład w 1930 roku w Hamburgu, gdy powiódł reprezentację Polski do triumfu podczas 3. olimpiady szachowej – ale udane występy przeplatał z okresami kompletnej posuchy. Zadziwiał też swym zachowaniem podczas turniejów. Niegdyś jego drobne wybryki traktowano jako niegroźne dziwactwa genialnego ekscentryka, lecz w latach 30. XX stulecia Rubinstein ewidentnie przestał nad sobą panować. Pogrążał się w nerwicach. Przede wszystkim, dręczyła go antropofobia – lęk przed ludźmi. Bał się kontaktu z publicznością, z organizatorami zawodów, a nawet z przeciwnikami. Doszło do tego, że po wykonaniu swojego ruchu w popłochu odbiegał od szachownicy, chował się gdzieś w kącie sali i – odwrócony twarzą do ściany – cierpliwie czekał na posunięcie rywala. Ustawienie figur analizował rzecz jasna w pamięci.
– Akiba nie lubił patrzeć na swoich oponentów – opowiadał arcymistrz Giennadij Sosonko, znawca historii gry królewskiej. – Ale jeszcze bardziej irytowało go, gdy naprzeciw niego stało puste krzesło. Często na jego życzenie organizatorzy umieszczali więc na stole lusterko, by Rubinstein mógł spoglądać na odbicie swojego przeciwnika. I być może również zerkać na samego siebie. Nawet w czasie swoich największych triumfów, wielki Akiba najchętniej usadawiał się w pozycji częściowo odwróconej od szachownicy. Jak gdyby izolował się od rywala i próbował traktować partię szachów niczym rozgrywkę z samym sobą.
Rubinstein regularnie narzekał również na to, iż wokół szachownicy krąży natrętnie bzycząca mucha, która utrudnia mu koncentrację. Dźwięki wydawane przez owada słyszał jednak wyłącznie on, nikt więcej. W 1932 roku Polak został ostatecznie zmuszony do przerwania kariery i stopniowo odciął się od świata zewnętrznego. – Mogą państwo wstąpić, ale tylko na chwileczkę. Inaczej mąż ucieknie przez okno – takim ostrzeżeniem żona Akiby zwykła witać gości.
Właściwie nie jest do końca jasne, w jaki sposób Rubinsteinowi udało się przeżyć Holokaust. Wybuch II wojny światowej zastał go na terenie Belgii. Ponoć niemieccy żołnierze odnaleźli dawnego szachowego wirtuoza w szpitalu psychiatrycznym Jean Titeca w Schaerbeek i zapytali, czy czuje się tam szczęśliwy. Gdy Rubinstein przecząco pokręcił głową, naziści zaproponowali mu pracę ku chwale III Rzeszy. Rozpromieniony Akiba zgodził się natychmiast, co prawdopodobnie przekonało okupantów, że mają do czynienia z kompletnym wariatem. Dali więc sobie z Rubinsteinem spokój. Polak zmarł w 1961 roku.
– Po wojnie marniał w belgijskich przytułkach, żyjąc tam w opłakanych warunkach. Odszedł w 1961 roku, ale tak naprawdę dusza uleciała z niego znacznie wcześniej – ze smutkiem pisał arcymistrz Max Euwe. Z drugiej strony, polski dziennikarz Władysław Litmanowicz zapewniał w swych wspomnieniach, że odwiedził Rubinsteina na kilka lat przed jego śmiercią i zapamiętał go jako zadbanego, wciąż rzutkiego, choć być może odrobinę zdziwaczałego jegomościa.
– Szachy były dla niego wszystkim. A to trochę za mało, by wypełnić życie – przyznał Salomon, syn Akiby.
