W sporcie doszukiwał się zapowiedzi miłości. Widział w nim formę bezinteresownego bohaterstwa i współczesnego prometeizmu. Uratował i uwspółcześnił „Przegląd Sportowy”. Zdobył złoty medal podczas konkursu sztuki i literatury na Igrzyskach Olimpijskich w Amsterdamie. Poeta Antoni Słonimski miał rację. Kazimierz Wierzyński był najlepszym poetą wśród sportowców i najlepszym sportowcem wśród poetów.
Przesiadywał w kawiarni Pod Picadorem, współtworzył zasłużoną grupę Skamander, mieszał się z szarymi ludźmi, fascynował się potęgą tłumu, kultywował wyćwiczone ciała, a krytyk literacki i bibliograf Jan Bielatowicz pisał, że „stał się bożyszczem chłopców biegających za piłką po zielonej murawie, wiosłujących po Wiśle i jej dopływach, goniących się z wiatrem po pylnych drogach”. Jak to możliwe, że ten subtelny intelektualista nadał sportowej porażce i sportowemu zwycięstwu antycznie nadludzkie wymiary?
Colosseum świata
W wierszu „Match footballowy” przyrównał boisko piłkarskie do „największego Colosseum świata”. Miejsca, gdzie „serce żądz i życia bije najwymowniej”, a „tajemny sens wiąże i entuzjazm brata milion ludzi na wielkiej rozsiadłych widowni”. Wnikliwie obserwował ruchy Ricardo Zamory. Nie wiedział jeszcze, że hiszpański bramkarz dorobił się łatki zawadiaki i skandalisty, z lubością tłukącego przeciwników po gębach, nawet podczas międzynarodowych meczów. Skupiał się na prawdziwie poetyckim wymiarze jego figury.
„Zamora wsparty w bramce o szczyt Pirenejów,
Piękniejszy niż Don Juan, obciśnięty w swetrze,
Jak dumny król, w chaosie center i wolejów,
Śledzi kulę świetlistą, prującą powietrze.
Z Uralu w bój posłaną, jak z lufy moździerza,
Trzyma w oczach i więzi, a gdy kula spada,
Jak pająk się nad dziuplą bramki rozczapierza,
Jak krzak wystrzela w niebo, człowiek-barykada”.
Przy całym epifanicznym zachwycie dla kunsztu Zamory nieco przewrotnie prezentuje się puenta „Matchu footballowego”, stanowiącego liryczne odbicie rzeczywistości, w której solą futbolu są gole, uradowani strzelcy i strapieni bramkarze.
„I pokażcie mi teraz – gdzie, w jakich teatrach
Milion widzów wystrzeli takim wielkim głosem:
Zamora, lecąc w górę, jak żagiel na wiatrach,
Za Atlantyk wybija piłkę jednym ciosem!
Widownia oszalała, krzyczy, bije brawo,
Półkole trybun płonie niczym aureola,
I jak wielka tęsknota za zwycięską sławą
Tętni okrzyk stadionu: gola, gola, gola!”
Kiedy Wierzyński mieszkał w kolejowym Stryju i stawiał na biurku wycięte zdjęcie ubóstwianego przez siebie Leopolda Staffa, uczęszczał na treningi piłkarskie, prowadzone przez Tadeusza Kuchara, pomocnika Pogoni Lwów, majora Wojska Polskiego, inżyniera Politechniki Lwowskiej, kawalera Orderu Virtuti Militari, a także późniejszego współtwórcy Polskiego Komitetu Igrzysk Olimpijskich i trzykrotnego selekcjonera futbolowej reprezentacji Polski. Za swój największy młodzieńczy sportowy sukces Wierzyński uznawał występ na bramce seniorskiej drużyny Pogoni Stryj w wyjazdowym meczu z Lechią Lwów. Poeta przepuścił jednego gola, skończyło się porażką 0:1. Był prawonożny. Między słupkami czuł się najlepiej, ale grywał też na pomocy i na skrzydle.
W kolejnych latach wciśnie tamte piłkarskie lata w ramy błogich obrazków, uczuć i zapachów. Z czułością wspomni futbolowe buty, plask i kozły uderzanej piłki, a nawet spróbuje opisać fenomen centrostrzału, który prawie wiek później wymości sobie wygodne gniazdko na ekstraklasowych boiskach: – Pierwsze podanie ze środka na skrzydło albo celna, dokładna centra, w której krył się – jeśli można tak powiedzieć – zarodek strzału!
