To już naprawdę czas, by w polski słownik piłkarskiej polszczyzny wprowadzić hasło “prawo Lecha Poznań”. I pod definicją tego hasła widzielibyśmy coś w stylu “prawo naturalne, zgodnie z którym klub piłkarski jest zobowiązany do wykręcania swoim kibicom najgorszych numerów w najmniej oczekiwanym momencie”. Kolejorz w ostatniej sekundzie meczu z Vikingurem dał sobie strzelić gola, w dogrywce zmarnował jeszcze rzut karny, ale ostatecznie wywalczył awans do IV rundy eliminacji Ligi Konferencji.
Po pierwszym kwadransie powoli szukaliśmy w naszym archiwum rankingów najbardziej spektakularnych eurowpierdoli, a w starych zdjęciach próbowalibyśmy dokopać się do fotografii pamiętnego transparentu “mamy kurwa dość”. Bo zaczęło się koszmarnie – Islandczycy z wielką swobodą wpadali w okolice pola karnego Kolejorza, już na samym początku starcia wypracowali sobie sytuacje o potencjale bramkowym, dwukrotnie nieznacznie spudłowali tuż przy słupku bramki Bednarka.
Mieliśmy już flashbacki z ostatniego wyjazdu Lecha do Reykjaviku, przypomniał nam się wyjazd Kolejorza do Baku i każdy z pierwszych trzech występów poznaniaków w Ekstraklasie. Zwłaszcza że i pod względem kreacji ekipa van den Broma wyglądała… no, właściwie tu moglibyśmy znów powtórzyć ten fragment o Reykjaviku, Baku czy Ekstraklasie. Lech był niedokładny, niefrasobliwy i potwornie ospały.
Ale do roboty wziął się Joel Pereira, czyli na ten moment bodaj najlepszy rozgrywający Kolejorza. To nic nowego – już w poprzednim sezonie widzieliśmy, że Portugalczyk ma miarę i cyrkiel w nodze. To, że jest dobrze wyszkolony technicznie, to jedna sprawa. Ale ma facet timing w tych podaniach. Dogranie do Velde przy golu Ishaka nie musiało być wcale trudne technicznie, ale prawy defensor Lecha idealnie wyczekał ruch Norwega i dograł mu tak, że ten miał hektary wolnej przestrzeni. Mógł popatrzeć, złapać ogląd sytuacji w polu karnym i precyzyjnie dograć do Ishaka, który zdobył jedenastą bramkę dla Lecha w europejskich pucharach.
Velde miał asystę, a jeszcze przed przerwą dorzucił bramkę. I znów – kapitalnie dopatrzył ruch Norwega, a dograł tak, że trzeba było tylko dołożyć nogę. Velde po tym golu w stylu Memphisa Depaya przełożył palce do uszu. I jest coś intrygującego w tym facecie. Jest niezwykle irytujący, próbuje trików z losowym skutkiem i powodzeniem, miewa absurdalne decyzje, gubi się w prostych sytuacjach, a ma już w tym sezonie dwa gole i trzy asysty. Wszystkie w Europie – gol z Karabachem, dwie asysty z Dinamem, dzisiaj gol plus asysta.
Lech miał swój wynik i mógł pograć spokojnie. To Vikingur był pod presją i wraz z upływającym czasem odkrywał się coraz mocniej. W okolicach 75. minuty bramkarz gości grał właściwie na 30. metrze od własnej bramki, odstawiał jakieś nieprawdopodobne cuda, hasał jak Neuer po wylewie. Islandczycy zostawiali dwóch gości na swojej połowie, a Lech wychodził do kontry z przewagą czterech na dwóch. I mógł w ostatnim kwadransie strzelić… Ile? Z trzy gole? Ishak miał słupek, Amaral mógł sieknąć hat-tricka, Kolejorzowi należał się też rzut karny po faulu golkipera Vikingura. Przypuszczamy, że ci, którzy postawili tutaj zwycięstwo Lecha trzema bramkami, wyrywali sobie paznokcie.
Doprawdy nie wiemy, o co chodziło lechitom w fazie finalizacji akcji, ale to było coś niewytłumaczalnego, że Lech do 95. minuty prowadził TYLKO 2:0. Lechici powinni prowadzić czterema, pięcioma golami, a wraz z gwizdkiem po doliczonym czasie gry zejść do szatni, wypić piwo, wykąpać się i śmigać do mieszkań, by zregenerować się przed weekendowym graniem.
No i oczywiście, że w ostatniej minuc… no, jakiej tam minucie – w ostatniej sekundzie meczu Lech stracił gola na 1:2. Istnieje coś takiego, jak prawa Murphy’ego. W dużym skrócie, to taki konstrukt, według którego “jeśli może coś złego się stać, to na pewno się stanie”. Naszym zdaniem powinno powstać “prawo Lecha Poznań”, czyli jeśli Lech może coś spieprzyć, to im bliżej realizacji i sukcesu, to spieprzy na pewno.
Trzeba było się zatem spiąć ponownie. Po tym, jak już właściwie Lech miał awans w kieszeni i mógł spokojnie myśleć już o niedzielnym meczu w Ekstraklasie, znów musiał wrócić do mozolnego budowania akcji i dobierania się do Vikingura. Bo bądźmy obiektywni: Lech najwięcej luzu, swobody, sytuacji strzeleckich miał w momencie, gdy Vikingur musiał się mocno otworzyć i zagrać bardzo ofensywnie. Ale na swoje szczęście Lech zdobył szybko gola w dogrywce – Filip Marchwiński przysmażył z dystansu i piłka po rękach bramkarza wpadła do siatki.
Ale przypuszczamy, że kibice Lecha poczuli zimny pot na plecach, gdy Julius Magnusson dostał w 110. minucie czerwoną kartkę. Bo przecież “prawo Lecha Poznań” mogło zaatakować ze zdwojoną siłą. A gdy jeszcze Afonso Sousa zmarnował rzut karny na kilka minut przed końcem dogrywki…
Jednak kolejnej “mokrej szmaty” już nie było. Sousa po świetnej akcji Szymczaka strzelił na 4:2 i fani z Poznania mogli odetchnąć z ulgą. To był jakiś kompletny rollercoaster emocji, ale i jakaś przedziwna metafora i kumulacja tożsamości Kolejorza opisana na dwóch godzinach gry w piłkę.
Nerwówka, gęsta atmosfera (kibice przez całą dogrywkę właściwie nie dopingowali drużyny, tylko drwili z władz Kolejorza), ale na koniec awans. A w IV rundzie eliminacji do LKE czeka już to słynne Dudelange.
Lech Poznań – Vikignur Reykjavik 4:1 (2:0)
Ishak (32.), Velde (44.), Marchwiński (96.), Sousa (119.) – Djuric (90+5.)
WIĘCEJ O LECHU POZNAŃ:
- Wstyd takiego Lecha pokazywać
- Od Kownackiego do Sekulskiego, czyli ze skąpstwa w desperację?
- Van den Brom: Zabrakło pazerności przy wykańczaniu akcji
fot. NewsPix