Reklama

PRASA. Góralski: Mógłbym uczyć wychowania do życia w rodzinie

redakcja

Autor:redakcja

22 lipca 2022, 09:27 • 17 min czytania 13 komentarzy

Piątkowa prasa to przede wszystkim bardzo rozbudowany „Przegląd Sportowy”. Dużo ciekawych ligowych tematów.

PRASA. Góralski: Mógłbym uczyć wychowania do życia w rodzinie

PRZEGLĄD SPORTOWY

Piłkarze Jagiellonii strzelali w meczach, a także po nich. Przy ognisku, z broni zaprzyjaźnionych milicjantów. Po biesiadzie mundurowi rozwozili jagiellończyków do domów. W Białymstoku byli półbogami. Bogiem był trener – Janusz Wójcik. Nawet taksówkarze nie brali od niego za kurs.

To była drużyna Jagiellonii, którą opiewali domorośli poeci z Białegostoku i okolic. Próbka tamtej twórczości: „Wczoraj tylko Promień Mońki, bardzo trudne są początki, a już dzisiaj – o cholera – Widzewowi dwa do zera!”.

Zamiast wymarzonego 2:0, 9 sierpnia 1987 roku było 1:1. Ekstraklasowy debiut Jagi oklaskiwało 35 tysięcy kibiców. Ci, którzy zjawili się na stadionie dwie godziny przed meczem, byli spóźnialskimi, bez cienia szans na miejsce siedzące. W nadchodzący piątek będzie z tym o niebo łatwiej, lecz znajdą się fani, dla których ponowne spotkanie Jagiellonii z Widzewem stanie się sentymentalną podróżą 35 lat wstecz. Do czasów, kiedy wesela na Podlasiu rozpoczynał toast za Jagę, a dopiero drugi był za zdrowie państwa młodych.

Reklama

Sława tamtej Jagiellonii dotarła za Atlantyk. Z USA, tuż przed inauguracyjnym meczem z Widzewem, do redakcji białostockiej „Gazety Współczesnej” nadszedł list zatytułowany „Kolorowy balonik”. Przestrogi autora Michała Tomczaka były chluśnięciem lodowatą wodą na rozgorączkowane głowy jagiellońskich kibiców, niecierpliwie odliczających minuty do rozpoczęcia historycznego starcia z Widzewem. „Na początku – oczywiście – niesłychany entuzjazm, mocarstwowe plany, pełne trybuny i pełna kasa. Nie chcę być złym prorokiem, bo pierwszoligowy futbol przydałby się w Białymstoku choćby dla równowagi na mapie Polski, ale w niedługim czasie Jagiellonia napotka na kłopoty, dla których zwalczenia nie wystarczy już przygasający entuzjazm”.

Pan Michał miał szczęście, że swoimi spostrzeżeniami dzielił się z bezpiecznej odległości. Jeśli wypowiedziałby je osobiście w dowolnym miejscu Białegostoku, naraziłby się na lincz.

A tak podsumował swoje przemyślenia: „Już dziś usłyszeć można o futbolowym dobrobycie skądinąd bardzo ciekawego zespołu z Białegostoku. Chłopcy przesiadają się na lepsze samochody, lubią wyskoczyć na jakiś czas do Tajlandii. Nie ma nic groźniejszego, niż nagłe dojście do zamożności. Tylko Rockefeller wie, co zrobić z milionem dolarów. Zwykły człowiek zazwyczaj nieco głupieje.

Dyrektor sportowy Widzewa Łódź narzeka, że rynek transferowy zwariował.

Wróćmy do obecnego okna. Przeszkadzało wam, że tak długo walczyliście o awans?

Reklama

Tak. Kilku graczy było z nami wstępnie dogadanych, ale w grę wchodziła tylko Ekstraklasa. Skoro nie byliśmy jej pewni, kilku piłkarzy dostało inne oferty i temat upadł.

Ilu graczy w ten sposób przepadło?

Dwóch.

Kto?

Pomidor.

Tak szybko?

Trudno, zaryzykuję.

Jak wyszukiwaliście graczy do zespołu?

Bardzo ważnym kryterium było dla nas to, by sprowadzać piłkarzy ogranych w Ekstraklasie, znających ligę. Szczególnie w pierwszym sezonie po awansie.

Dlaczego?

