Aleksandar Vuković siedzi przy stole. W tle przygrywa hotelowa muzyka o dziwnie bojowych rytmach. Rozmawiamy o życiu. O bójkach za małolata. O klubowych sporach z żoną. O niepoddawaniu się wpływom zachodnich manipulacji. O obrzydliwości wojennej nowomowy. O szacunku do odmienności. O powadze niemal śmiertelnie dziejowego wyboru między Partizanem Belgrad a Crveną Zvezdą. O Netfliksie, Narcos i Tik-Toku. O wybitnym Marku Papszunie i przecenianym Czesławie Michniewiczu. O Dariuszu Mioduskim i Arturze Borucu. O Legii i Piaście. O wszystkim. Zapraszamy.
Bił się pan kiedyś?
Może za małolata.
Dawne sprawy?
Tak dawne, że wszystkie pozapominałem.
Jakieś kibicowskie niesnaski?
Pewnie zwykłe podwórkowe kłótnie, polegające raczej na zatargach klasa-klasa, ulica-ulica, osiedle-osiedle, trzeba było się bronić. A wątek kibicowski zawsze przewijał się w moim życiu. Od dzieciaka identyfikuję się z Partizanem Belgrad, a już w dawnej Jugosławii istniał wyraźny podział na fanów tych kilku największych lokalnych klubów. Serbowie wybierali przede wszystkim między Partizanem a Crvena Zvezdą.
Pana żona jest fanką Crveny Zvezdy.
Ta, no tak, ale ona jest już kompletnie w tej kwestii zdegradowana, bo urodziła się nam dwójka dzieci i jest trzy do jednego dla nas!
Podobno nie wyobrażał sobie pan scenariusza, w którym dzieci kibicują innemu klubowi niż Partizan Belgrad, więc udało się wygrać domową rywalizację.
Nie podlegało to żadnej dyskusji. Pół-żartem, pół-serio zawsze mówiłem żonie: – Słuchaj, w małżeństwach różnie bywa, ale jedno musisz mi obiecać: to nie będzie ten odwet.
Twardo postawiona sprawa.
Dzieci muszą być po właściwej stronie.
Ile w tym żartu, a ile śmiertelnej powagi?
Nie ma tu żartów, sorry.
Tak?
Partizan albo Crvena Zvezda? To kwestia ważnego życiowego wyboru.
Laik mógłby zdziwić się, że ktoś jest w stanie wynosić piłkę nożną do rangi wartości określających życie.
Argentyńczycy mogliby się tylko pobłażliwie uśmiechnąć, prawda? To nie jest kwestia życia i śmierci, jest to jednak jakiegoś rodzaju określający wybór, nie da się temu zaprzeczyć. Daleki jestem od wchodzenia w konflikt, bo ktoś ubiera inną koszulkę niż ja. Nie tępię ludzi, którzy myślą inaczej. Nie dla mnie radykalizm i skreślanie człowieka tylko dlatego, że kibicuje Crvenie Zvezdzie. Ale bronię swoich wartości i na pewno nie będę kibicował Crvenie Zvezdzie w meczu z jakąkolwiek inną drużyną z jakiegokolwiek innego kraju. Tak samo, mogę zrozumieć, że fan Wisły Kraków nie będzie dopingował Cracovii w meczu z jakimś zespołem z Niemiec. I odwrotnie. Dla wielu jest to niezrozumiałe, a dla mnie to oczywista oczywistość.
Mógłby pan zaprzyjaźnić się z fanatykiem Crveny Zvezdy?
Mógłbym, mam takich przyjaciół.
Kiedyś mówił pan, że ostatecznie najważniejszy jest człowiek jako człowiek.
Każdy radykalizm ma swoją granicę. Kilku moich bardzo bliskich przyjaciół to wielcy kibice Crveny Zvezdy. Mamy z tego ubaw. Ale nie ma u mnie miejsca na żarty, kiedy dochodzi do oceny tego, co reprezentuje Crvena Zvezda, a co uosabia Partizan Belgrad. Tu bronię tego stanowiska bardzo zawzięcie. Do tego stopnia, że czasami jest to odbierane jako przesadnie szowinistyczne podejście. „No bo jak to nie kibicować serbskiemu klubowi?!”, dziwią się niektórzy. Zresztą, na pytania, komu kibicuje, często mówię, że Partizanowi i wszystkim przeciwnikom Crveny Zvezdy.