Niespełniony prawnik
W zasadzie wszyscy znawcy tematu zgadzają się, że Paul Morphy, jeśli chodzi o sposób gry i myślenia o szachach, najzwyczajniej wyprzedził swoją epokę. Przyszedł na świat w 1837 roku w Nowym Orleanie i już jako nastolatek regularnie pokonywał wysokiej klasy zawodników. Ba, pokonywał… On ich po prostu upokarzał. Najdotkliwiej o możliwościach cudownie utalentowanego Amerykanina przekonał się Johann Lowenthal, słynny szachista rodem z Węgier, który odwiedził Stany Zjednoczone w 1850 roku. Lowenthal niechętnie zasiadł do rozgrywki z Morphym, ponieważ uważał to za kompletną stratę czasu, no ale nie chciał robić młokosowi przykrości, a przy okazji uznał, iż udzieli mu lekcji pokory. Jakże potrzebnej każdemu początkującemu zawodnikowi.
Po kilkunastu posunięciach pierwszej partii Europejczyk ze zgrozą zdał sobie sprawę, że w tym przypadku to jemu przyjdzie odebrać nauczkę ze strony rywala, którego bezpodstawnie zlekceważył. Niespełna 13-letni Morphy stłukł bowiem starego mistrza na kwaśne jabłko. Lowenthal z podkulonym ogonem powrócił zatem na Stary Kontynent i przyniósł ze sobą bulwersującą nowinę – za oceanem pojawił się szachista, który wkrótce może zostać najlepszy na świecie.
Morphy nie był wszakże przekonany, czy chce w stu procentach poświęcić się królewskiej grze. Rywalizacja przy szachownicy go ekscytowała, to fakt, ale z drugiej strony – wywodził się z zamożnej, wysoko postawionej rodziny i wypadało, by zajął się czymś nieco poważniejszym niż traktowane z przymrużeniem oka szachy. Pragnął zostać prawnikiem. Ostatecznie dał się namówić wujkowi, by zaczekać kilka lat z otworzeniem własnej kancelarii i najpierw skupić się na szachowej przygodzie. Ruszył zatem z kopyta – najpierw potwierdził status najlepszego gracza w Stanach Zjednoczonych, a potem popłynął do Europy, gdzie jął demolować szachistów rodem z Anglii, Francji czy Niemiec. W grudniu 1858 roku gładko pokonał Adolfa Anderssena, uważanego za najwybitniejszego europejskiego mistrza.
W powszechnej opinii, ten sukces zapewniły Morphy’emu pozycję numer jeden w szachowym świecie.
Morphy w trakcie meczu z Anderssenem znajdował się w fatalnej dyspozycji fizycznej. Na krótko przed startem spotkania nabawił się kłopotów żołądkowych, które w tamtych czasach leczono poprzez upuszczanie krwi z wykorzystaniem pijawek. Ta dość ohydna kuracja wydatnie osłabiła amerykańskiego szachistę, ale nawet to nie pomogło jego oponentowi. Morphy, choćby i półprzytomny, grał na poziomie niedostępnym dla zwykłych śmiertelników. Był po prostu poza zasięgiem.
Amerykanin stał się pieszczochem europejskich salonów. Chętnie zapraszano go na wystawne uczty oraz bale, arystokraci rozkoszowali się jego towarzystwem. Widziano w nim – co tu dużo mówić – geniusza. Zorganizowano szereg pokazowych turniejów z jego udziałem. A jednak Morphy nie był w stanie w pełni rozkoszować się zdobytą sławą. Drażniło go bowiem, iż nie udało się doprowadzić do jego konfrontacji z Howardem Stauntonem, który uchodził za najlepszego angielskiego zawodnika. Nowoorleańczyk stawał na rzęsach, byle tylko zmierzyć się ze słynnym szachistą. Regularnie słał do Stauntona listy, był gotów do wszelkich ustępstw. No ale Anglik koniec końców uniknął pojedynku. Zdawał sobie sprawę, że nie jest w najwyższej formie i potrzebowałby wielu tygodni intensywnej pracy, by przygotować się odpowiednio do batalii z tak wymagającym przeciwnikiem. A na to nie mógł sobie pozwolić. Spuścił Morphy’ego po brzytwie.
