Reklama

„Wybierasz ludzi i liczysz, że będą zespołem”. Historia Redeem Teamu zostanie odświeżona

Kacper Marciniak

Autor:Kacper Marciniak

01 października 2022, 19:04 • 8 min czytania 5 komentarzy

W 2004 roku na igrzyskach w Atenach dotychczasowy porządek świata został zaburzony. Amerykanie nie wygrali turnieju w sporcie, który od zawsze należał do nich. Ich koszykarze zawiedli, a dwa lata później, już na mistrzostwach globu, doznali kolejnej porażki. To doprowadziło do powstania Redeem Teamu. Ekipie, którą tworzyli LeBron James, Dwyane Wade czy Kobe Bryant, postanowił przyjrzeć się Netflix.

„Wybierasz ludzi i liczysz, że będą zespołem”. Historia Redeem Teamu zostanie odświeżona

„The Redeem Team”, nowa produkcja globalnej platformy streamingowej, będzie chciała chociaż w małym stopniu nawiązać do sukcesów „The Last Dance”. W małym, bo nie ma co ukrywać, że perypetie amerykańskich koszykarzy na igrzyskach w Pekinie nie mają w sobie takiej magii, jak Chicago Bulls Michaela Jordana.

Dokument, który zadebiutował w 2020 roku, w krótkim czasie po premierze dwóch ostatnich odcinków stał się najpopularniejszą produkcją tego typu spod szyldu „ESPN” w historii. Jego fenomen nie ograniczył się jednak tylko do Stanów Zjednoczonych. W ciągu pierwszych czterech tygodni na Netflixie „The Last Dance” obejrzało prawie 24 miliony widzów na całym świecie.

Wątpliwe, żeby „The Redeem Team” wykręcił aż takie liczby, ale też oczywiście może okazać się sporym hitem. W jego produkcję zaangażowali się zresztą… sami bohaterowie reprezentacji USA, czyli LeBron James oraz Dwyane Wade, który ze względu na to, że jest już emerytowanym sportowcem szczególnie włączył się w promocję serialu. – Zanim polecisz na igrzyska, nie wiesz tak naprawdę z czym masz do czynienia. Ale kiedy stoisz na podium, słuchasz hymnu i czekasz, aż na twojej szyi zawiśnie złoty medal, zaczynasz rozumiesz, że w tym momencie jesteś najlepszy na świecie. To było coś wyjątkowego – opowiadał.

Reklama

Co ciekawe, tym razem Netflix nie połączył sił z ESPN, tylko z Międzynarodowym Komitetem Olimpijskim. Nową koszykarską produkcję będziemy mogli oglądać od 7 października. Wcześniej warto zapoznać się z tłem historii, która trafi na ekrany. Nie byłoby Redeem Teamu, czyli Drużyny Odkupienia i wielkiego rewanżu Stanów Zjednoczonych na reszcie świata, gdyby nie to, co stało się przed igrzyskami w Pekinie.

Jak to się posypało?

Skąd wziął się kryzys w amerykańskiej koszykówce, który sprawił, że olimpijska drużyna z 2008 roku miała „odkupić” czy „pomścić”, a nie wygrać jak zawsze? To dłuższy temat, ale zacznijmy od tego, że gra w kadrze USA po latach sukcesów nieco straciła na prestiżu. Z tego też powodu na igrzyska w Atenach w 2004 roku nie polecieli najlepsi z najlepszych. W reprezentacji zabrakło Kobego Bryanta, Kevin Garnetta, Jasona Kidda, Raya Allena, Vince’a Cartera czy Tracy’ego McGrady’ego.

Łącznie grze pod flagą USA odmówiło aż… czternastu graczy. Zazwyczaj takich jak ci powyżej – znajdujących się w sile wieku, mających w nogach kilkaset meczów w NBA i sporo występów w Meczach Gwiazd. Najciekawsze w tym wszystkim było to, że choćby Carter, McGrady czy Kidd pojawili się w 2003 roku na niejako kwalifikacjach do igrzysk, czyli Mistrzostwach Ameryki w San Juan. Ale już rok później nie chcieli brać udział w kolejnej międzynarodowej imprezie.

W ten sposób Larry Brown, ówczesny selekcjoner reprezentacji, miał do dyspozycji zbieraninę zawodników, sklejoną w ostatniej chwili, której brakowało zarówno chemii, jak i doświadczenia. Nazwiska jak LeBron James, Dwyane Wade czy Carmelo Anthony obecnie co prawda robią wrażenie – ale pamiętajmy, że wtedy mieli oni około dwudziestu lat i tylko rok gry w NBA za pasem.

