Przez ostatni miesiąc kolejni polscy piłkarze i ich trener przekonywali wszystkich wokół i siebie wzajemnie, czego nie potrafią, czego w sobie nie mają i czego powinni unikać. Tak, jakby wielka moc pozytywnych komunikatów, o której słychać jakoś od czasów wczesnego Adama Małysza, była jednym wielkim picem na wodę, dobrym może dla Igi Świątek. Nic dziwnego, że tak naładowana negatywnym podejściem grupa pojechała do Kataru przepraszać, że żyje. Reprezentacja Polski potrzebuje teraz trenera, który przekonująco opowie jej, w czym jest dobra.
Obserwując dyskusję, jaka przez ostatni miesiąc toczyła się wokół reprezentacji Polski, można odnieść wrażenie, że psychologiczne aspekty przestały w ogóle w futbolu mieć jakiekolwiek znaczenie. Nie brali ich pod uwagę piłkarze, kolejnymi wypowiedziami, pozbawiając siebie i kolegów resztek pewności siebie. Lekceważył je trener, podcinając gałąź, na której siedzi. Nie zauważała większość obserwatorów, zarówno tych, których oburzał styl gry w meczach z Meksykiem i Argentyną, jak i tych, którzy wierzyli, że z Arabią Saudyjską i Francją ujrzą zupełnie inny zespół. Tak, jakby lata słuchania wszelkiej maści psychologów sportowych i trenerów mentalnych na nic się zdały. Jakby to wszystko były komunikaty dobre dla Igi Świątek czy Adama Małysza, ale nie dla piłki nożnej. Wbrew wszelkim regułom sztuki, cały przekaz komunikacyjny wokół polskiej reprezentacji był negatywny. Czyli opowiadał o tym, czego nie potrafimy, czego nie będziemy robić i czego mamy unikać. A to naprawdę ma potem przełożenie na wydarzenia na boisku.
Drużyna trudna do złamania
Michael Cox, jeden z największych światowych specjalistów od taktyki w branży medialnej, krótko przed drugim z rzędu półfinałem mundialu, w którym mieli wziąć udział, opublikował w “The Athletic” artykuł o tytule: “Czy Chorwacja w ogóle jest dobra?”. Pytanie tylko pozornie jest obrazoburcze. Przecież mowa o zespole, który w trakcie dwóch turniejów zakończonych znakomitym wynikami zdecydowaną większość meczów rozstrzygał po rzutach karnych, z rzadka był w stanie udowodnić wyższość nad kimkolwiek w podstawowym czasie gry, w niemal każdym spotkaniu fazy pucharowej był zmuszony do odrabiania strat, a wybitnie obsadzony personalnie ma tylko środek pomocy, na wielu pozycjach wystawiając często piłkarzy niezbyt pasujących indywidualnie do półfinału czy finału mistrzostw świata. O Chorwacji można opowiadać na wiele sposobów, ale zawsze dojdzie się w końcu do pozornie trywialnego wniosku: ta drużyna ma niesamowitą mentalność. Ekstremalnie trudno ją złamać, czy zachwiać jej wiarą w siebie. Bardzo rzadko ma w meczu moment, w którym sama czuje, że została pokonana.
Mental, który przenosi góry
To coś, co Chorwaci reprodukują z pokolenia na pokolenie. Bo przecież drużyny z 2018 i 2022 roku są zbieżne tylko nazwą, barwami i kilkoma głównymi postaciami. A tymi samymi cechami, które im się przypisuje, obdarzano też dwadzieścia lat wcześniej brązowych medalistów z mundialu we Francji, ale i ekipę Slavena Bilicia z Euro 2008. Chorwaci, wychodząc na mecz z Anglią czy Brazylią, nie mają poczucia niższości. Nie wiedzą, dlaczego właściwie mieliby nie ograć Brazylii. Czują się najlepsi na świecie i głęboko w to wierzą. Nawet jeśli w rzeczywistości są małym pieskiem, patrząc w lustro, widzą wielkiego psa. Ich mental przenosi góry. Bije od nich pozytywnie pojmowana duma.