Niepocieszony 22-latek powrócił zatem do Luizjany. W USA przywitano go niczym bohatera, ale on sam nie potrafił się wyzbyć poczucia niedosytu. Prędko doszedł do wniosku, że w szachach osiągnął wszystko i nie ma już dla niego godnych rywali – ani w ojczyźnie, ani w Europie, ani nigdzie. Porzucił zatem królewską grę i, zgodnie z pierwotnym planem, zajął się karierą prawnika. Problem w tym, że zaraz potem kraj stanął w ogniu wojny secesyjnej.
Utwierdziłem się w przekonaniu, że czas poświęcony na szachy był tak naprawdę czasem zmarnowanym. To z pewnością niezwykle porywający sport, ale – tylko sport. I nie należy się dziwić, że ci, którzy na pewnym etapie życia w sposób namiętny uzależnili się od tej rozgrywki, w końcu zadają sobie pytanie: czy nie rozsądniej będzie całkowicie zaniechać gry?
Paul Morphy
Po zakończeniu konfliktu zbrojnego Morphy – który nie był zadeklarowanym zwolennikiem secesji, co bez wątpienia nie przysporzyło mu popularności w Nowym Orleanie – nie zdołał wznowić swojej prawniczej działalności. Znalazł się w martwym punkcie. Były szachista i były prawnik, zabezpieczony finansowo przez rodzinę, ale bez pomysłu na siebie. Przyjaciele proponowali, by powrócił do gry królewskiej, ale Amerykanin nawet nie chciał o tym słyszeć – podobne sugestie go obrażały, ponieważ świadczyły o tym, że jego życiowym powołaniem było przesuwanie figur po szachownicy, co Paul niezmiennie uważał za zajęcie pozbawione powagi. Jasne, zdarzało mu się od czasu do czasu grywać w szachy, ale tylko towarzysko i nigdy na oczach publiczności.
Pozbawiony perspektyw, Morphy pogrążył się w melancholii.
Zdziwaczał, stał się chorobliwie podejrzliwy. Obawiał się zamachu na swoje życie. Wkrótce mieszkańcy Nowego Orleanu zaczęli go traktować jako smutną ciekawostkę – często widywano go, szwendającego się bez celu po ulicach. Niekiedy kłaniał się kilka razy z rzędu tym samym osobom, innym razem zaczynał śledzić przypadkowo wybranego przechodnia, by nagle się zatrzymać i sprężystym krokiem podążyć w przeciwnym kierunku. Rodzina próbowała umieścić go w szpitalu, ale bez skutku – na widok lekarzy Morphy natychmiast odzyskiwał rezon i zaczynał wyglądać na najpogodniejszego człowieka w całych Stanach Zjednoczonych.
10 lipca 1884 roku były szachista wybrał się na jeszcze jeden długi spacer zaułkami Nowego Orleanu, nie zważając na panujący skwar. Po powrocie do domu napełnił zaś wannę lodowatą wodą i natychmiast się w niej zanurzył. Zmarł na skutek udaru mózgu. Miał tylko 47 lat. Jak wspominała jego siostrzenica, Morphy przed śmiercią na okrągło mamrotał pod nosem jedno zdanie: – I umieści sztandar Kastylii na murach Madrytu, ku triumfalnemu okrzykowi miasta, a mały król odejdzie jak niepyszny. Chciałoby się pewnie doszukać w tej sentencji ukrytego przekazu, ale niestety – był to po prostu bełkot.
Kłopotliwy pasażer
Carlos Torre Repetto na status wschodzącej gwiazdy szachowego świata zapracował w ekspresowym tempie. Pochodzący z Meksyku zawodnik w bardzo młodym wieku wyemigrował do Nowego Orleanu, który na początku XX stulecia był jednym z najważniejszych punktów na szachowej mapie Stanów Zjednoczonych. Tam pod skrzydła wziął go Edwin Ziegler Adams, ceniony nauczyciel gry królewskiej. Na efekty tej współpracy nie trzeba było długo czekać. W 1924 roku 19-letni wówczas Torre został mistrzem stanu Luizjana, a zaraz potem dołożył też do kolekcji sukcesy na nieźle obsadzonych zawodach w Detroit i Nowym Jorku.