Śmiejemy się, ale pochodzi pan z takiego miejsca na na planecie, że tego typu wybory definiują wartości i poglądy na całe życie.
Codzienność miejsca, w którym się urodziłem i do którego do tej pory należę, ma charakter kraju wielokulturowego i wielowyznaniowego, jest naznaczona demonami wojny, koniecznością określania się po jednej ze stron konfliktu. Tu dochodzi jeszcze ludzki aspekt. To jest sport, to jest piłka nożna, można posługiwać się większą radykalnością i nieprzejednaniem niż w kwestiach poważniejszych, bardziej serio, takich z natury dziejowej powagi ludzkiego życia. Nie mieszałbym jednego z drugim. Już w dzieciństwie rodzice uczyli mnie zdrowego rozsądku. Nawet, jeśli czytałem i wysłuchiwałem złe rzeczy o Chorwatach czy Bośniakach, nie znaczyło to, że zacznę wychodzić na ulic i nienawidzić każdego spotkanego Chorwata czy Bośniaka.
Nie dał się pan wpędzić w nienawistną machinę wojennej propagandy?
Rodzice zawsze mówili, że trzeba być dumnym ze swojego pochodzenia, ale też szanować odmienność, nie traktować drugiego człowieka jako gorszego od siebie przez sam pryzmat jego narodowości czy wyznania. Dobry człowiek to dobry człowiek. Takie przekonanie we mnie siedzi, dorosłem, dojrzałem i po dziś dzień wciąż trudno mną manipulować, a żyjemy w świecie pełnym manipulacji.
Jakiej konkretnej manipulacji się pan przeciwstawia?
Codziennie coś się pojawia. Oglądam coraz mniej telewizji. Rzadziej śledzę media. Niewiele informacji przyjmuję bezkrytycznie. Bardzo dużo newsów olewam albo odsuwam na bok, bo niemal wszędzie rozgrywane są czyjeś interesy i interesiki. Obrzydliwy jest moim zdaniem cynizm i poziom podwójnych standardów w świecie.
Żadna tajemnica, że pana stosunek do zachodnich cywilizacji jest bardzo negatywny.
Można dojść do takiego wniosku. Nie ukrywam, że jestem daleki do uznawania wielu życiowych idei promowanych przez zachodnie cywilizacje. Ich mocną stroną jest wspomniana manipulacja. Z własnego doświadczenia wiem, że tamtejsze siły przedstawiają wiele kwestii w sposób zupełnie odwrotny niż wygląda to w rzeczywistości. Kiedyś Belgrad był bombardowany przez trzy miesiące, a akcja została nazwana „Miłosierny anioł”.
Obrzydliwość wojennej nowomowy.
„Miłosierny anioł”, kiedy obrzucasz bombami dwumilionowe miasto w środku Europy pod pretekstu jakiegoś wydumanego daru z niebios. Do dzisiaj ludzie umierają na nowotwory spowodowane szkodliwymi materiałami naturalnie znajdującymi się w tych bombach. Trudno się z tym pogodzić, kiedy wiesz, że takie rzeczy dzieją się, a ktoś na tym korzysta. Mam taką refleksję, że historię każdy pisze trochę dla siebie, że współcześnie już trochę nie wiesz, w co tak naprawdę możesz wierzyć. Jak zrozumieć bombardowanie Belgradu za to, że Serbia próbowała obronić część swojego państwa, tak jak dzisiaj próbuje bronić Ukraina. Wchodzimy już jednak w takie rzeczy, że chyba nie chcę się nad tym rozwodzić…
Piotr Stokowiec powiedział kiedyś, że trener, który chce mieć dobry kontakt z szatnią, musi śledzić nowości na Netfliksie. Ma pan podobne odczucie w kwestii relacji między zaznajomieniem z popkulturową papką a kontaktem z młodym pokoleniem piłkarzy?