Reklama

Oczekiwania co prawda i tak były wielkie. Anthony, drugi najmłodszy gracz w zespole, zapowiedział podczas obozu przygotowawczego, że do Aten polecą, aby zdobyć złoto. Inaczej mówiąc: polecą zrobić to, co zawsze. Nikt w końcu nie wyobrażał sobie, żeby reprezentacja Stanów Zjednoczonych, która w całej historii igrzysk do 2004 roku poległa tylko w dwóch meczach (!), mogła doznać porażki. A jednak niemożliwe stało się faktem.

Tim Duncan czy Allen Iverson nie wpisali się w role liderów, a pierwszy z nich w najważniejszym meczu turnieju popadł w problemy z faulami. Cały zespół USA bardzo słabo rzucał za trzy i nie radził sobie z obroną strefową, wówczas dopiero raczkującą w NBA. Nie najlepiej wyglądała też mowa ciała i w ogóle podejście do rywalizacji Amerykanów.

Ostatecznie faworyci w Atenach przegrali aż trzykrotnie. Z Portoryko, Litwą oraz przede wszystkim Argentyną, swoim półfinałowym rywalem. I musieli pogodzić się ze zdobyciem zaledwie brązowego medalu.

Nowe fundamenty

Olimpijska klapa z 2004 roku nie mogła nie przynieść zmian. Przede wszystkim u góry drabinki, na pozycjach trenera oraz dyrektora reprezentacji. Pierwszym został Mike Krzyzewski, znany z wieloletniego prowadzenia uniwersyteckiej drużyny Duke, a drugim Jerry Colangelo, były trener, menadżer, a nawet właściciel Phoenix Suns. I przy nim się zatrzymajmy. Bo to człowiek, któremu niejako powierzono misję odbudowy potęgi amerykańskiej koszykówki.

Colangelo odpowiadał bowiem za rekrutację zawodników do kadry. I szło mu w tym znacznie lepiej niż poprzednikom. Spotykał się osobno, w cztery oczy, z każdym zawodnikiem. LeBron James powiedział mu „idę w to” w środku konwersacji. Michael Redd, wyborowy strzelec, specjalnie na rozmowę ubrał się w garnitur. Do zespołu dołączył też Kobe Bryant, który nigdy wcześniej nie reprezentował USA na międzynarodowej scenie.

Colangelo nie zdołał przekonać tylko Tima Duncana oraz Kevina Garnetta. Oni jako jedyni powiedzieli „nie”. Ale kadra USA i tak miała swoich weteranów, dzięki którym średnia wieku zespołu przekroczyła 26 lat, w postaci Jasona Kidda czy Kobego. Zawodnik Los Angeles Lakers podobno stwierdził, że ma dość oglądania, jak jego koledzy przegrywają, a dla Mike Krzyzewskiego był kluczowym elementem układanki. – Miałem wiele wątpliwości, dlatego zwerbowaliśmy Kobego Bryanta – możemy usłyszeć w trailerze „The Redeem Team” od legendarnego szkoleniowca.

Model budowy nowej reprezentacji Stanów nieco bazował na tym, co w Europie było oczywistością. Colangelo chciał mieć pewność, że większość graczy, których przekona parę lat wcześniej, będzie obecna zarówno na mistrzostwach świata w 2006 roku, jak i mistrzostwach Ameryki w 2007 roku oraz oczywiście samych igrzyskach w Pekinie.

Wszystko po to, żeby zbudować ciągłość, zgranie i nie powtórzyć błędów przeszłości. Wcześniej normą było bowiem, że Amerykanie spotykali się miesiąc przed igrzyskami, trenowali ze sobą trzy tygodnie, a następnie przystępowali do olimpijskiej rywalizacji. To oczywiście działało. Ale przestało, bo świat po prostu poszedł do przodu. Reprezentantem kraju nie powinno się zostawać z doskoku.

Jak się jednak okazało – nowy projekt, nowe spojrzenie na budowanie kadry USA nie wypaliły od razu. Mistrzostwa świata w 2006 roku przyniosły Amerykanom kolejną porażkę w półfinale, tym razem przeciwko Grecji. Colangelo tłumaczył to potem tak: – W tym meczu było sześć minut, podczas których [Grecy przyp-red.] trafili każdy rzut, a my pudłowaliśmy osobiste. To jednak była najlepsza rzecz, jaka mogła nam się przytrafić. Utwierdzaliśmy naszych zawodników w przekonaniu, że świat nas dogonił i musimy respektować każdego rywala.