Imponujące wyczyny Meksykanina rzecz jasna zaowocowały licznymi zaproszeniami na najbardziej prestiżowe, europejskie turnieje. Między innymi do Moskwy, gdzie Torre Repetto pojawił się w listopadzie 1925 roku. Ostatecznie zajął tam tylko piątą lokatę, lecz jedna z jego partii zyskała status nieśmiertelnej i bywa regularnie przypominana i analizowana do dziś. Udało mu się bowiem w niezwykle spektakularnym stylu rozgromić byłego mistrza świata, Emanuela Laskera.
Sekwencja zagrań, która doprowadziła do triumfu Meksykanina, przeszła do historii jako “Młynek” (“The Windmill”).
Co ciekawe, sam Torre Repetto nie był zbyt zadowolony ze swojej postawy w tej – kultowej już dzisiaj – konfrontacji. – Szczerze mówiąc, to nie była dobra partia. Obaj popełniliśmy bardzo znaczące błędy – stwierdził. Gabriel Velasco, biograf meksykańskiego szachisty, nie jest zaskoczony tego rodzaju wypowiedzią. W jego opinii Torre co do zasady nie był wielkim miłośnikiem szachowego współzawodnictwa, a grę królewską postrzegał raczej w kategoriach sztuki. Satysfakcji nie gwarantowały mu zatem zwycięstwa same w sobie, tylko możliwie bezbłędna gra i wyszukiwanie najbardziej kreatywnych rozwiązań na całkowite zdominowanie oponenta. Meksykanin nieustannie studiował teorię szachów. Oczu z szachownicy nie spuszczał nawet w trakcie morskiej podróży do Europy, choć stać go było jedynie na najtańszy bilet, więc rejs spędził w obskurnej, ciemnej kajucie, wśród obficie wymiotujących współpasażerów.
Niewysoki Torre, z wielkimi okularami w rogowych oprawkach na nosie, sprawiał bardzo przyjemne wrażenie. Był grzeczny, nieśmiały i nieco zdezorientowany. Roztaczał wokół siebie szczególny urok i stał się ulubieńcem moskiewskiej publiczności. Jego występy przyciągały mnóstwo widzów
“Jugadores de Ajedrez”
Tym bardziej trudno wyjaśnić to, co wydarzyło się w 1926 roku na turnieju w Chicago.
Torre miał na wyciągnięcie ręki zwycięstwo w szachowych zawodach, które zorganizowano właśnie w Wietrznym Mieście, lecz w ostatniej partii nieoczekiwanie poległ na całej linii w starciu ze znacznie niżej notowanym przeciwnikiem i finalnie zajął drugie miejsce w klasyfikacji generalnej. Co teoretycznie nie powinno go szczególnie zasmucić, skoro dał się już poznać jako zawodnik, która nie przywiązuje wagi do osiąganych rezultatów. Tym razem było jednak inaczej. Torre po porażce przeszedł bowiem głębokie załamanie nerwowe, którego punktem kulminacyjnym było aresztowanie za rozebranie się niemal do naga w jednym z nowojorskich autobusów. Wkrótce po tym zawstydzającym incydencie Meksykanin powrócił do ojczyzny, by odnaleźć spokój pod opieką rodziny oraz psychiatrów.