„Narcos” trzeba było zobaczyć. Obejrzałem, sam jestem fanem. Trener nie powinien być całkowicie oderwany od rzeczy, które fascynują młodych piłkarzy. To jest przydatne, ale nie jakieś konieczne. Nie muszę być miłośnikiem Instagrama i użytkownikiem Twittera, żeby lepiej rozumieć szatnię. Najważniejsze, żebym zdawał sobie sprawę z ich potrzeb i zainteresowań.
Czyli nie musi im podsyłać śmiesznych Tik-Toków.
Ech, wydaje mi się, że nie muszę.
Kiedyś powiedział pan, że ważne jest, żeby mieć więcej w głowie niż w nogach.
Chodzi o to, żeby z pewną dozą zrozumienia podchodzić do wszystkich rzeczy, które dla nas są nowe, a dla młodego człowieka stanowią nieodłączny element codzienności. I próbować to wykorzystać we właściwy sposób. Rozumiem, że współczesny piłkarz lepiej zrozumie materiał z analizą, jeśli będzie on odpowiednio skrócony i obrobiony, bo to będzie dla niego ciekawsze i lepiej przyswajalne niż godzinna dywagacja czy rozmowa na samej tablicy. Wychodzę na przeciw chłopakom.
Kiedyś był zakaz używania telefonów w szatni. Teraz już tak nie jest, bo w smartfonie jest wszystko, włącznie z możliwością przygotowania się do meczu. Odebranie tego jest poniekąd pozbawieniem komfortu człowieka, który musi być ponad wszystko gotowym psychicznie do startu spotkania. Staram się być na bieżąco, choć nie muszę przy tym uczestniczyć w świecie mediów społecznościowych. Zyskuję dzięki temu czas, który mogę przeznaczyć na coś trenersko bardziej kształcącego i wartościowego.
Przylgnęła do pana łatka „trenera od zapieprzania”. Słuszna czy krzywdząca?
Tak się przyjęło, tak jak wiele innych rzeczy. Nie mam na to większego wpływu. Znaczy: jakiś tam mam, bo powiedziałem coś, co zostało potem wykorzystane w taki, a nie w inny sposób. Z tym trzeba żyć, koniec końców każdego trenera chronią, bronią i definiują osiągane wyniki. Można wokół siebie tworzyć wielkie historie i piękne opowieści, a i tak rozliczą cię za sukcesy lub brak sukcesów.
Ale prawda jest taka, że kto nie zapieprza, ten u pana nie gra. Nie ma tu jakiegoś przekłamania.
To kwestia manipulacji.
Zarzuca pan nam manipulację?
Nie, niby jest tu prawda, ale dalej wszystko zależy od kontekstowej interpretacji. Można to odbierać jako dosadne określenie maksymalnego poszanowania swojej drużyny i swojego klubu, czegoś pozytywnie niezbędnego do budowania ducha każdej szatni, a można też szukać dziury w całym i słowa o „oczekiwaniu zapieprzania” postrzegać jako zapowiedź i afirmację prymitywnego stylu gry. Jedno zdanie, moje słowa, a dwa zupełnie różne wizje znaczenia pozornie prostego przekazu.
Czyli został pan niewłaściwie zrozumiany?
Ktoś sobie coś dopowiedział, a ja nie zamierzam się później z tego tłumaczyć. Nie da się wygrać mistrzostwa kraju czy być dobrym trenerem przy bazowaniu tylko na półśrodkach.
„Da mi pan choć raz wygrać?” – pytał pan kiedyś żartobliwie Waldemara Fornalika przy zbijaniu żółwika, kiedy Legia Warszawa pod jego wodzą raz po raz przegrywała z Piastem Gliwice. Tamto zdanie przyjęło się jako symbol pana porażek ze sprawniejszymi warsztatowo szkoleniowcami.