Obrona jako sztuka
W meczu o trzecie miejsce mundialu Chorwaci zagrają z Marokańczykami, którzy znacznie różnili się od nich przez cały turniej stylem i różnią się możliwościami indywidualnymi. Zespół z Afryki skupił się przez większość mistrzostw na zaciekłym bronieniu. Ale sprawia to wrażenie bronienia z wyboru. Z pełnym przekonaniem co do obranej drogi. Marokańczycy grają tak, jakby uwielbiali bronić, a nie tak, jakby bronili, bo nie potrafią atakować. To też jest podszyte dumą i pewnością siebie. Nawet jeśli to pewność siebie ości, która wie, że potrafi stanąć olbrzymowi w gardle. Jest w tym świadomie obrany sposób. Starannie budowana narracja o małym, który walczy przeciwko wielkim, napędzana wsparciem całego świata arabskiego i poczuciem, że gra o coś wielkiego dla całego kontynentu. Nie ma w tej defensywie nic z minimalizmu. To trochę tak, jak z Włochami, którzy z bronienia przez dekady wykształcili formę sztuki. Włosi bronią, bo lubią, a nie dlatego, że ktoś ich spętał ryzami. Spójrzcie na Bonucciego i Chielliniego świętujących udaną interwencję, by dowiedzieć się, czy dla Włochów bronienie to jakaś ujma.
Pewność przez posiadanie
Zazwyczaj jednak pewność siebie odbija się na boisku poprzez posiadanie piłki. Jest bardzo duża zależność pomiędzy stereotypowo holenderską pewnością siebie, stanowczo zbyt często przeradzającą się w arogancję, a tym, że akurat w tym kraju wymyślono, że można grać w piłkę, po prostu zabierając ją rywalom na cały czas trwania meczu. Jest zależność między mnogością niderlandzkich artystów a tradycyjnym nagromadzeniem silnych osobowości w pomarańczowych koszulkach. Albo pomiędzy szeroko pojętą atmosferą wolności panującą w Amsterdamie a swobodą i chęcią wyrażania siebie, którą zwykle wykazują się holenderscy piłkarze. Ten styl został później przeniesiony do Katalonii, gdzie spotkał się z wybitnym wyszkoleniem technicznym tamtejszych piłkarzy. Hiszpanie grają, jak grają, bo mogą, bo lubią i bo czują, że tak właśnie należy grać w ten sport. Czasem przegrywają. Ale gdy wchodzą na boisko, czują się najlepsi na świecie. I nawet gdy przegrywają, to rzadko z poczuciem, że faktycznie byli od kogoś gorsi.
Różne rodzaje pewności siebie
Z Francuzów bije z kolei pewność siebie wynikająca ze świadomości posiadania w składzie wybitnych jednostek. Niezależnie od tego, w jakie tarapaty wpadną, zawsze mają kogoś, kto ich z nich wyciągnie. Niezależnie od tego, jak układa się mecz, zawsze będzie to układ korzystny dla którejś z ich gwiazd. W gwiazdy wierzą też Brazylijczycy, zawsze mający poczucie, że w technicznych aspektach tej gry nie mają sobie równych.
Futbol daje naprawdę wiele możliwości okazania pewności siebie. Ale żadna z nich nie tyczy się polskiej reprezentacji. Ona jedzie na turniej, by walczyć z traumami, by ukrywać mankamenty, by się nie skompromitować i by przełamać klątwę. Nie po to, by coś pokazać, by wyrazić siebie, albo chociaż dobrze się bawić.
Drużyna styrana życiem
Te czasy już minęły. Patrzyliśmy w trakcie tego turnieju na Kanadyjczyków i – mimo że przegrywali — podobało nam się, jak radośnie podeszli do samego udziału w mistrzostwach, jak chcieli coś zrobić, jak ruszyli na Belgów i jak obiecywali sobie, że “wydymają Chorwację”. Tylko że my Kanadyjczykami to mogliśmy chcieć być w 2002 roku, gdy jechaliśmy na mundial, by grać futbol na tak i zdobyć mistrzostwo świata. Po długiej nieobecności na wielkich turniejach, gdy awansowaliśmy na mistrzostwa jako pierwsi w Europie, też nam się coś wtedy wydawało. Ciekawe, czy Kanada równie radosna i przebojowa byłaby po dwudziestu latach przegrywania wszelkich możliwych wielkich imprez, łącznie z tą zorganizowaną przez siebie i wzrastania kolejnych pokoleń piłkarzy, kibiców oraz selekcjonerów wiedzących, że awans na turniej to koniec wielkiej przygody, a nie jej początek. Jesteśmy zbyt już styrani życiem i przeczołgani przez los, by radośnie sobie haratać w gałę. Jesteśmy dużym chłopcem z piosenki “Breakoutu”, już nie mamy złudzeń i ideałów.