Skąd taka reakcja na turniejowe niepowodzenie? Teorii jest kilka. Według jednej z nich, Torre tuż przed zakończeniem zawodów w Chicago otrzymał list od swojej ukochanej, która poinformowała go, iż postanawia wyjść za innego mężczyznę. Natomiast dziennikarz Hermann Helms przekonywał, że Meksykanin od dłuższego czasu podupadał na zdrowiu. Cierpiał ponoć na bezsenność (nigdy nie sypiał dłużej, niż dwie godziny), a jedynym posiłkiem, jaki spożywał w ciągu dnia, był lodowy deser o smaku ananasowym. Z kolei doktor Carlos Fruvas Garnica, który zajmował się leczeniem szachisty i z biegiem lat zaprzyjaźnił się z nim, przedstawił jeszcze inną wersję wydarzeń: – W 1926 roku nie było w Meksyku polityka, bogatego handlowca czy monopolisty-multimilionera, który nie pragnąłby umieścić Carlosa w swoim kręgu towarzyskim. Wszyscy chcieli go wykorzystywać – politycy, wojskowi, przedsiębiorcy. Naturalnie wszyscy udawali, że interesuje ich jego szachowa kariera. Zależało im tylko na pozorach. Torre unikał tego rodzaju relacji, a to było bardzo źle widziane i niebezpieczne. W efekcie żył w ciągłym stresie, który ostatecznie wpędził go w problemy zdrowotne i zmusił do zakończenia kariery – dowodził lekarz, cytowany przez portal “Edo Chess”.
Dziś trudno już orzec, kto miał rację. A może wszystkie teorie były w jakimś stopniu prawdziwe? Tak czy owak, w wieku zaledwie 22 lat Carlos Torre Repetto na zawsze przerwał swą obiecującą karierę. Wielu widziało w nim przyszłego pretendenta do tytułu mistrza świata, ale on wybrał skromny żywot na uboczu. Niemal pustelniczy. Miłości do szachów jednak nie porzucił, o czym przekonał się amerykański arcymistrz Reuben Fine, który w latach 30. odwiedził Meksykanina.
– Odpuściłem rywalizację, ale nigdy nie przestanę kochać tej pięknej gry – usłyszał Fine.
Upadek czempiona
Bobby Fischer – złote dziecko szachów w odmętach szaleństwa
Robert James Fischer, jedenasty oficjalny mistrz świata w szachach, w 1972 roku znalazł się na absolutnym szczycie. Strącił z szachowego tronu Borisa Spasskiego, a ich batalia – również z uwagi na napiętą, zimnowojenną atmosferę panującą między Stanami Zjednoczonymi i Związkiem Radzieckim – do dziś może uchodzić za najsłynniejsze i najszerzej komentowane starcie w dziejach królewskiej gry. Nie bez kozery zwykło się określać tę konfrontację “meczem stulecia”. Fischer, choć nieco chwiejny emocjonalnie, imponował precyzją i błyskotliwością w grze. Mogło się zatem wydawać, iż jego panowanie potrwa długie lata.
Nic bardziej mylnego.
Amerykanin po triumfie nad Spasskim zaczął dziwaczeć w zatrważającym tempie. Popadł w konflikt z Międzynarodową Federacją Szachową i nie przystąpił do obrony tytułu mistrzowskiego. Choć szachy pozostały jego największą życiową pasją, samego siebie ustawił w roli autsajdera. Bardzo chętnie krytykował nawet najwybitniejszych arcymistrzów, lecz nie mierzył się z nimi w oficjalnych meczach. Niektóre z jego opinii bywały doprawdy szokujące. Na przykład teoria, jakoby zajadła rywalizacja między Anatolijem Karpowem a Garrim Kasparowem była… ustawiona. Fischer dowodził z niezmąconą pewnością siebie, iż znalazł dziesiątki dowodów na to, że Karpow i Kasparow znają swoje ruchy, a ich mecze to w rzeczywistości tylko teatrzyk dla naiwnych. Gdy dziennikarze poprosili go o przedstawienie wzmiankowanych dowodów, Amerykanin wyznał, że zostały one w niejasnych okolicznościach wykradzione z jego mieszkania.
Bohater “meczu stulecia” stał się w Stanach Zjednoczonych zupełnym enfant terrible po 11 września 2001 roku. Fischer docenił terrorystów z Al-Ka’idy za atak na World Trade Center oraz Pentagon. – Mogę tylko pochwalić ten akt. Słuchajcie, nikt nie rozumie, że USA w porozumieniu z Izraelem od lat morduje Palestyńczyków. […] Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę i to działa nawet w przypadku Stanów Zjednoczonych. […] Mam nadzieję, że w USA dojdzie do przewrotu wojskowego, a potem zamkną wszystkie synagogi, aresztują wszystkich Żydów i wymordują setki tysięcy ich liderów – grzmiał były mistrz świata.