Bo to mniejsza niepewność. Jak ktoś jest tu sprawdzony i nie schodzi poniżej pewnego poziomu, to automatycznie ryzyko maleje. Może i było kilka przypadków, w których minimalnie wyżej ceniliśmy gracza spoza Polski, ale wtedy woleliśmy wybierać pewniejszą opcję, bo nigdy nie wiemy, jak będzie wyglądała aklimatyzacja.

A kasa?

To też. Wiadomo, że obracamy się w określonym budżecie. A rynek mocno się zmienił. Kiedy pracowałem w Lechu i sprowadzaliśmy Tibę, wtedy przecież kapitana GD Chaves, grającego w portugalskiej ekstraklasie, dostawał mniejsze pieniądze niż teraz chcą naprawdę przeciętni gracze występujący tam na drugim poziomie rozgrywkowym. Tu zmiana jest naprawdę ogromna.

– Tak wyrównanej rywalizacji w bramce Legii nie było od czasów, kiedy o to miejsce walczyli Arek Malarz z Dušanem Kuciakiem –podsumowuje obecną sytuację Cezary Miszta.

– Zmierzyłem się z tym, jakie w Legii są presja i oczekiwania. Jak jest wspaniale, gdy wygrywasz, i jak wygląda rzeczywistość, gdy ponosisz porażki – opowiada. Pomagał mu przez to przejść m.in. Boruc. Wziął młodego piłkarza pod skrzydła zaraz po powrocie do Legii, dużo z nim rozmawiał, tłumaczył, by się nie stresował, gdy wychodził na pierwszy mecz w Ekstraklasie. – Takie słowa, niby proste, ale bardzo wiele dają. Zresztą on przekazuje mi wiele wskazówek odnośnie do ustawienia, techniki. To niezwykle cenne – mówił w styczniu 2021 r. Miszta, który od wielu słyszał, że jest szykowany na następcę Boruca. – Kiedy wszedłem za niego w przerwie meczu z Wartą, to miało dla mnie symboliczne znaczenie, jakby była to zmiana pokoleniowa. Wydrukowałem sobie zdjęcie, na którym uwieczniony jest moment po meczu, w którym Artur do mnie podszedł i mnie przytulił – opowiadał wówczas młody bramkarz.

Wtedy był na początku drogi, kolejny sezon był dla niego sprawdzianem nie tylko umiejętności, ale też odporności psychicznej. Kolejne porażki w lidze powodowały, że jesienią napięcie wokół zespołu było bardzo duże. Trener Czesław Michniewicz postanowił dać Miszcie odpocząć – w październiku uznał, że przez chwilę będzie bronił Tobiasz, by rok starszy kolega mógł wyczyścić głowę przed meczem w LE z Napoli. – Seria błędów w zespole robiła się coraz większa, krytyka w dużym stopniu skupiała się na mnie, trener chciał mnie oszczędzić – wspomina Miszta, który w tamtym okresie zmienił podejście do życia. – Odciąłem się od Twittera i Facebooka. Nie czytałem, co pisano, nie chciałem wiedzieć, co się dzieje dookoła. Zrozumiałem, że kluczem jest nie słuchać tego, co na zewnątrz, a skupiać na tym, co mają do przekazania najważniejsze dla ciebie osoby – tłumaczy i wspominając tamten sezon, używa jednego, bardzo znaczącego słowa: „rollercoaster”. – Jednego dnia byłem na dnie, za kilka dni na samej górze. To dało mi bardzo dużo do myślenia, pokazało, że trzeba wszystko wypośrodkować – mówi 20-latek.

Rozmowa z Jakubem Rzeźniczakiem, m.in. o końcu kariery.

MACIEJ FRYDRYCH: Ma pan w głowie swój idealny koniec kariery? Artur Boruc chciał wrócić do Legii, niestety nie wszystko potoczyło się po jego myśli. Chciałby pan jeszcze wrócić na Łazienkowską?

