Reklama

Rudzki: Uważaj, kogo wielbisz. O pijanym Stuhrze i upadku mundialu

Przemysław Rudzki

Autor:Przemysław Rudzki

04 listopada 2022, 12:19 • 6 min czytania 143 komentarzy

Gwiazdy tańczą. Mogą nawet na lodzie, niekiedy to bardzo cienki lód. Zajmują miejsca na kanapach śniadaniówek, gdzie mówią nam co jeść i jak żyć, choć największy rozpieprz mają we własnych domach. Kiedy upadają, włączają starter pack: depresja, Bóg i wizyta w schronisku dla psów. A ludzie żyją ich życiem, bo swoim nie umieją. I ciągle dają się nabierać. Na Stuhra czy Kraśkę. W piłce jest podobnie. Kilka kopnięć czyni młodego człowieka milionerem, a jak ktoś nie jest przygotowany na bogactwo, to nie jest też przygotowany na uczciwe traktowanie otaczającego go świata. Niektóre kariery kończą się szybciej, niż zaczęły. Nigdy nie żyliśmy w świecie większej iluzji niż teraz. I jakoś nie widzę, by było nam z tym bardzo źle.

Rudzki: Uważaj, kogo wielbisz. O pijanym Stuhrze i upadku mundialu

Mój pierwszy idol upadł całkiem dosłownie. To był trzecioligowy piłkarz w Czeladzi, którego żeśmy ubóstwiali. Za przyspieszenie, gole, dryblingi. No i pewnego razu starszy brat przychodzi z dyskoteki i mówi: – Ty, ale jaja, ten twój Waldek rzucał kuflem o ścianę, bo go nie chcieli wpuścić do środka i krzyczał, że jest piłkarzem, baran. Dostał od ochroniarza lampę i leżał na ziemi.

Baran, fakt, ale jednak to jego rzucanie kuflem zaimponowało nam z kolegami jeszcze bardziej, na tyle, na ile dziesięciolatkom mogą imponować takie rzeczy, bo trzeba użyć nie lada wyobraźni.

Ludzie w różnym wieku miewają fazy na różnych idoli. Większość tych pomnikowych postaci okazuje się jednak głęboko rozczarowująca, a szczęśliwi są ci z nich, których fani nie mieli okazji poznać nigdy tak naprawdę, tak jak i zbawieniem fanów bywa to, że nigdy nie zobaczą swojego idola w sytuacji prywatnej. Bo w świecie, w którym żyjemy, skurczonym do granic możliwości, wydaje nam się, że wszystkich znamy i wszystko o wszystkich wiemy. Do czasu.

Kamil Durczok też był idolem, tak, nawet on. Mason Greenwood z pewnością jeszcze większym. I Ryan Giggs. Być może dla kogoś idolem był nawet Piotr Kraśko – dziwnie wygląda to zdanie, gdy na nie patrzę, ale kto tam wie. Bez dwóch zdań był nim Jerzy Stuhr. Wybitny aktor, choć ostatnio ma to jakby nieco mniejsze znaczenie.

Reklama

Byłem kiedyś na jego monodramie. „Kontrabasista”. Co za rola. Jak każda inna w jego wykonaniu – od „Seksmisji” po „Kilera”. Przez cały spektakl skutecznie udało mi się zapomnieć o historii, jaką opowiedział mi kiedyś znajomy aktor i reżyser, który poleciał z Jerzym Stuhrem za granicę, zawodowo. Na miejscu okazało się, a było to w Barcelonie, że jest tylko jeden pokój. No i Stuhr mówi do niego coś w stylu: „Ja mam gdzie spać, a ty?”.

Spał na dworze.

Oglądanie „Kontrabasisty” było więc ciekawym doświadczeniem. Siedząc na widowni próbujesz oddzielić aktora od człowieka, ale mnie to akurat średnio wychodzi. Są jednak sytuacje, w których można być już zero-jedynkowym, a nawet trzeba. Dlatego uważam, że Jerzy Stuhr-pijany kierowca powinien odpowiadać za swoje czyny nie w myśl przereklamowanej definicji gwiazdy.

Nie chce mi się już owijać w bawełnę – powinien po prostu iść do więzienia. Mam w dupie to, jak zagrał w „Kontrabasiście” i co sądzi na tematy polityczne. Mam w dupie cały jego dorobek aktorski, dla mnie jest bydlakiem, który naraził życie człowieka i ma szczęście, że go nie skończył. Interesuje mnie jedynie ukaranie przestępcy. Bo Jerzy Stuhr popełnił przestępstwo i tutaj nie jest potrzebny nawet komisarz Ryba. Ale w świetle prawa, pomijając status gwiazdy polskiego kina, może być sądzony za spowodowanie kolizji. I obawiam się, że będzie tylko grzywna, ewentualnie zawiasy.

Uważaj zatem, kogo wielbisz. Może okazać się facetem, który pije wino, a potem jeździ autem, potrąca ludzi i ucieka z miejsca zdarzenia. Albo byłym piłkarzem, który stosuje przemoc wobec partnerki lub posuwa żonę własnego brata.