Poeta codziennego sportu
Biegał na sto i dwieście metrów. Bezskutecznie próbował swoich sił w dłuższych dystansach. Ćwiczył lekkoatletykę, pływanie i narciarstwo. Oglądał wyczynowców, zapamiętywał składy meczowe i listy startowe, żeby na starość chlubić się znajomością realiów i licytować się z innymi amatorami sportowych widowisk na wyrywkową wiedzę. Maciej Wierzyński, niegdyś popularny dziennikarz telewizyjny, wspominał brata swojego dziadka Hieronima na łamach „Przeglądu Sportowego”: – Stryjeczny dziadek mógł uchodzić w swych czasach za olbrzyma, był szczupły i mierzył sto osiemdziesiąt siedem centymetrów. Zainteresowanie sportem utrzymywał do ostatnich dni. Głośna była jego rywalizacja nowojorska ze słynnym dyrygentem Arturem Rodzińskim, a polegała ona na odtwarzaniu składów drużyn piłkarskich, oczywiście z Pogonią i Czarnymi na czele.
Rozkwit jego twórczości przypadł na koniec I wojny światowej i początek niepodległej Polski. Przeniósł się do Warszawy, gdzie w kawiarni Pod Picadorem przesiadywał i występował z innymi Skamandrytami – Tuwimem, Iwaszkiewiczem, Słonimskim czy Lechoniem. Pili, palili, czytali, pisali, rozmawiali, dyskutowali, recytowali, a wszystko to w ramach narodzin nowego nurtu polskiej poezji. Poezji pozbawionej programu i ram, unikającej martyrologii i cierpiętnictwa, osadzonej w rzeczywistości i hołdującej codzienności. Poeta miał mieszać się z ludźmi, uczestniczyć w zrywach i miłostkach tłumu, sławić witalizm i aktywizm. Jeden z manifestów programowych Skamandrytów stanowił jego tomik „Wiosna i wino”.
„Wiosna i wino: dwa płuca oddechem
Młodym wezbrane i w ślepym zachwycie
Wyśpiewujące pogańskim swym śmiechem
Ziemię, panteizm, człowieka i życie.
Wiosna i wino: dwie wargi, co swymi
Pocałunkami mieszają sny w głowie,
Że się zawraca do góry i dymi!
O, przyjaciele! Piję wasze zdrowie!”
Kazimierz Wierzyński należał do pierwszego pokolenia rodzimych poetów, dla których zamiłowanie do sportu mogło stanowić istotny wycinek twórczości, bo wiązał swój los z dziejami przedwojennej, międzywojennej i powojennej Polski, w której rodziła się zorganizowana mania wokół ruchu fizycznego. Organizowano mecze, biegi, wyścigi, bitki. Ktoś musiał okazać cześć starożytnej greckiej idei kalokagatii, harmonijnego połączenia piękna człowieczego ciała z pięknem człowieczej duszy, dlatego Wierzyński bez skrępowania analizował, że na jego oczach rosła „mitologia nowej, masowej namiętności” wobec „ruchu samorodnego i prymitywnego, ale namiętnego i porywającego”.
Protoplasta dziennikarstwa sportowego
Na początku trzeciej dekady dwudziestego wieku nie potrafiono zajmująco pisać o sporcie. Atletów i mistrzów nie brakowało, amatorów i zawodowców przybywało, rodziła się kultura kibicowania i konsumowania sportowych widowisk, ale najtęższe pisarskie pióra przetwarzały i przemielały problemy i namiętności rodem z wyższych sfer kulturowych. Ferdynand Goetel, niesławny twórca dwudziestolecia międzywojennego, coraz częściej przyznawał się kolegom z literackiego środowiska, że nie radzi sobie z rolą redaktora naczelnego „Przeglądu Sportowego”, który zakopuje się we własnej kwadratowości, monotonności i niszowości. Ze swojej niedoli zwierzył się również Wierzyńskiemu.
– W roku 1923 albo 1924 dowiedziałem się od Ferdynanda Goetla, że redagowany przez niego „Przegląd Sportowy” ledwo dyszy. Postanowiłem ratować ten tygodnik i namówiłem właścicieli tzw. prasy czerwonej, aby kupili to pismo. Gdy je objąłem, nadałem mu format gazety, powiększyłem objętość do pięciu tysięcy egzemplarzy. Dziennikarzy sportowych wówczas właściwie nie było. Ze starej redakcji przeszedł tylko Marian Strzelecki. Resztę tak zdolnych i barwnych piór wychowałem sobie sam. Dalsze dzieje pisma przeszły wszelkie oczekiwania. Wychodziło kilka razy na tydzień, nakład osiągnął przeszło dwadzieścia tysięcy, a później wzrósł do sześćdziesięciu pięciu tysięcy – wspominał autor „Wiosny i wina”.
