Sześć seniorskich finałów w historii turnieju. Singlowy, deblowe i w mikście. Żadnego nie udało się wygrać. Ten Igi Świątek, który rozpocznie się dziś o 22, będzie naszym siódmym. Kto wie, może siódemka okaże się dla Polaków szczęśliwa? Do tej pory bowiem na US Open w rywalizacji seniorskiej nie triumfował żaden z naszych rodaków. I to ostatni taki turniej wielkoszlemowy.
Pozostałe trzy? Odhaczone
Choć przez lata brakowało nam tenisowych gwiazd, to wcale nie stoimy najgorzej na liście wielkoszlemowych sukcesów. Jasne, do 2020 roku i triumfu Igi we French Open nie mieliśmy żadnych w singlu. Ale już w deblu udało nam się kilkukrotnie podbić świat tenisa. Jako pierwsza zrobiła to Jadwiga Jędrzejowska, która w grze pojedynczej mistrzynią nigdy nie została (a szkoda, bo grała w aż trzech finałach turniejów tej rangi), ale już w deblu – w parze z Simonne Mathieu – triumfowała w ojczyźnie swojej deblowej partnerki, Francji. To był 1939 rok, tuż przed II wojną światową.
Na kolejny triumf wielkoszlemowy Polacy czekali niemal cztery dekady.
Przyniósł nam go Wojciech Fibak, grający w parze z Kimem Warwickiem. I tak, jak Jędrzejowska we Francji, tak i on odniósł sukces w ojczyźnie swojego deblowego partnera. Warwick to Australijczyk, a panowie wygrali Australian Open 1978, wtedy rozgrywane w dniach 25-31 grudnia. Na sam koniec roku. Fibak zresztą do pary z Warwickiem trafił zupełnie przypadkowo. Jego stałym partnerem był wtedy Tom Okker, który do Australii nie poleciał. Polak miał grać razem z Arthurem Ashe’em, ale ten w ostatniej chwili złapał uraz. Podobnie jak Phil Dent, czyli partner Warwicka.
– Obaj [z Kimem] spojrzeliśmy na siebie, bo dobrze się znaliśmy. Jesteśmy zresztą z tego samego rocznika, wygrał ze mną nawet w ćwierćfinale Wimbledonu juniorów. I zagraliśmy tamten turniej, zresztą to był jedyny raz, gdy wystąpiliśmy w parze. Ale od pierwszej piłki czułem się, jakbym grał z nim całe życie. On mi później mówił, że miał dokładnie tak samo – opowiadał nam Fibak w wywiadzie przed kilku laty. I choć sam dodawał, że za bardziej prestiżowe sukcesy uważał te w mistrzostwach WCT (gdzie nie przyznawano punktów ATP), to jednak dzięki tamtemu triumfowi na lata przeszedł do historii polskiego tenisa. Żeby było ciekawiej – gdy w 2014 roku jego sukces powtarzał Łukasz Kubot, to też zrobił to w skleconej w ostatniej chwili parze, z Robertem Lindstedtem.
Kubot zresztą jest dla nas ważny, bo to on zapewnił nam pierwszy (i jak na razie jedyny) w historii sukces na Wimbledonie. W 2017 roku zagrał tam z Marcelo Melo i osiągnął to, o czym od zawsze marzył. Bo dla Kubota to Wimbledon był i pozostał najważniejszym, najpiękniejszym turniejem. Polak i Brazylijczyk rozegrali wtedy niesamowity, pięciosetowy finał z Oliverem Marachem (zresztą wieloletnim partnerem Łukasza) i Mate Paviciem. Wygrali 5:7, 7:5, 7:6(2), 3:6, 13:11. I podbili Wimbledon dla Polski oraz Brazylii.
Po tamtym sukcesie dla Polski tytuły dla Polski zdobywała już tylko Iga Świątek. Oba na Roland Garros, historyczne, bo singlowe. Ale ten turniej – deblem – odhaczyła już wcześniej Jędrzejowska. I tak zostało nam wyłącznie US Open.
Na razie tylko przegrywamy
Znów trzeba by zacząć od Jędrzejowskiej, bo tak to już wygląda, że opowieści o polskim tenisie startują właśnie od niej i jej sukcesów. Na US Open miała dwa, ale w obu przypadkach nie zakończyły się triumfem. W 1937 roku doszła do singlowego finału, ale przegrała go stosunkowo łatwo – 4:6, 2:6 – z Anitą Lizaną z Chile. – Gdy stawałam do walki z Lizaną, było niezwykle gorąco i parno, powietrze mnie dusiło. Oczywiście nie tłumaczy to mojej porażki z Anitą. Po prostu Lizana grała lepiej, górowała szybkością. Musiałam opuścić kort pokonana – wspominała Jędrzejowska w swojej książce “Urodziłam się na korcie”.
Lizana została wtedy pierwszą latynoską triumfatorką US Open, ale… zainteresowało to stosunkowo mało osób. Bo po raz pierwszy w historii w kobiecym finale w Nowym Jorku nie zagrała reprezentantka gospodarzy. Na kolejny taki przypadek trzeba było zresztą czekać aż do 1959 roku, gdy Maria Bueno (Brazylia) pokonała Christine Truman (Wielka Brytania). Dziś Amerykanie najpewniej powoli przyzwyczajają się do takiego stanu rzeczy. Tegoroczny finał będzie trzecim z rzędu bez ich zawodniczki.