Nie prowadzę statystyki z bezpośrednimi wynikami starć z innymi ligowymi trenerami. W moim rozumieniu to mecze między dwoma drużynami, a nie między dwoma szkoleniowcami, to chyba kluczowe. Bardzo szanuję Waldemara Fornalika. Faktycznie zazwyczaj nie udawało mi się z nim wygrywać. Chociaż raz zwyciężyłem, na samym początku, w pierwszym naszym starciu. Później: kilka remisów i kilka porażek. Nie jest to pozytywny bilans, ale myślę, że ani ja, ani żaden inny trener nie podchodzimy do tej kwestii tak, że pojedynczy wynik oznacza wyższość nad danym kolegą po fachu. Przykładowo uważam Marka Papszuna za najlepszego trenera w Polsce, trenera wybitnego, a to, że więcej razy z nim wygrałem niż przegrałem o niczym wielkim nie świadczy. Poza tym, to zdanie powiedziane do trenera Fornalika świadczy o tym, że potrafię do tego wszystkiego podchodzić z humorem i dystansem, tak bardzo wszystkim potrzebnym.
Swojego czasu mówił pan: „dużą siłą Czesława Michniewicza jest pozycja wśród dziennikarzy”. Ta opinia trochę brzydko się zestarzała, może szkoleniowcy na polskim rynku wcale nie musza bratać się z redaktorami, bo to jednak broń obusieczna?
Podtrzymuję moją opinię. Potwierdzają ją fakty. Czesław Michniewicz znalazł się w obliczu meczu barażowego o awans na mundial ze Szwecją po zaledwie kilku miesiącach od zwolnienia z Legii Warszawa. To duża umiejętność. I taka, która świadczy o słuszności tego, co powiedziałem. Logicznie patrząc, koniec pracy Michniewicza w Legii nijak nie współgra z tak szybką możliwością objęcia najważniejszej trenerskiej roboty w Polsce. Wiem, co w Legii zastałem i co w Legii usłyszałem, po tym jak ją przejmowałem, i nic do tego nie miał Marek Gołębiewski, którego zastąpiłem. Później zdarzyło się życie. Prowadzenie reprezentacji wiąże się z niebezpieczeństwem tego, że wszystko wywróci się do góry nogami. I tak nastąpiło w przypadku kontaktu Czesława Michniewicza z mediami. Rzeczywiście dostało mu się aż za dużo, ale z ręką na sercu nie mogę powiedzieć, że mu współczuję.
Nie zawsze miał pan też po drodze z Dariuszem Mioduskim. Nieprzypadkowo rok temu wrócił pan na Łazienkowską tylko przez wzgląd na przywiązanie do klubu. To jest człowiek, który może odnieść sukces w polskiej piłce?
Myślę, że może. Kilka sukcesów już odniósł. Albo: był częścią tych sukcesów.
Ładnie powiedziane.
Wiele zależy od punktu widzenia. Źle czułbym się z krytykowaniem Dariusza Mioduskiego z perspektywy człowieka spoza wewnętrznego klubowego układu. Nie mam zamiaru w niego uderzać. Na koniec dnia to prezes, który dał mi szansę pracowania w Legii przez dobrych kilka lat w różnych rolach, to też była jego decyzja, a moja korzyść. A to, że po drodze popełniał błędy, wie chyba lepiej ode mnie. Przyszły sukces Legii będzie zależał w dużej mierze od tego, czy te błędy będą się powtarzać, czy wnioski zostały wyciągnięte i będzie ich już znacznie mniej.
Zupełnie szczerze: nie miał pan czasami wrażenia, że w Legii jest niedoceniany? Kiedy trzeba było ugasić pożar, telefon dzwonił. Ale, kiedy trzeba było postawić na opcję długofalową, to machano panu na pożegnanie.
Nie, absolutnie. Czasami zdarzają się niefortunne wypowiedzi, przez które człowiek mógłby poczuć się niedowartościowany, ale – i może jestem w tym osamotniony, może to błędne podejście – wychodzę z założenia, że nie docenić możesz tylko sam siebie. Tak samo jest z upokorzeniem. Wydaje się, że ludzie mogą cię upokarzać, ale prawdziwie upokorzyć możesz się tylko sam, odchodząc od własnych zasad, przekreślając swój pomysł na życie, nie szanując samego siebie, umniejszając sobie samemu. Jeśli jednak żyjesz w zgodzie ze sobą, wiesz kim jesteś, dokąd zmierzasz i co sobą reprezentujesz, możesz trzymać głowę wysoką podniesioną.