Szachy to gra, która wymusza na tobie obiektywne spojrzenie na wydarzenia. Wymagają chłodnej kalkulacji i rozsądku. Kiedy Bobby odszedł ze świata szachów, to był koniec jego racjonalnej egzystencji
Lew Alburt
Władze USA miały już serdecznie dość antysemickich i antyamerykańskich wybryków Fischera. Ogarnięty coraz liczniejszymi fobiami szachista znalazł więc schronienie na Islandii, gdzie spędził ostatnie lata życia, a jego najzagorzalszym obrońcą w przestrzeni medialnej został… Boris Spasski. – Nie chcę usprawiedliwiać Bobby’ego – jest jaki jest. Proszę tylko o jedno: o łaskę, o litość – pisał dawny oponent Fischera w liście otwartym do prezydenta George’a W. Busha.
Rodzi się zatem pytanie – co poszło nie tak?
Czy Fischer był schizofrenikiem, paranoikiem, a może, tak po prostu, zawziętym antysemitą? – Jego mania rosła wraz z dominacją Sowietów o żydowskich korzeniach. Wydawało mu się, że wszyscy zjednoczyli się przeciw niemu w spisku – tylko po to, by nie mógł zostać mistrzem. Pamiętam historię, którą o Bobbym opowiedział mi Samuel Reshevsky. Podczas turniej na Majorce spotkał się on z Fischerem między meczami. Ten z przenikliwym spojrzeniem poinformował go, że czyta bardzo ciekawą książkę. Gdy Samuel zapytał jaką, to w odpowiedzi usłyszał, że to “Mein Kampf” – wspominał Garri Kasparow. Z kolei arcymistrz Pal Benko, który niegdyś wprost nazwał Fischera paranoikiem, nadział się na następującą ripostę: – Mam paranoję, powiadasz? Paranoje bywają słuszne.
W notatniku szachisty badacze odkryli szokujące zapiski:
- (24 sierpnia 1999 roku) Śmierć Żydom! Pora pozabijać tych skurwysynów!
- (13 grudnia 1999 roku) Czas zamordować jakichś przypadkowych Żydów!
Mistrz świata zmarł w 2008 roku na skutek niewydolności nerek. O schorzeniu doskonale wiedział, ale z pełną premedytacją go nie zwalczał, konsekwentnie nie wyrażając zgody na operację pęcherza moczowego. Obawiał się lekarskiego spisku.
CZYTAJ WIĘCEJ O HISTORII SPORTU:
- „Wesołych, k****, świąt”. Larry Bird – wirtuoz trash-talku
- Yin i yang. Menotti i Bilardo – dwaj argentyńscy mistrzowie, których dzieliło wszystko
- Kolebka polskiej piłki. Historia pierwszego mistrzostwa Pogoni Lwów
- Bohater czy gwałciciel? Tajemnica Justina Fashanu
- Mistrz i buntownik. Historia Billa Russella
fot. NewsPix.pl / WikiMedia
źródła: Władysław Litmanowicz: “Nowe dykteryjki i ciekawostki szachowe”, Gabriel Velasco: “The Life and Games of Carlos Torre“, David F. DeLucia, Alessandra De Lucia: “Bobby Fischer. Uncensored”, Dariusz Gronkowski: “Paul Morphy. Geniusz na miarę XXI wieku”, Garri Kasparow: “Moi wielcy poprzednicy”, Jerzy Konikowski, Jacek Gajewski: “Akiba Rubinstein”, Giennadij Sosonko: “Russian Silhouettes“, archiwa Edwarda Wintera, Isaak Linde: “Wilhelm Steinitz: 1st World Chess Champion, Kurt Landsberger: “William Steinitz, szachowy mistrz”.