JAKUB RZEŹNICZAK (OBROŃCA WISŁY PŁOCK): Czasami o tym myślę. Tym bardziej teraz, gdy Artur żegna się z piłką. Powiem szczerze, że nie wiem, czy chciałbym zakończyć karierę akurat na stadionie Legii. Kiedy odchodziłem z Warszawy po 13 latach, to pięknie pożegnali mnie trener Jacek Magiera i szatnia, a klub średnio. Pojawiają się różne myśli, ale nie jest to nic sprecyzowanego. Pytanie, jak długo będę jeszcze grał dla Wisły. Nie wykluczam, że w Płocku będę chciał się pożegnać z boiskiem. Tam wspomnienia są najświeższe. Z Legią mam bardzo dużo wspomnień, a z niektórymi kibicami kontakt do dziś. Więc na pytanie, jak chciałbym zakończyć karierę, odpowiem, że nie wiem.

Legia pożegnała pana średnio. Ma pan o to żal?

Żalu nie mam, ale jest mi smutno. Pamiętam, że Arek Malarz czy Michał Kucharczyk nie mieli pożegnalnego meczu, ale mieli specjalny moment podczas spotkania, aby podziękować kibicom. Nawet Kasper Hämäläinen taki miał. Tak. Ja takiej okazji nie dostałem, a sądzę, że gdyby klub chciał, to by coś takiego zorganizował. Pojawiałem się na Łazienkowskiej kilka razy, kiedy byłem piłkarzem Qarabagu. Żadna propozycja nie padła. Nawet kiedy Wisła gra z Legią, to kibice ze stolicy wykrzykują nazwisko Dominika Furmana czy Rafała Wolskiego, ale mojego nie. Zauważyła to moja obecna narzeczona. Zapytała, dlaczego skandują nazwiska wszystkich piłkarzy, którzy grali z „eLką” na piersi, ale nie moje.

Zaskoczył mnie pan.

Gdy odchodziłem z Legii, to w mediach otrzymałem wiele ciepłych słów. Nawiązuję jednak do tego, co jest teraz. Ja podczas meczu nie słucham trybun, ale kiedy powiedziała mi o tym Paulina (Nowicka, narzeczona Kuby – przyp. red.), zrobiło mi się smutno. Nie jest to żal, ale po ludzku mi przykro, bo zostawiłem przy Łazienkowskiej serce.

Zaczynał w parafialnym klubie. Pierwszy trening odbył w jeansach. Jego mecz zakłócił… Zinedine Zidane. Dziś Mateusz Grzybek ma błyszczeć w Radomiaku. Razem z bonusami będzie kosztował działaczy niemal milion złotych.

Nie zostałby prawdopodobnie piłkarzem, gdyby nie wpływ osób z rodziny. Dziadek, Kazimierz Grzybek, był lata temu zawodnikiem Unii Oświęcim. Damian Szałas, znany z gry w wielkopolskich klubach, to jego kuzyn. Starszy o trzy lata brat Marcin też był zawodnikiem GKS Tychy, a w niższych ligach, m.in. na czwartym szczeblu rozgrywek, występował ich tata. – U mnie było tak, że na treningi w Chrzcicielu zapisał się kuzyn i poszliśmy z babcią odprowadzić go na zajęcia. Trener, gdy mnie zobaczył, powiedział: „Jeśli chcesz, to też możesz z nami poćwiczyć”. I wtedy w jeansach, bez żadnego sprzętu, zacząłem z nimi grać. To były jeszcze czasy, gdy dzieciom pozwalano na wszystko. Od razu mi się spodobało – wspomina Grzybek.

Jego kuzyn nie gra już w piłkę, przerzucił się na sporty siłowe. Mateusz nie zamierzał jednak rezygnować z piłki. Na podwórku grał co prawda często z kolegami w hokeja, ale i tak wygrywał futbol. W Tychach powstała Akademia Piłki Nożnej, która zrzeszyła mniejsze klubiki, w tym Chrzciciela. To z niej Grzybek trafił do GKS Tychy – klubu, którego mecze oglądał na żywo i któremu kibicował od dziecka. – To było jedno z moich marzeń, by w końcu zagrać w tym zespole. Pamiętam, że z trybun najbardziej podziwiałem Krzysztofa Bizackiego i Łukasza Kopczyka. Pierwszy został później dyrektorem sportowym klubu, a drugi był moim kolegą z boiska – opowiada prawy obrońca Radomiaka.

W debiucie w Ekstraklasie zmieniał Krzysztof Piątka, a obecny sezon zaczął od gola i asysty. Michał Rakoczy ma wszystko, by zostać gwiazdą ligi.