Od dawna uważam, że Leo Messi jest najlepszym piłkarzem wszech czasów. Po kilku jego pierwszych sezonach wiedziałem, że zasługuje na to miano, nie podlegało to dla mnie żadnej dyskusji. A dla wielu osób jeden rzut karny na korzyść Francji i niekorzyść Argentyny spowodowałby, że Messi jednak nie jest najlepszym piłkarzem wszech czasów? Rozumiecie, pewne rzeczy są stałe i muszą być stałe, niezależnie od tego, jak inni je postrzegają.
Ciekawa myśl.
Wiedziałem, że po sezonie Legia będzie miała nowego trenera. I pytanie: czy w ten sposób nie lekceważyłem samego siebie?
No właśnie.
Jeśli miałbym o sobie najgorsze mniemanie i uważałbym, że to dla mnie deprecjonujące i dewaluujące, to pewnie tak by właśnie było. Ale wiem, kim jestem i skąd się wziąłem, takie posunięcie traktowałem więc zupełnie odwrotnie.
Nawet, jeśli mogło to panu zaszkodzić?
Nie mogło mi to zaszkodzić.
Czasami ścisłe trzymanie się własnych przekonań może zaprowadzić nad przepaść.
Ale nie może cię upokorzyć, uczynić cię mniejszym niż faktycznie jesteś. Pytanie nie dotyczy tego, czy wyciągnąłem z tego korzyści ekonomiczne, bo pewnie troszeczkę straciłem, kiedy rozpisałem sobie to na kartce, ale zyskałem w aspekcie moralnym, utwierdziłem się w słuszności kwestii trzymania się życiowych przekonań. Gdybym postąpił inaczej, byłbym przegrany.
Jakiś inny trener miałby odwagę, żeby odsunąć od składu Artura Boruca?
Myślę, że w sytuacji, w której się znaleźliśmy, wielu trenerów nie miałoby żadnych problemów z odsunięciem go od składu.
Serio? To jednak legenda klubu.
Z perspektywy prowadzenia zespołu i zarządzania drużyną nie można było postąpić inaczej. Ale nie wchodźmy w szczegóły, choć mam świadomość, że opowiedzenie o nich mogłoby rozjaśnić tę całą sprawę na korzyść trenera.
Jakie oferty odrzucał pan po Legii i przed Piastem?
A co słyszeliście?
Reprezentacja Grecji?
Kompletny fake news.
Zagłębie Lubin?
Dawne czasy. Telefon z Zagłębia miałem we wcześniejszym rozdaniu, jeszcze przed powrotem do Legii, więc to typowo medialna sprawa.
Partizan Belgrad?
Była oferta.
Propozycja z ukochanego klubu brzmi jak spełnienie marzenia.
Zdecydowały względy uczuciowe. Partizan jest dla mnie tak ważny, że nie mógłbym zgodzić się, żeby iść tam przegrywać. Nie chciałem być częścią czegoś, co miało doprowadzić do większej zmiany i szybkiego zysku finansowego, ale też jednoczesnego błyskawicznego zwolnienia trenera, który w tym danym momencie objąłby drużynę Partizana. Czułem, że tam po prostu trzeba było jeszcze przegrać to, co tam jeszcze było do przegrania, i nic więcej. Jak sezon ruszył, to się potwierdziło, nastąpiła pierwsza zmiana szkoleniowca. Nie wiem, czy to ostatnia w tej kampanii.
To bolało?
Patrzyłem na sytuację, w jakiej byłem i nie było możliwości, żebym przyjął ofertę tak dużego klubu. To był największy klub, jaki mógł mnie zatrudnić. Kwestia emocjonalna jest jednak dla mnie ważna, choć jestem świadomy, że ten pociąg może już nigdy się nie zatrzymać. Kiedy rozmawiałem z dyrektorem sportowym i podejmowałem decyzję, miałem taką myśl, że to pierwsza i ostatnia okazja na spełnienie marzenia. Z drugiej strony, miałbym spełnić marzenie tylko po to, żeby przeżyć pasmo zagwarantowanych porażek? Wiedziałem, co dzieje się w klubie.
Szukaliśmy informacji o Aleksandarze Vukoviciu w Serbii, ale tam chyba jest pan mało popularną postacią, a na pewno zdecydowanie mniej znaną niż w Polsce.
