Luis Enrique nie zostawił sobie miejsca na odcienie szarości – wiadomo było, że po mistrzostwach świata dla niego będzie czarne albo białe. Ryzykowna to taktyka, jakiś szacunek wypada do niej mieć, ale wiadomo – największy byłby, gdyby wyszło na jego. A że nie wyszło, to trzeba powiedzieć, że facet się przejechał i teraz musi wypić piwo, które sobie warzył. No i sporo tego piwa jest.
Bilans trenera na dużych turniejach jest przecież kompromitujący. W podstawowym czasie gry Hiszpania pokonała tylko Słowację i Kostarykę, a mierzyła się choćby z Polską, która – szczególnie wtedy, a i dziś nie jest jakoś inaczej – zostawiała przeciwnikowi autostradę do swojej bramki i nic tylko lać. Plan Enrique nie wypalał choćby ze Szwecją, Niemcami czy Japonią. Oczywiście przy tej ostatniej drużynie można się zastanawiać, czy Hiszpanie nie chcieli tak skończyć, by potem mierzyć się z Marokiem, ale jak oceniać ten wybór pozytywnie, skoro potem i tak Maroko wyrzuciło ich z turnieju.
Cóż, naprawdę marne to rezultaty jak na trenera, który – wiadomo, trochę w żartach i z metaforą, ale jednak – twierdził, że jest najlepszym szkoleniowcem na świecie. Nie ma niestety miejsca na takie przenośnie, gdy z mistrzostw świata wyrzuca go gość, który objął swoją kadrę trzy miesiące przed turniejem.
Zresztą to też bilans człowieka, który wypinał się na dziennikarzy, bo uznawał, że on wie, a oni nie wiedzą…
Budował Enrique po swojemu, co z jednej strony jest oczywiście cenne, bo sporo jest trenerów-populistów, ale z drugiej znów: nie wypaliło to za grosz. Tym bardziej że Enrique pomylił sporty, ponieważ objął drużynę z piłki nożnej, a chciał grać, jakby rywalizował w piłce ręcznej. Hiszpanie grali po obwodzie, podawali wte i wewte, ale jeśli chcieli strzelać bramki z ciut poważniejszymi rywalami niż Kostaryka, to musieli liczyć, że defensywa tamtych uśnie. A tak fajnie to nie ma – boisko nie sprzyja snu, nawet jeśli jesteś tak nudny, jak Hiszpania.
Uparł się też Enrique na trójkąt w środku Busquets-Gavi-Pedri, co w założeniu miało mu odwzorować trio Busquets-Xavi-Iniesta. Problem jednak polega na tym, że Busquets jest już o kilka lat starszy i po prostu wiele słabszy, a Gavi i Pedri to – najzwyczajniej w świecie – nie są Xavi i Iniesta. Fajnie, że się stawia na młodzież, ale nie zawsze trafi ci się Bellingham. Czasem może się nawet trafić Musiala, piłkarz przecież świetny, natomiast jednak za uszy Niemców do fazy grupowej nie wciągnął.
A Enrique jakby nie przyjmował do wiadomości tego, że taki układ niekoniecznie może działać. Piłował, piłował i został wypiłowany z mundialu.
Błędy w składzie, błędy w selekcji. Nie rozumiem, jak na turniej nie jedzie taki gość jak Borja Iglesias, dziś drugi strzelec La Liga po Robercie Lewandowskim. Czy musiałby grać od początku w każdym meczu? No oczywiście, że nie, ale stanowiłby jakąś sensowną alternatywę, dodawałby tej drużynie trochę centymetrów, gdyby trzeba było jednak – o rany – wrzucić coś w pole karne, zamiast klepać w jedną i drugą jak otępiali.
Jednak nie – Enrique ograniczył się do Asensio, który nie jest snajperem i do Moraty, który miewa problemy ze skutecznością i ogólnie boiskowymi wyborami. Znów to jest jakaś dziwna próba odwzorowania przeszłości, jak w roku 2012, kiedy Hiszpanie grali bez klasycznej dziewiątki i sięgnęli po mistrzostwo Europy.
Można więc zauważyć, że z jednej strony Enrique robił wiele rzeczy po swojemu, a jednak szukał odniesień do przeszłości – czy to w przypadku środka pola, czy wspomnianego napadu. No i jak w tej piosence: ale to już było i nie wróci więcej.
Zobaczymy, co dalej z Enrique. Tą kadencją nie poprawił przecież swoich notowań na rynku, bo niby czemu. Nagadał się, naeksperymentował, a wyjechał z turnieju na tym samym etapie, co my.
A to już trochę wstyd.
WOJCIECH KOWALCZYK
CZYTAJ WIĘCEJ O MISTRZOSTWACH ŚWIATA: