Historia Patryka Dziczka mogła zakończyć się dramatycznie. Jeszcze dramatyczniej niż sceny, które oglądaliśmy w lutym 2021 roku. Mecz Salernitany z Ascoli. Polak upada na boisko. Koledzy pomagają mu, by nie zadławił się językiem. Po kilku minutach trafia do karetki. Klubowy lekarz potwierdza – to był atak epilepsji.
Piast – Miedź. Powrót Patryka Dziczka
Od tamtego momentu Dziczek nie rozegrał żadnego meczu. Włosi nie pozwolili mu na podjęcie ryzyka – zwłaszcza, że już kilka miesięcy wcześniej, na treningu, zdarzyło mu się podobne zasłabnięcie. Wtedy lekarze po kompleksowych badaniach niczego niepokojącego się nie doszukali. Myśleli, że to przypadkowy incydent. Drugi atak dał wszystkim do myślenia: sprawa jest naprawdę poważna.
O dalszych szczegółach sytuacji zdrowotnej pomocnika Piasta wiadomo niewiele. Poza tym, że przez kolejne pół roku w ogóle nie uprawiał sportu, a przez ostatnie dwanaście miesięcy trenował indywidualnie. I dziś, 5 września 2022 roku, wrócił na boisko. Symbolicznie – na dziesięć minut. W meczu, w którym zabrakło Hateleya i Felixa, dzięki czemu w ogóle znalazł się na ławce. Choć z perspektywy boiska – przy ledwie trzech tysiącach trybun, bez wielkiego anturażu – nie wyglądało to na podniosłą chwilę, jest to naprawdę ważny moment. Patryku – oby jak najdłużej w zdrowiu. Niech twoja kariera toczy się co najmniej tak, jak toczyła się do lutego poprzedniego roku.
Siłą rzeczy to wydarzenie przykrywa wszystko inne, co wydarzyło się na murawie. A tam… nie oglądaliśmy wcale, wiecie, typowego poniedziałku z Ekstraklasą. Miedź wygląda jak drużyna, która obyła się już w z najwyższym poziomem rozgrywkowym – zwłaszcza w pierwszej połowie, gdy była stroną dominującą. Piast tracił kontrolę nad tym meczem, ale odzyskał ją pod koniec pierwszej odsłony. A w drugiej już nie dał dojść do głosu beniaminkowi.
Piast – Miedź. Doświadczenie Piasta zdecydowało
Oba gole dla gospodarzy padły w podobnych okolicznościach – po świetnie bitych przez Kądziora stałych fragmentach gry, po których wystarczyło tylko dołożyć głowę. Egzekutorem bramki numer jeden był Reiner, który sprytnie uciekł obrońcom (ktoś go w ogóle krył?), a potem dopełnił formalności. Bramka numer dwa padła po strzale Czerwińskiego, który przestawił fizycznie Matynię w polu karnym, doprowadzając do tego, że nawet rozpaczliwe łapanie obrońcy Piasta na nic się zdało. Z gry Piastowi niewiele wychodziło. Ale od tego jest przecież Kądzior – ścisły top, jeśli chodzi o kopnięcia ze stojącej piłki – by dawać przewagę właśnie w takich momentach.
Miedź początkowo działała z dużym rozmachem. Gol Kobackiego? Kapitalny. Matynia dograł po ziemi ze skrzydła, a skrzydłowy z Legnicy najpierw jednym dzióbnięciem piłki oszukał dwóch stoperów, a potem kolejnym dzióbnięciem posłał futbolówkę obok bramkarza. Goście odważnie poczynali sobie pod bramką rywala znacznie częściej – czy to po indywidualnej akcji Narsingha, którego nie mógł dogonić Holubek, czy główce Henriqueza po stalomielcowym wyrzucie z autu, czy po groźnych uderzeniach z odległości Mijuskovicia i Chuki czy też przy nieuznanym golu Hiszpana po stałym fragmencie gry. Swoją drogą śmiesznie to wyglądało – spalony był dość oczywisty, Chuca nawet nie cieszył się z trafienia, a mimo to sędzia Kuźma odgwizdał gola. Miedź niby zbijała piątki, ale bez wielkiej radości, jakby wiedząc, że trafienie zaraz zostanie odwołane. System VAR dość długo sprawdzał tę sytuację. Sytuację, która… na pierwszy rzut oka była zupełnie oczywista. A po drugim rzucie niewiele się zmieniało. No i cóż, wielkie zaskoczenie, technologia jednak zmieniła pierwotną decyzję arbitra, a my straciliśmy bez sensu ze dwie minuty. Zanim Piast trafił do siatki, zdążył odpowiedzieć jeszcze główką Mosóra w poprzeczkę i próbą Wilczka bez większej historii.
W gliwickiej szatni mogło być gorąco, bo po przerwie gospodarze atakowali ze znacznie większą zaciekłością. Sygnał do bardziej ofensywnego usposobienia dał zresztą Waldemar Fornalik, który wpuścił na boisko Torila, drugiego napastnika. Próby Piasta opierały się głównie na ambitnych strzałach Kądziora z dystansu. Tyle ambitnych, ile nieprzekonujących. No, aż w końcu było 2:1 po wspominanym stałym fragmencie gry, co w zasadzie zamknęło mecz. Miedź mogła odpowiedzieć – głównie za sprawą Narsingha, wykańczającego bombą koronkową akcję Domingueza i Henriqueza, a także Mijuskovicia, który przestrzelił po świetnej wrzutce od Martineza – lecz w końcówce opadła z sił. Więcej okazji miał wtedy Piast – dwie z nich zmarnował Wilczek, a Czerwiński po przypadkowym bilardzie w polu karnym mógł załadować drugiego gola. W efekcie zwycięstwo gliwiczan nie było szczególnie zagrożone.
Miedź wyglądała więc w pierwszej połowie jak drużyna, która już nauczyła się Ekstraklasy, a w drugiej jak zespół, który ściągał na egzaminach. Niby widać, że w Legnicy coś drgnęło, ale czas powoli przestaje grać na korzyść beniaminka. Jesteśmy już po ósmej kolejce. Jeśli ekipa z Dolnego Śląska nie zacznie szybko punktować, może przezimować jako czerwona latarnia tej ligi. A Piast? Po bladym początku znów pokazuje, że chce się liczyć. Mimo kłopotów pokazał dziś klasę. I wygrał zasłużenie.
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Rok Elsner: – Na transfer do Ekstraklasy trzeba sobie zasłużyć
- Jak nie budować kadry? Pokazuje i objaśnia Śląsk Wrocław
- Ojrzyński: – Śmieszą mnie głosy, że jesteśmy brutalni. Niektórzy żyją z podkręcania rzeczywistości
Fot. newspix.pl