To prawda, bo w wieku dwudziestu jeden lat wyjechałem z Serbii do Polski. Oferta Partizana Belgrad mogła kompletnie odmienić tę sytuację. To byłoby coś w stylu, jakby zostać premierem czy jakimś ministrem, naprawdę, bo nagle się pojawiasz i wszyscy cię znają. Ale to nie było tego warte. A skąd wzięła się oferta z Partizana, choć o trenerze Vukoviciu w serbskich mediach właściwie w ogóle się nie mówi? Inne jest postrzeganie szeroko pojętego środowiska, inne samego klubu, który ma taką tradycję, że bierze wychowanków i swoich byłych zawodników, i ta reguła nie miała miejsca jedynie w przypadku kilku postaci, choćby Lothara Matthäusa. Ja zdążyłem zagrać w Partizanie jeden sezon, więc automatycznie trafiłem na listę potencjalnie przyszłych szkoleniowców.
Co z tymi Serbami na mundialu? To wielka narodowa kultura pięknej porażki?
Były nadzieje, że Serbowie zagrają ponadstandardowe mistrzostwa świata, ale wyszły standardowe. Skończyło się „jak zawsze”. Niestety, po raz kolejny nie mam pozytywnych skojarzeń z tą reprezentacją. Nie mogę powiedzieć za wiele dobrego o tym, co zaprezentowała przed światem. Wielka szkoda.
Pozytywne emocje mógł pan odczuć, kiedy zobaczył Filipa Mladenovicia.
Dla niego: to super sprawa. Zagrać na mundialu to marzenie każdego piłkarza, więc można mu pogratulować. Będzie miał wyjątkowe wspomnienia na lata. Ale co do ogółu – ta reprezentacja nie sprawiała wrażenia, jakby dla niej występ na mistrzostwach świata był czymś więcej. Było zbyt beztrosko. Bardziej widziałem grę pod zagrania indywidualne, chęć pokazania się w złym tego słowa znaczeniu.
Bardzo ścisłe jest grono trenerów, którzy w ostatnich latach wygrywali mistrzostwo Polski, a pan się do nich zalicza. Czy można zatem powiedzieć, że w następnym sezonie Piast będzie celował w podium? Oczywiście, gdy już utrzyma się w Ekstraklasie w najbliższych miesiącach.
Nie odbieram tego jako prowokację. Biorąc pod uwagę naszą aktualną sytuację, zdajemy sobie sprawę, że najważniejsze jest utrzymanie. Nie będziemy nikomu mydlić oczu. Nie chciałbym również wybiegać za daleko do przodu, nie mam takiego zwyczaju. Nie mówię jednak „dajcie mi czas”, bo nawet sam na widok takich słów odczuwam irytację. Już wiem, że w tym zawodzie nie ma czasu. Taka jest prawda. Drużyna też nie powinna myśleć o tym, co będzie za rok. Aktualnie liczy się tu i teraz.
Do Piasta przyciągnął mnie fakt, że tutaj jeszcze nie tak dawno zdobywano mistrzostwo Polski. To klub, który ma potencjał do walki o najwyższe cele. Tutejszych piłkarzy stać na bardzo dobrą grę w piłkę. I mówię to z pełnym przekonaniem. Wiem też jednak, że wiele drużyn lubiło uważać się za mocne i lekceważyło problemy, po czym przeżywało przykre doświadczenia. Tego chciałbym uniknąć, dlatego musimy patrzeć realistycznie, a nie przez różowe okulary. W rundzie wiosennej musimy sporo nadrobić.
Na papierze, zaczynając od zera, Piast ma potencjał na pierwszą szóstkę Ekstraklasy?
To trochę jak recytowanie formułek, kto wygra mistrzostwa świata. A potem mamy Belgię odpada w fazie grupowej, Niemcy odpadają w fazie grupowej, Hiszpania odpada w 1/8 fazy pucharowej, a Maroko ląduje w półfinale. Różne są scenariusze, różne drogi, które prowadzą w lepszym lub gorszym kierunku. Dobrych wyników nie osiąga się zapowiedziami czy licytowaniem, jak mocny ktoś jest i jak mocny ktoś będzie. To nie Football Manager.