Igrzyska w Pekinie były już perfekcyjną imprezą dla Amerykanów. Przez turniej szli jak burza, prawdziwe wyzwanie otrzymując dopiero w finale. Mecz z Hiszpanią, która wcześniej sromotnie poległa z rąk USA w fazie grupowej, był zaskakująco wyrównany. Po trójce Rudy’ego Fernandeza na osiem minut przed końcową syreną, Europejczycy tracili do faworytów zaledwie dwa oczka. W kolejnych fragmentach spotkania wiatr w żagle złapał Kobe Bryant, ale Pau Gasol i spółka nie złożyli rękawic. Po kolejnej trójce, tym razem Carlosa Jimeneza, różnica punktowa znowu była niewielka (104:108). Amerykanie tym razem jednak nie pękli pod presją. I zamknęli mecz z hukiem, wygrywając ostatecznie aż jedenastoma oczkami.

Wracając jeszcze do ciągłości: pierwsza piątka Stanów w Pekinie wyglądała tak samo jak podczas mistrzostw Ameryki rok wcześniej (Kidd, Bryant, James, Anthony i Dwight Howard). Za najlepszego zawodnika turnieju należało raczej uznać Dwyane Wade’a, który był pierwszym strzelcem drużyny, mimo tego, że zaczynał mecze na ławce. Ważne role odgrywali też Chris Paul czy Chris Bosh.

Właśnie tym wszystkim gwiazdom, całej otoczce chińskich igrzysk i wszelkim historiom przyjrzymy się za sprawą nowej produkcji Netflixa.

Czekamy na smaczki

– Wbiegnę prosto w pieprzonego Gasola – zapowiedział przed grupowym meczem z Hiszpanią Kobe Bryant. Relacja między dwoma gwiazdami Los Angeles była głównym punktem drugiego trailera „The Redeem Team”. Amerykanin spotkał się ze swoim kumplem oraz jego zespołem dzień wcześniej w wiosce olimpijskiej. Było miło, przyjaźnie. Oczywiście widok wielkiej gwiazdy koszykówki zrobił wrażenie na mniej utytułowanych kolegach Gasola.

Z perspektywy czasu Hiszpan uważał jednak, że tamte niewinne odwiedziny były częścią strategii Kobego. Chciał osłabić ich czujność, a potem na boisku zagrać na stu procentowej intensywności. To drugie na pewno się zgadzało. Bo w pierwszej akcji spotkania Bryant sfaulował stawiającego zasłonę Gasola, faktycznie wbiegając z hukiem prosto w niego. Jakby sygnalizując – żarty się skończyły.

To jedna z tych anegdot, o której wcześniej nie słyszeliśmy. I których – mamy nadzieję – w „The Redeem Team” będzie jak najwięcej. Szczególnie że w produkcji – nie licząc nieodżałowanego Kobego Bryanta – wzięli udział wszyscy najważniejsi uczestnicy koszykarskiej części igrzysk oraz bohaterowie Redeem Teamu. Nie tylko LeBron oraz Wade, ale Anthony, Krzyzewski, Gasol czy Chris Paul.

Możemy też śmiało założyć – że poza wszelkimi smaczkami i historiami za kulis – twórcy skupili się na pokazaniu obrazu drużyny, która rozumiała się na boisku i poza boiskiem, a także miała wspólny, jasny cel, do którego dążyła. Amerykanie nie byli już zbieraniną gwiazd, a prawdziwym zespołem. Co wcale nie było oczywiste, jak podkreślał Krzyzewski: – Tworzymy program, nie wybiera zespołu. Nikt nigdy nie wybieramy zespołu. Wybierasz ludzi i liczysz, że staną się zespołem – mówił.

Wiele mówiły też słowa koszykarzy USA po finałowym zwycięstwie z Hiszpanią. Igrzyska w Pekinie nie były „veni, vidi, vici”, jak w przypadku słynnego Dream Teamu i igrzysk w Barcelonie w 1992 roku. Na sukces musieli naprawdę zapracować. – Gdyby nie determinacja i siła ducha, którą mieliśmy, nie bylibyśmy teraz na szczycie koszykarskiego świata – mówił LeBron. Wtórował mu Kobe: – Zobaczyliście dzisiaj drużynę, która trzymała się razem, stawiła czoła przeciwnościom i odniosła wielkie zwycięstwo.

Czytaj także:

Fot. Newspix.pl

Na Weszło chętnie przedstawia postacie, które jeszcze nie są na topie, ale wkrótce będą. Lubi też przeprowadzać wywiady, byle ciekawe - i dla czytelnika, i dla niego. Nie chodzi spać przed północą jak Cristiano czy LeBron, ale wciąż utrzymuje, że jego zajawką jest zdrowy styl życia. Za dzieciaka grywał najpierw w piłkę, a potem w kosza. Nieco lepiej radził sobie w tej drugiej dyscyplinie, ale podobno i tak zawsze chciał być dziennikarzem. A jaką jest osobą? Momentami nawet zbyt energiczną.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

5 komentarzy

Loading...