A uzupełniając wątek Jędrzejowskiej dopisać trzeba jeszcze jej finał debla, rozegrany rok później. Z Simonne Mathieu przegrały wtedy po trzysetowym starciu z parą gospodyń, Sarah Palfrey Cooke i Alice Marble – 8:6, 4:6, 3:6.
Na kolejny finał w Nowym Jorku czekaliśmy 73 lata. Doszli do niego w 2011 roku Mariusz Fyrstenberg i Marcin Matkowski, ale z Juergenem Melzerem i Philippem Petzschnerem przegrali gładko, 2:6, 2:6. Jak się miało okazać – był to jedyny wspólny finał wielkoszlemowy naszej eksportowej pary. A zapamiętany został właściwie nie tyle ze względu na wynik, co przez jedną akcję w wykonaniu rywali.
– Zagrałem w niego [Petzschnera] mocnym wolejem, piłka odbiła mu się od nogi, przeszła na naszą stronę kortu trafiając centralnie w linię. Sędzia tego nie zauważył, myślał, że Phillip odbił ją rakietą, a to był ważny moment meczu: 2:2 i 30:30 w drugim secie. Niemiec nie przyznał się do swojego występku, co jeszcze bardziej nas wytrąciło z równowagi. Petzschner przepraszał nas potem za tę sytuację na lotnisku, ale co z tego? Puchar i tak zdobyli rywale. Po latach uważam, że gorzej od Niemca zachował się wtedy Melzer, który dyskretnie tłumaczył na korcie Philippowi, by nie przyznawał się do swojego błędu. Gdyby nie on, różnie to mogło być – widziałem, że Petzschner tuż po całym zajściu mocno waha się co zrobić – wspominał Fyrstenberg
Wygrać więc się nie udało. Podobnie jak w mikście, gdy rok później o tytuł grał tam Matkowski w parze z Kvetą Peschke. Polsko-czeski duet przegrał wtedy z Jekatieriną Marakową i Bruno Soaresem. Mecz skończył się super tie-breakiem – 7:6(8), 1:6, 10-12. Sześć lat później zresztą inna w połowie polska para też uległa po super tie-breaku. Alicja Rosolska i Nikola Mektić uznali wtedy wyższość Bethanie Mattek-Sands i Jamiego Murraya. Podobnie jak Matkowski i Peschke, tak i oni wygrali pierwszego seta, 6:2. Potem jednak przegrali 3:6, a w decydującej rozgrywce 9-11. W tym samym roku – choć to już mecz bez historii – parze Mike Bryan/Jack Sock ulegli Kubot i Melo. 3:6, 1:6.
I na tym stanęło na kolejne cztery lata. Aż swoje zrobiła Iga.
Czas na przełamanie?
Przed turniejem raczej nie spodziewaliśmy się zobaczyć Świątek w finale. I nie chodzi o to, że nie wierzyliśmy w jej umiejętności, po prostu – zresztą podobnie jak Ons Jabeur, z którą zmierzy się w meczu o tytuł – nie była w najlepszej formie. Szybko odpadła z Wimbledonu, przegrała też w Warszawie na ukochanej mączce, a potem nie poradziła sobie w turniejach w Toronto i Cincinnati. Jasne, oczywistym było, że jeśli zacznie grać na swoim najlepszym poziomie, to może spokojnie do meczu o tytuł dojść.
Choć tak właściwie to… nie zaczęła. No, może dopiero pod koniec spotkania półfinałowego, z Aryną Sabalenką.
Ons Jabeur za to przez cały turniej prezentowała się świetnie, a w półfinale zmiażdżyła wręcz będącą w doskonałej formie Caroline Garcię. Po niepowodzeniu na Wimbledonie – tam przegrała w finale – dostanie więc drugą szansę na wielkoszlemowy tytuł. Zna już smak i nerwy towarzyszące takiemu starciu, będzie bardzo groźna. Dlatego nie odważymy się z góry napisać, że Iga szanse na zwycięstwo ma spore. Ale z Ons grała cztery razy, wygrała dwa spotkania – w tym ostatnie, kilka miesięcy temu w finale turnieju w Rzymie.
Obie wiedzą, jak ze sobą grać. Obie zapowiadają, że marzą o tym tytule. Iga, jak już ustaliliśmy, byłaby pierwszą Polką, która wygrałaby US Open. Ons pierwszą Tunezyjką i w ogóle tenisistką z krajów arabskich, która triumfowałaby w którymkolwiek z turniejów wielkoszlemowych. O 22 naszego czasu zagrają o historię. Świątek ma też szansę być pierwszą od 2016 roku i Angelique Kerber tenisistką, która wygra co najmniej dwa najważniejsze tytuły w jednym sezonie. Przez ostatnich pięć lat nie dokonał tego bowiem nikt. W dodatku jeśli wygra, to na liście wszech czasów zrówna się z takimi zawodniczkami jak Lindsay Davenport, Jennifer Capriati, Ashleigh Barty, Virginia Wade czy wspomniana Kerber, które mają w swoim dorobku trzy wygrane turnieje tej rangi.
A to naprawdę zacne towarzystwo. Miejmy nadzieję, że Iga dołączy do niego jeszcze tej nocy.
Fot. Newspix