Po pierwsze: nie przegrać
Selekcjoner Czesław Michniewicz przed turniejem odbył tournée po byłych polskich trenerach reprezentacji na wielkich turniejach. Było to odbierane jako ruch PR-owy, ale wbrew pozorom, mogło mieć głębszy sens, bo z zewnątrz można było odnieść wrażenie, że polski futbol nie wyciąga z kolejnych turniejowych niepowodzeń żadnych wniosków i ciągle powiela te same błędy. Brakowało kogoś, kto choć spróbowałby nauczyć się czegoś na błędach innych, a nie własnych. Niestety, jedyne, co Michniewicz mógł usłyszeć od kolejnych selekcjonerów to to, czego ma nie robić. Czego ma unikać. Ma za żadne skarby nie przegrać pierwszego meczu, żeby przełamać śmieszno-straszną spiralę meczu otwarcia-o wszystko-i o honor. Ma nie odpaść w grupie, żeby po turnieju nie podzielić losu wszystkich poprzedników od 36 lat.
Michniewicz na filmikach z “Łaczy Nas Piłka” próbował coś mówić o małym Czesiu, który spełnia marzenia. Ale tak naprawdę ten, kogo widzieliśmy, to nie był mały Czesio, tylko 50-letni Czesław Michniewicz, który wszelkimi sposobami, w jakie wyposażyło go doświadczenie życiowe, walczy o przetrwanie. Ma syndrom oblężonej twierdzy? Każdy znajdujący się w sytuacji skrajnie stresującej by go miał. Dzieje się tak zwykle, gdy ma się poczucie, że każdy czyha na twój błąd, że klęska czai się tuż za rogiem, a przyjaciel tak naprawdę jest wrogiem. A tak właśnie musi wyglądać świat, gdy jest się selekcjonerem reprezentacji Polski na turnieju.
Niepewność zawodników
Siłą rzeczy tacy selekcjonerzy muszą mieć też wpływ na zawodników. Którzy sami też przecież wysysają z mlekiem matek poczucie, że czegoś nie potrafią, a jeśli nawet matka karmi ich z butelki, to o ich mankamentach zaraz poinformuje ich trener juniorów z miejscowego klubu. Powie, że polski piłkarz nigdy nie będzie miał techniki jak Brazylijczyk. Że nie potrafi rozgrywać od tyłu. Ani grać atakiem pozycyjnym. Nawet jeśli w klubach temu przeczą, nawet jeśli na co dzień są żywymi dowodami, że się da, selekcjoner, który tak właśnie czuje, trafia u nich na bardziej podatny grunt. A gdy jeszcze ich sytuacja klubowa jest niepewna, grali ostatnio niewiele albo słabo, czują, że na mistrzostwach świata mogą mieć problem, albo wracają po kontuzji, tym bardziej zaczynają wątpić, czy potrafią. Tym głośniej pobrzękują im w głowach ci trenerzy, którzy od juniora wołali im, by “nie kiwali”, “nie ryzykowali”, “nie tracili”. Michniewicz przekonał, że nie są w stanie grać inaczej, tych, którzy podskórnie czują swoje słabości. Nie przekonał tych, którzy jak Robert Lewandowski czy Piotr Zieliński, już dawno zapomnieli, że czegoś nie potrafią.
Zrzucony balast
Michniewicz teoretycznie miał rację, mówiąc, że “na Meksyk wystawił ofensywny skład”. I choć chciał unikać ryzyka, na pewno nie chciał, by piłkarzom piłka odskakiwała na metr przy każdym przyjęciu. Nikogo nie przekonałby też, mówiąc, że to kwestia defektów tych zawodników, bo każdy z nich potrafi grać inaczej. Sposób gry z Meksykiem był wynikiem przyjętej narracji, że za żadne skarby nie można przegrać meczu otwarcia, narzuconej tak przez trenera na podstawie jego wizyt u poprzedników, jak i przez bardziej doświadczonych piłkarzy, którzy mieli już po mundialu w Rosji wyobrażenie, jak nieudany pierwszy mecz potrafi położyć cały turniej.
