Mecz Chelsea z Arsenalem zapowiadał się niesamowicie ciekawie. Za moment przerwa reprezentacyjna, więc ubywa okazji do pokazania światu, że zmierza się w dobrym kierunku, czy do zaznaczenia dominacji. W poprzednim sezonie w przypadku meczów tych drużyn atut własnego boiska właściwie nie istniał. Tym razem było podobnie, bo to goście bez większych problemów uporali się z The Blues. Tym samym Kanonierzy znów wdrapali się na szczyt tabeli Premier League i pokazują plecy reszcie stawki.
To w Chelsea zmienili trenera?
Uczciwie trzeba przyznać, że od samego początku mecz był napakowany dużymi pokładami energii. Nie było mowy o odstawianiu nóg dreptaniu i pozorowaniu zaangażowania. Faul za faul, akcja za akcje, strzał za strzał, ale z czasem zaczęła zarysowywać się wyraźna przewaga gości. Arsenal miał przede wszystkim przewagę w środku pola, co niewątpliwie ułatwiało poczynania piłkarzom Mikela Artety.
Co więcej, skuteczna gra w tej strefie boiska sprawiała, że gospodarze mieli problemy z wyprowadzeniem piłki i nadaniem akcjom odpowiedniego rytmu. Chelsea przetrzymywała piłkę, Arsenal ją rozgrywał. Rzucało się w oczy aż zanadto, że te zespoły są na zupełnie innym etapie cyklu życia. The Blues przypominają budowę, na której zebrano mnóstwo materiałów potrzebnych do postawienia domu, ale nikt nie zastanowił się, czy do siebie pasują. Kanonierzy to już gotowy budynek, ładnie urządzony, gdzie w zasadzie wystarczy pobawić się dodatkami, by uzyskać efekt wow.
O formie Chelsea niech świadczy fakt, ile niechlujnych zagrań wykonali jej ofensywni gracze. Nie da się pominąć choćby dośrodkowania Kaia Havertza, który dośrodkował piłkę na dalszy słupek w momencie, gdy Aubameyang schodził na krótki i domagał się podania po ziemi. I takich akcji, gdzie można mieć pretensje do procesów decyzyjnych zawodników w niebieskich strojach, było multum. Brak strzału celnego Chelsea nie wziął się z powietrza. Blado wypadł Sterling, od Aubameyanga można oczekiwać więcej, Havertz rzadko podnosił głowę, Mount nie był sobą… I tak można wymieniać jeszcze przez kilka linijek tekstu, ale szkoda czasu.
Najlepszym piłkarzem gospodarzy był zdecydowanie Thiago Silva. To on swoją ofiarnością utrzymywał drużynę Grahama Pottera przy życiu. A to dość wymowne, gdy w kontekście pochwał wymienia się tylko gościa od czarnej roboty. Wybitnego rzemieślnika, ale jednak człowieka od noszenia fortepianu.
Na ten moment nie widać dużej różnicy między tym, co grała Chelsea pod koniec kadencji Thomasa Tuchela, a tym, co demonstruje londyńska drużyna po przejęciu sterów przez Grahama Pottera. Anglik musi szybko tchnąć nowe życie w ten zespół, bo inaczej takie mecze zawsze będzie kończyć na zero z przodu, z xG na poziomie 0,2 i kacem moralnym.
Prawdziwi Kanonierzy, a nie żadni podrabiańcy
A Arsenal był do bólu konsekwentny. Kwestią czasu było trafienie tej drużyny, choć kibice zgromadzeni na Stamford Bridge zobaczyli je dopiero w drugiej połowie. Właśnie – drużyny – a nie zbioru piłkarzy. Choć taki Bukayo Saka kiepsko wszedł w mecz, to mógł liczyć na wsparcie kolegów i z czasem rozwinąć skrzydła. Bardzo odważnie grał Ben White i gdyby lepiej składał się do strzału, to cieszyłby się dziś z minimum jednego gola. Dodatkowo za każdym razem, gdy Martinelli, czy Jesus mieli piłkę pod nogami, to bardzo dużo się działo, ale ostatecznie dopiero rzut wolny przyniósł upragnione trafienie gości.
Każdy stały fragment gry Arsenalu generował duże zagrożenie pod bramką Mendy’ego i w kluczowym momencie dośrodkowanie posłane z narożnika przeleciało obok biernych obrońców Chelsea, którzy stali jak gdyby nie brali pod uwagę, że któryś z rywali może przeciąć tor lotu piłki. Haniebna postawa musiała się zemścić. Do futbolówki dopadł Gabriel Magalhaes i ostatecznie to on dał Kanonierom upragnione zwycięstwo.
Czy goście mogli wygrać wyżej? Zdecydowanie tak. W pierwszej połowie Gabriel Jesus nie trafił z bliska po świetnym zagraniu Martinelliego. Pod koniec spotkania również Odegaard mógł wpisać się na listę strzelców, ale zupełnie nie w swoim stylu długo zbierał się do futbolówki, a następnie przestrzelił. I ostatecznie to jest jedyne aspekty, do których można się przyczepić, bo zawodnicy Mikela Artety zagrali po prostu profesurę. Dojrzale, odpowiedzialnie i bez dziwactw.
Można uznać to spotkanie manifestem tego, że Arsenal do ostatniej kolejki będzie się bił o tytuł mistrzowski i ma w zanadrzu mnóstwo mocnych argumentów, którymi w odpowiednim czasie potrafi się posłużyć. Taka postawa na ten moment daje pierwsze miejsce w tabeli i dwa punkty zapasu nad drugim Manchesterem City.
Chelsea – Arsenal 0:1 (0:0)
G. Magalhaes 63′
WIĘCEJ O ANGIELSKIEJ PIŁCE:
- „Głównym problemem w szkoleniu dzieci i młodzieży jest ego trenerskie”
- Cristiano Ronaldo starzeje się brzydko
- Emery opuszcza strefę komfortu
Fot. Newspix.pl