Kazimierz Wierzyński pełnił rolę redaktora naczelnego „Przeglądu Sportowego” przez cztery i pół roku – od 10 lipca 1926 do 5 grudnia 1931. Wymyślił Wyścig Dookoła Polski, który następnie latami wypychany przez Wyścig Pokoju przepoczwarzył się we współczesny kolarski Tour de Pologne. Nadał gazecie – jak oceniał historyk prasy sportowej Bogdan Tuszyński, cytowany przez „Przegląd Sportowy” – „nowy kształt zewnętrzny, kolorowy, estetyczny, chwytliwy, formę przyciągającą uwagę” i „rozpoczął prasową batalię przeciwko tym sferom intelektualnym, które fizycznej kultury nie chciały uznać”. W „Commedii” potrafił obśmiać tępicieli romantyzowania sportu: – Gdy słyszę moich dobrych znajomych zdobnych w wąsy lub brody królewskie, wymawiających z emfazą patetycznie nudne zdania, to przyznam, że mnie to bardzo śmieszy. Trudno, wolę w takich razach pójść na boisko.
Szkolił żurnalistów, których wysyłał w teren, bo życzył sobie, żeby na żywo relacjonowali wydarzenia sportowe w kraju, na kontynencie i na świecie. Dbał o literackość używanego przez nich języka. – Logika, ujęcie, styl, słownictwo zdradzały mistrza. Każde słowo siedziało jak cegła w murze: nie można było niczego usunąć, nie trzeba było niczego dodawać. Do prasy sportowej, tych zeszycików wypełnionych cyferkami, jałowymi sprawozdaniami i technicznymi wskazówkami, upstrzonych zdjęciami wielkości znaczka pocztowego, wdarł się tajfun – napisze Jan Erdman, jeden z jego dziennikarzy, który później zasłynie nie tylko z barwnego opisania zwycięskiego biegu Janusza Kusocińskiego na Igrzyskach Olimpijskich w Los Angeles, ale też chociażby z relacjonowania przerażającej drogi Adolfa Hitlera do władzy w III Rzeszy. W tej całej bajce o protoplaście dziennikarstwa sportowego jest tylko jeden feler – Wierzyński nie pisał do „Przeglądu Sportowego”.
Redagował.
Nie pisał.
I już.
Szybciej, wyżej, dalej
Na łamach prowadzonego przez siebie pisma opublikował tylko wiersz „Nurmi” z tomiku „Laur Olimpijski”. Dzieło sławiło wyczyny Paavo Nurmiego, fińskiego dziewięciokrotnego mistrza olimpijskiego w biegach długodystansowych, o którym mówiono, że biega szybciej niż jeździ pociąg między Helsinkami a Turku i któremu za życia postawiono pomnik na Helsingin Olympiastadion.
„Niesie mnie wiatr moich skrzydeł,
wiatr wielki i niezmożony.
Skanduję tempo i wzmagam,
przechodzę już do finiszu,
Powiedzcie tym tłumom ludzi –
niech zmilkną, niech się uciszą.
Nie chcę żadnego zwycięstwa,
nie chcę ich braw, ani krzyku,
Chcę przerwać taśmę i spocząć
na starym, greckim pomniku”.
„Laur Olimpijski” składa się z piętnastu wierszy, które powstawały w drugiej połowie 1924 i w całym 1925 roku. Kazimierz Wierzyński twierdził, że nie planował odrębnego cyklu, a tomik napisał się sam, bo słowa „przychodziły mu pod pióro” i samoistnie składały się w wersy. Krzysztof Zuchora, wykładowca akademicki i autor sławnego sześciopoziomowego testu sprawności fizycznej, rozprawiał w tekście „Champion of poetry”: – Pisał niejako w locie i patrzył z wysoka. Orientował się według słońca i księżyca. Marzenia miał podszyte wiatrem. Bawił się słowem, ale zarazem traktował życie jako „najpiękniejszą grę”. Wierzyński wyznaje proroczą filozofię, że poezja jest jedynie echem powtarzającym „wołanie życia”. „Laur Olimpijski” w zamyśle Wierzyńskiego miał być czymś więcej niż samym przeglądem różnych konkurencji sportowych. Bohaterem tych wierszy nie jest sport jako zjawisko kultury, dawne z ducha, lecz nowe w formie, ale człowiek porzucający mieliznę życia na rzecz gry i spotkania z innymi równie silnie jak on przejawiającymi wolę mocy.