Można też uznać, że sposób gry z Argentyną wynikał z paraliżu związanego z pomieszaniem poczucia znajdującej się blisko historycznej szansy i jednocześnie wyraźnej przewagi rywala. Lecz jednocześnie ci, którzy wymagali z Arabią Saudyjską i z Francją zupełnie innej gry, muszą mieć świadomość, że to tak nie działa. I piłkarz, który od miesięcy słyszy, że nie potrafi i że ma liczne defekty, nie wyjdzie trzy dni później na boisko w pełni swobodny i pewny siebie. Po wyjściu z grupy na pewno spadł z piłkarzy pewien balast, który trochę ich uwolnił. Jednak zrzucenie z siebie balastu jeszcze nie daje odpowiedniej pewności siebie, by myśleć o tym, że naprawdę mogą pokonać Francję. Wszyscy, na czele z nimi samymi, doskonale wiedzieli, że tego nie zrobią. Zagrali na luzie, bo liczyli, że zrobili swoje i każdy się od nich w końcu odczepi. To odrobina luzu psychicznego, którego nie było wcześniej, ale nie pewność siebie.
Polska sztuka
I na tym właśnie polega bardzo trudna praca, którą będzie miał do wykonania selekcjoner reprezentacji Polski, ktokolwiek nim będzie, jeśli ma zamiar choć trochę poprawić styl gry tej drużyny. Musi zacząć rozmawiać z zawodnikami o tym, co potrafią. Musi opowiadać o ich atutach i starać się je wyeksponować. Nie chodzi o to, by ruszać z szabelką na czołgi. Niech to nawet będzie gra z kontry, bronienie czy stałe fragmenty gry. Ale niech to będzie coś, co spróbujemy wynieść do rangi sztuki. “Gramy z kontry, bo leży to w naszej naturze, mamy bardzo szybkich skrzydłowych, polska publiczność uwielbia bezpośrednią grę i pasuje do to naszej tradycji husarii”. A nie: “gramy z kontry, bo nie umiemy grać atakiem pozycyjnym, a nasz środkowy pomocnik to fajtłapa”. “Gramy defensywnie, bo wszyscy tutaj uwielbiamy obronę Częstochowy, mamy fenomenalnych stoperów i świetnego bramkarza”, a nie: “gramy defensywnie, bo nie potrafimy grać ofensywnie”. “Gramy na stałe fragmenty gry, bo umiemy je świetnie wykonywać, mamy przewagę wzrostu i znakomicie opracowane schematy, a nie gramy na stałe fragmenty gry, bo to nasz jedyny pomysł, by jakoś zagrozić rywalowi. Innego nie mamy, bo jesteśmy słabi.”
Wkład mundialu 2022 w rozwój polskiej piłki
Polska reprezentacja, a szerzej polski futbol, potrzebuje zbudowania jakiejś przekonującej narracji o swoich atutach, o tym, co tutaj robimy dobrze, czym się wyróżniamy i co musimy robić, żeby wygrać, a nie, czego nie robić, żeby nie przegrać. Nie musi koniecznie być prawdziwa, ważne, żeby wszyscy w nią uwierzyli i za nią poszli. Inaczej będziemy nadal skazani na zastanawianie się, dlaczego inni mogą, a my nie. Być może oni faktycznie różnią się od nas tylko tym, że nie wiedzą, że nie mogą. Niektórzy pytali, co właściwie da polskiej piłce wyjście z grupy w fatalnym stylu i odpadnięcie w 1/8 finału. Nie wiem, co da, podejrzewam, że nic. Ale wiem, co mogłoby dać: zerwanie z traumami. Sprawienie, że na następny turniej nie pojedziemy już, by za żadne skarby nie przegrać pierwszego meczu i jakimś cudem nie odpaść po fazie grupowej. Jeśli sprawiłoby to, że polscy piłkarze wreszcie zaczęliby na turniejach walczyć tylko z przeciwnikami, a nie z narodowymi demonami i samymi sobą, byłby to naprawdę wielki wkład mundialu 2022 w rozwój polskiej piłki. Jeśli przypiszemy ten styl tylko bojaźliwej taktyce Michniewicza i będziemy myśleć, że wszystko się zmieni, jeśli przyjdzie za niego ktoś z bardziej ofensywną taktyką, nie zrobimy kroku do przodu. Potrzebujemy kogoś, kto przekonująco nam opowie, w czym jesteśmy dobrzy.
WIĘCEJ O MISTRZOSTWACH ŚWIATA W KATARZE:
Fot. FotoPyK