Lubimy sobie powróżyć.
Transfermarkt musi wyceniać piłkarzy. Ale potem to boisko weryfikuje twoją wartość, nie cyferki w internecie. Nie byłem skazany na Piasta. Miałem inne możliwości, ale to był świadomy wybór, który polegał na ocenie potencjału drużyny. Gdyby ocena była negatywna, wolałbym poczekać na inną ofertę. Z drugiej strony, jeśli po siedemnastu kolejkach jesteś w strefie spadkowej, nie możesz stracić czujności. Nie możesz mówić o wielkim potencjale. Musisz więcej robić niż mówić. Mam tego świadomość. Jestem ostrożny.
Drużyna była przybita, kiedy ją pan obejmował?
Nie powiedziałbym tego. Na pewno wiedziałem, że to trudny moment dla klubu. I, że nie mam do czynienia z drużyną, która tylko czekała na odejście trenera, na dopływ świeżego powietrza, bo trener Fornalik był tutaj bardzo szanowany, to było czuć. Dla mnie było bardzo ważne, że udało zdobyć się cztery punkty w trzech meczach przed przerwą zimową, choć powiedziałem drużynie, że musimy patrzeć na naszą sytuację realnie. Że równie dobrze mogliśmy przegrać z Lechią. Wolę sprowadzać piłkarzy na ziemię, nie kolorować rzeczywistości i nie motywować na bazie chwiejnych wydarzeń. Fajnie, że złapaliśmy oddech, ale wiele jeszcze przed nami. Po to zebraliśmy się wcześniej, żeby wykorzystać czas, popracować ze sobą dłużej, a potem pokazać efekty w lidze.
Jak chciałby pan być odbierany przez środowisko piłkarskie w Polsce?
Słuchajcie, najważniejszy jest dla mnie odbiór zawodników i najbliższych współpracowników, bo na to mam największy wpływ. To oni są odbiorcami pracy, jaką trener wykonuję. I tego, jakim jestem człowiekiem. Oni widzą, jak się do nich zwracam i jak ich traktuję od jednostki po grupę. Tu mogę być tym, kim jestem. Człowiekiem z określonymi cechami, które nie są nijak zafałszowane. A już w odbiorze zewnętrznym bywa różnie, prawda? Na to nie mam aż takiego wpływu. W życiu trenera i sportowca jest tak, że ciągle musisz coś udowadniać, co oczywiście próbuję robić od wielu lat jako piłkarz, a teraz trener. To wszystko nie może mieć jednak wpływu na codzienne funkcjonowanie. Staram się odcinać.
Kiedy zaczynałem swój pierwszy samodzielny sezon, niewielu we mnie wierzyło. Garstka dawała mi szansę na odniesienie sukcesu. Wtedy byłem w pełni odpowiedzialny za przygotowanie zespołu do sezonu, selekcję i zmiany od pierwszej do ostatniej kolejki, przeżywaliśmy dobry okres i zwieńczyliśmy go sukcesem. W poprzednim sezonie wywiązałem się z zadania, jakie przede mną postawiono, więc dzisiaj z całą odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że nie zaczynam od zera. Nie jestem żadnym Jose Mourinho, który powiedział na jednej ze swoich konferencji, że nie jest byle kim, bo wygrał tyle i tyle tytułów. Nie powiem czegoś takiego, ale coś już osiągnąłem, coś już udowodniłem. Oczywiście, chcę być w tym uczciwy. Mam świadomość, że z Legią łatwiej wygrać mistrzostwo Polski niż choćby z Piastem. Ale łatwiej, nie łatwo. To kluczowa różnica.
ROZMAWIALI JAN MAZUREK I KAMIL WARZOCHA
Czytaj więcej o Piaście Gliwice:
- Czerwiński: Rozmowa z Bogiem jest dla mnie arcyważna
- Piast Gliwice zaliczy jeszcze kiedyś dobrą jesień?
- „Trzecie miejsce było większym sukcesem niż mistrzostwo”. O pięciu latach Fornalika w Piaście
- Kaszowski: – Vuković? Odczucia kibiców są różne, mówiąc delikatnie
Fot. Newspix