Hiszpańskiego bramkarza Ricardo Zamorę czynił piękniejszym niż amant Don Juan. Włoskiego boksera Erminio Spallę, niegdysiejszego pogromcę zapaśnika Władysława Cyganiewicza i późniejszego śpiewaka operowego, przyrównywał do „polotnego i dumnego kościoła”, który „każdy ruch opanował, każdy kształt rozumie, rozpiera się jak nawa, trwa jak spokój w tumie”. Norweskiego tyczkarza Charlesa Hoffa, który w czasie II wojny światowej będzie kolaborował z nazistami, sławił pytaniem retorycznym: „cztery metry dwadzieścia, dwadzieścia pięć i pięćdziesiąt, kto wie – a może tysiąc potrafisz skoczyć za miesiąc?”. Międzynarodowych sprinterów Charlesa Paddocka i Arthura Porritta, ścigających się ramię w ramię, opisywał jako dopełniające się przeciwieństwa.
„Jeden ma ręce-wiatraki, drugi wiosłuje stopą,
Jeden jest ludzkim kangurem, drugi jest antylopą.
Jeden jak tank się trzeszczący z boku na bok przewala,
Drugi dmuchnięty powiewem sunie lekko, jak fala.
Jeden celuje do mety, wpada w nią jak torpeda,
Drugi podpływa do taśmy, wyminąć mu się nie da.
Jeden jest w pędzie maszyną, żywą, silną i młodą,
Drugi jest samą szybkością, prawem ruchu, przyrodą”.
W „Defiladzie Atletów” manifestował cel swojej sportowej poezji słowami „my sławimy natchnienie, muskuły i przestrzeń”. W „Paniach na start” uzewnętrzniał swój zachwyt nad zawodami kobiet i odmiennością płci, dzięki którym ruch fizyczny staje się „spotkaniem dwóch żywiołów”, „rozkwitem dwóch instynktów” i „zapowiedzią miłości”. Wszystko to w olimpijskiej retoryce „szybciej, wyżej, dalej”, w czystej wierze, że losem sportowców sterują siły fatalne, naprzeciw którym atleci wytaczają działa w postaci własnego bohaterstwa, stylizowanego na zachowania i reakcje mitologicznych herosów, czemu Wierzyński wyraz dał w „Pieśni o Amundsenie”.
„Cóż mi wówczas zostaje, niż z mej radiostacji
Wysyłać wam depesze przed okna redakcyj,
Donosić o pomiarach, o pomyślnym wietrze,
O mrozach i o burzach, mgle i barometrze,
O powrocie, o drodze, co mnie jeszcze czeka
Z szańca, ze stosu mego, na dół, do człowieka”.
Poeta zostaje medalistą olimpijskim
Olimpijski Konkurs Sztuki i Literatury odbywał się równolegle z letnimi igrzyskami olimpijskimi podczas siedmiu edycji tego święta sportu między 1912 a 1948 rokiem. Zagościł w Sztokholmie, w Antwerpii, w Paryżu, w Amsterdamie, w Los Angeles, w Berlinie i w Londynie. Polacy zdobyli osiem medali. Złotem nagrodzono muzykę Zbigniewa Turskiego. Złoto i srebro przypadło rzeźbiarzowi Józefowi Klukowskiemu. W dziedzinie grafiki srebro zdobyła Janina Konarska, a po brąz sięgnęli też dwaj inni graficy – Stanisław Ostoja-Chrostowski i Władysław Skoczylas. Niezmiennie najbardziej prestiżowa pozostawała jednak literatura, w której zanim brąz przyznano Janowi Parandowskiemu, złotem obwieszono Kazimierza Wierzyńskiego.
Kiedy przez warszawskie kawiarnie tajfunowo przemknęła wieść, że w Amsterdamie doceniono jego „Laur Olimpijski”, który prześcignął „Wskazówki jeździeckie dla ukochanej” Rudolfa Bundinga i „Symfonię bohaterską” Johan Weltzer, polski poeta pędem ruszył do Holandii, żeby załapać się na ceremonię wręczenia medali i ostatnie dni igrzysk olimpijskich z 1928 roku. Krzysztof Zuchora twierdził, że tytułowy „Champion of poetry” z jego tekstu był skrępowany i zlękniony: – Wprawdzie igrzyska dobiegały końca, ale dla niego wszystko było nowe. Oszałamiała go atmosfera stadionów i różnojęzyczny gwar panujący w wiosce olimpijskiej. Jest stremowany, jak zawodnik na starcie, mimo tego, że wie, iż wygrał konkurs poezji. Nabyta wcześniej rutyna w spotkaniach z publicznością w lokalu Pod Picadorem zawodzi, ponieważ sama olimpiada jest wydarzeniem wyjątkowym.