Rakoczy od wielu lat mierzy się z wysokimi oczekiwaniami, jakie są wobec niego w środowisku Pasów. Swój debiut w PKO BP Ekstraklasie zaliczył, gdy miał zaledwie 16 lat i dwa miesiące. Co symboliczne, zmienił wówczas Krzysztofa Piątka. To był ostatni występ późniejszego reprezentanta Polski w barwach Cracovii. Rakoczy wszedł za niego w końcowych minutach meczu ostatniej kolejki sezonu 2017/18 (1:4 z Pogonią Szczecin).

Prezent od Michała Probierza w postaci szybkiego debiutu nie przełożył się na częstotliwość występów w kolejnym sezonie. Pomocnik był jednak ważną postacią w zespole juniorów. W trakcie sezonu CLJ strzelił rywalom dziewięć goli, jednak tylko dwukrotnie znalazł się w kadrze meczowej pierwszego zespołu na spotkanie ligowe. Probierz bardziej zaufał urodzonemu w Jaśle zawodnikowi w kolejnych rozgrywkach. Rundę jesienną Rakoczy rozpoczął jeszcze regularnie grając w CLJ-ce, natomiast wraz z upływem czasu obecny selekcjoner reprezentacji U-21 zaczął sięgać po niego coraz częściej. Już w swoim drugim (a pierwszym od prawie półtora roku) występie w najwyższej klasie rozgrywkowej strzelił gola Piastowi Gliwice. „Raki” dostał szansę od początku meczu i odpłacił się golem w 47. minucie po podaniu Mateusza Wdowiaka. Boisko opuścił kilka chwil później, a do końca sezonu uzbierał łącznie dziewięć występów. Zawodnik z Podkarpacia w klubie z Kałuży był przez wielu traktowany jako jeden z największych talentów Pasów. Latem 2020 roku uznano jednak, że aby efektywniej rywalizować z innymi, przyda mu się więcej ogrania w seniorskim futbolu. Stąd roczne wypożyczenie do I-ligowej Puszczy Niepołomice.

Chwila z… Robertem Pichem. Rozmawia oczywiście Iza Koprowiak.

Skoro przeniósł nas pan na Słowację, to tam zostańmy. W pana rodzinie w stronę sportu poszedł tylko pan. Reszta ma kompletnie inne zainteresowania.

Moja młodsza siostra Lucia studiuje na Słowacji językoznawstwo. Najstarszy z nas – Jan, który ma 35 lat, jest matematykiem. Pracuje na uniwersytecie w Oxfordzie. To mądra głowa. Nigdy nie odpowiada od razu, nad wszystkim zawsze najpierw się zastanowi, dopiero potem wypowiada zdanie. To, co mówi, daje do myślenia. Dziewięć lat młodszy ode mnie David jest muzykiem, tworzy hip-hop.

Czym w życiu zajmowali lub zajmują się rodzice dzieci, które poszły w tak różnych kierunkach?

Mają bardzo zwyczajne zawody. Tata co prawda opowiadał, że kiedyś grał w piłkę, ale nigdy profesjonalnie. Do dziś pracuje w firmie kurierskiej UPS, mama w urzędzie miasta. Każdy się dziwi, że my poszliśmy w tak różnych kierunkach, chociaż Jan, gdy był młody, również grał w piłkę i w hokeja. Wybrał jednak naukę, wygrała matematyka. Młodszy też grał w piłkę, jego zatrzymała kontuzja kolana, odnalazł się w hip-hopie. Nagrywa pod pseudonimem Exact. Wierzę, że zrobi fajną karierę. Rodzice nigdy nas nie pchali w żadnym kierunku, ale dawali wsparcie. Gdy wybrałem piłkę, tata powtarzał, abym dawał z siebie maksa, abym wszedł jak najwyżej. Nie musiał mnie motywować, sam od dziecka czułem, że to moja właściwa droga. Mama do tej ma pory książeczkę, w której jako trzy- czy czterolatek napisałem, że chcę być piłkarzem.

Ten mały Robert nigdy by nie przypuszczał, że 30 lat później będzie zawodnikiem Legii.

Jestem dumny ze swojej drogi, mam świadomość, że nie jest łatwo wydostać się z tak małego miasteczka, jakim jest mój Svidnik. Co innego, gdy ktoś się urodzi w dużym mieście, od razu może się rozwijać w dobrej akademii. Ja musiałem swoje przejść, wyjechać od rodziny. Wiem, że to nie było łatwe, ale tym większą czuję satysfakcję, że tu doszedłem.