Gwiazda. Oto najbardziej przereklamowane słowo w dzisiejszej przestrzeni publicznej. „Taniec z gwiazdami” – patrzę na billboard w centrum Warszawy i nie znam 99 procent uczestników. Znani z tego, że są znani, beneficjenci stulecia pochwały głupoty. Portale plotkarskie nigdy nie wyjdą z epoki prosperity, bo środowy idiota strącony zostanie z piedestału przez czwartkowego kretyna, który postanowił go przebić. Poniedziałkowa zakochana para jest związkiem na całe życie tylko do następnego piątku.

Słowo roku to Kurzopki. Dla mnie powinno zostać wpisane na listę naszego dziedzictwa narodowego. Definicja celebryckiej bańki, medialnej dramy, tekturowych fraz i fantasmagorii na temat wiary katolickiej, która dziwnym trafem zawsze gdzieś się przewija. Bóg tak chciał. Okej. W porządku.

Zamiast w Boga od dziecka wierzyłem w piłkę nożną. Myślałem, że ona mnie przed wszystkim uratuje. Wygrany mecz reprezentacji będzie nagrodą za gorszy dzień w szkole, a im dalej w las, tym więcej ich było (gorszych dni w szkole, of course). Mundial to były cztery lata czekania na SuperTurboHiperNagrodę. Wakacje bez mistrzostw świata czy Europy były wakacjami do dupy, bez sensu.

Mundial przenieśli nam na listopad, a wcześniej zbrukali, czyniąc z niego maszynkę do zarabiania, z której zyski czerpie uprzywilejowana grupka ludzi, o czym fenomenalnie pisze Ken Bensinger w swoim dziennikarskim śledztwie znajdującym finał w książce pt. „Czerwona kartka”. Jeśli macie jeszcze jakiekolwiek złudzenia co do czystości sportu za jego kulisami, porzućcie lekturę, bo rozwieje wasze ostatnie wątpliwości.

W świecie, w którym przeplatają się dwie organizacje na F: FIFA i FBI, więcej jest wątków kryminalnych niż piłkarskich, ale najistotniejsza i tak będzie puenta: jesteśmy frajerami. Emocjonujemy się golami Cristiano Ronaldo i rajdami Kyliana Mbappe, natomiast ciekawsze mecze odbywają się w pokojach hotelowych, w których Roman Abramowicz i Sepp Blatter zamykają się na kilka godzin, by z całą pewnością nie rozmawiać o produkcji matrioszek.

Jeśli w PZPN od lat są „baronowie” (Jezu, co to jest za głupia nazwa), to po lekturze „Czerwonej Kartki” wiemy, że to najwyżej paru sołtysów. Strefy wpływów, olbrzymie łapówki, układy na lata, nieludzka chciwość – tak w największym skrócie streściłbym blisko 500 stron tego thrillera, który z piłką niewiele, przyznam szczerze, ma wspólnego. Bardziej przypomina to serial „Narcos” niż opowieść o futbolu. A ostatnie mundiale są organizowane tam, gdzie nie powinno być żadnych szans ich zorganizowanie. I wszystko pod przykrywką, ohydną zresztą, „propagowania piłki nożnej na całym świecie”.

Fajnie propagowano na przykład w RPA. Wiecie, ile otrzymał ten kraj z tytułu organizacji MŚ w 2010 roku? 0,1 procent zysków. Ta część mieszkańców, która kocha futbol najbardziej, została od niego skutecznie odcięta. „Tuż przed rozpoczęciem turnieju uruchomiono nową sieć połączeń kolei, które obsługiwały głównie stadiony i zamożne białe dzielnice. Pociągi te omijały licznie zamieszkane dzielnice slumsów, w których żyła uboga część społeczeństwa. Komunikat był jasny: biedota ma się trzymać z daleka”.

To symboliczne, bo w sumie taką biedotą jesteśmy również my – w kontekście obrotu miliardami dolarów, euro, mniejsza z tym. Jemy ciastko przez szybę. Nie mamy nic do gadania. Wciąż idealizujemy mundial, tak jak nadajemy boskie cechy komuś, kto kopie piłkę ładniej niż reszta. Wiele spośród tych ideałów finalnie okazuje się jednak Waldkiem rzucającym kuflem o ścianę.

NAPISAŁ PRZEMYSŁAW RUDZKI (Canal+)

Czytaj więcej o mundialu w Katarze:

Dziennikarz Canal+

Rozwiń

Najnowsze

Niemcy

Wstrząsające wyznanie bramkarki Bayernu. „Zdiagnozowano u mnie nowotwór złośliwy”

Aleksander Rachwał
0
Wstrząsające wyznanie bramkarki Bayernu. „Zdiagnozowano u mnie nowotwór złośliwy”
MMA

Mamed Chalidow to ktoś więcej, niż legenda KSW [KOMENTARZ]

Szymon Szczepanik
0
Mamed Chalidow to ktoś więcej, niż legenda KSW [KOMENTARZ]

Felietony i blogi

Komentarze

143 komentarzy

Loading...