Zakwaterował się w hotelu przy ulicy Pietera de Hoocha. Jeździł na zawody i podziwiał sportowców. Szczególnie maratończyków. Upajał się myślą, że uprzedzone polskie środowisko literackie zyskało w końcu pisarza na miarę Henriego de Montherlanta czy Bertolta Brechta, o których mówił z podziwem, że „mieli zrozumienie urody i społecznego znaczenia sportu”. Przy pierwszej sposobności wręczy bukiet kwiatów Halinie Konopackiej, wybitnej dyskobolce i pierwszej polskiej złotej medalistce olimpijskiej, w której zakochany był jego przyjaciel i jej późniejszy mąż, Ignacy Matuszewski. Na amsterdamskiej ziemi „Miss Igrzysk”, jak pisali o niej dziennikarze, ustanowiła rekord świata w rzucie dyskiem. Stanowiła perfekcyjne ucieleśnienie idei kalokagatii. Wygrywała w sporcie. Pisała do czasopisma „Skamander”. Wydała zbiór wierszy „Któregoś dnia”, którym zachwycał się Słonimski. Była pięknym człowiekiem.
Później Konopacka będzie bronić „Lauru Olimpijskiego” przed zarzutami o patos, chwalić Wierzyńskiego za zrozumienie dla atletów i recenzować jego sportowe dzieła: – Fascynował go ruch, możliwości człowieka, rekord, umiał to namalować. Właściwie jego niektóre poezje przypominały film. Dla nas ten tomik był wyznacznikiem romantycznych wartości, które widzieliśmy w sporcie.
Piękno sportu
W pierwszych dniach po powrocie do ojczyzny losy Konopackiej i Wierzyński są ze sobą ściśle związane. Ich medale otrąbią wszystkie gazety. Dzień po dniu odbywają honorowe spotkania w Belwederze. Dzień po dniu występują w audycjach Polskiego Radia. Niemal jednocześnie osiągają szczyt sportowej sławy. Szczyt, z którego można było już tylko schodzić. W 1931 roku ona wycofa się z zawodowstwa, a on porzuci pisanie o atletach. „Laur Olimpijski” odniesie międzynarodowy sukces. Zostanie przetłumaczony na kilkanaście języków. I stanie się sztandarowym utworem współczesnych igrzysk olimpijskich.
Ale w Polsce nie pomoże mu nawet recytacja aktora Stefana Jaracza – początkowe entuzjastyczne nastroje wokół tomiku ostudzą zarzuty o przesadną patetyczność utworów i niechęć środowiska intelektualnego do literackiego wymiaru ruchu fizycznego. W końcu kultowy stolik w Czytelniku, przy którym wielcy pisarze i myśliciele potrafili godzinami kłócić się na temat przeróżnych sportowych wydarzeń, powstanie dopiero trzydzieści lat później.
I nic, że upływ czasu obroni „Laur Olimpijski”, o którym Maria Dłuska, teoretyczka literatury, napisze: – Złożony z zaledwie piętnastu wierszy Laur olimpijski był więcej niż pierwszym w naszej poezji arcydziełem opiewającym sport, a w nim piękno ciała ludzkiego. Istotą był tutaj romantyczny poryw. Zwycięstwo człowieka nad cielesnym bezwładem, nieuniknionym i, zdawałoby się nie do przezwyciężenia, oporem własnego ciała. Zwycięstwa miały wymiar nadludzki. Porażki wstrząsają pełnym tragizmem też nadludzkiego wymiaru.
I nic, że nowa era obrodzi kraj w wielu wybitnych sportowców, których wyczyny pięknymi słowami opowiedzą ludzie pióra, dziennikarze i sprawozdawcy za pomocą języka, którego nie powstydziłby się sam Kazimierz Wierzyński, skoro on sam do końca życia dziwił się, że sportowy nurt „płynie jakby pobocznym nurtem”, a poeci tak rzadko decydują się na „wyrażenie jego piękna”.
Czytaj więcej o związkach sportu z kulturą:
- Jak Janusz Waluś został bohaterem stadionów?
- Futbolowe namiętności Ryszarda Kapuścińskiego
- Bieńczyk: – Nie rozumiem polszczyzny współczesnych komentatorów
Fot. Newspix