Jak się przebić do dużej piłki z małej, słowackiej wioski?

Trzeba mieć dużo szczęścia. Sam talent nie wystarczy. Miałem wielu zdolnych kolegów, ale nie mieli gdzie i jak się pokazać. Przychodzą mi do głowy momenty w mojej karierze, w których to właśnie szczęście sprawiło, że poszedłem wyżej.

– Najtrudniejsze były momenty, kiedy w obecności najbliższej rodziny padały zapowiedzi, że jest szykowany dla mnie wózek inwalidzki. Ciężko było na to machnąć ręką, zwłaszcza że nie słyszałem tego osobiście, tylko właśnie moi bliscy – mówi Marek Szczerbowski, prezes GKS Katowice.

ANTONI BUGAJSKI: Czy GKS ma problem z kibicami?

MAREK SZCZERBOWSKI: GKS nie ma problemu z kibicami, ale można powiedzieć, że klub ma problem z częścią zachowań pewnej grupy kibiców.

Jak liczna to grupa?

To jest zbyt poważna sprawa, żeby precyzyjnie określać liczbę. Możemy natomiast wziąć przykład z ostatniego meczu z udziałem publiczności, czyli niesławnego spotkania z Widzewem przy Bukowej (0:2 – przyp. red.) w kwietniu, podczas którego doszło do chuligańskich wybryków. Na tej podstawie oceniamy, że problem dotyczy kilkudziesięciu osób.

Wspomniany mecz z Widzewem, po którym wojewoda śląski zamknął obiekt dla kibiców aż do końca minionego sezonu, był dla pana przełomem w postrzeganiu problemu z kibicami i myśleniu o metodzie jego rozwiązania? Bo prezesem jest pan już trzeci rok.

Zanim przyszedłem na Bukową, przez trzy lata uważnie obserwowałem, co się dzieje wokół klubu, dlatego gdy obejmowałem funkcję prezesa, miałem tę rzeczywistość mniej więcej zdefiniowaną. Nic mnie nie zdziwiło i z tego powodu wydarzenia z meczu z Widzewem również nie były dla mnie zaskoczeniem.

Rozumiem, że spodziewał się pan, że może dojść do takich awantur na trybunach?

Od dłuższego czasu można było zaobserwować, że określona grupa manifestowała swoje niezadowolenie, czasami kierując je w stronę zawodników, w stronę trenerów albo jeszcze gdzieś indziej. Wystarczy prześledzić fakty. Zawodnicy byli nazywani wkładami do koszulek, trenerzy wuefistami. Oczywiście rozumiem emocje kibiców związane z widowiskiem sportowym, jak najbardziej mają do nich prawo i mogą je okazywać. Uważam jednak, że zawsze trzeba oddzielić to, co jest krytyką od tego, co już dawno ją przekracza i staje się szkodliwe i niebezpieczne.

Gdy przychodził pan do klubu, starał się z kibolami rozmawiać i negocjować? Jaki miał pan plan?

Przede wszystkim zdawałem sobie sprawę, że ważnym powodem braku oczekiwanego wyniku sportowego było to, że zbyt wiele osób z tego otoczenia w sposób nieformalny wpływało na podejmowane w klubie strategiczne decyzje.

Pan też był poddawany takiej presji?

Tak. Ale jej nie ulegałem. Zawsze starałem się działać racjonalnie.

Jarosław Niezgoda ma już trzyletni staż w MLS, ale dopiero w tym roku rozgrywa swój najlepszy sezon. Po problemach zdrowotnych nie ma śladu, co pozwala byłemu legioniście być najlepszym strzelcem w Portland Timbers.

Czy przez trzy lata gry w MLS widać postęp?

Widać to gołym okiem. Od kilku lat liga idzie mocno do przodu. Świadczy o tym kaliber zawodników, którzy tu trafiają: Bale, Insigne, Chiellini, a coraz więcej chce ich tu grać. Zawodnicy nie tylko tu przychodzą, ale potrafią też być wytransferowani do dobrych klubów w Europie. Nie jest to top 5 na świecie, ale ciekawa, przejściowa liga.

Zastanawia się pan, co po Portland?

Nie wiem, jaki będzie mój cel. Jeszcze dwa miesiące temu byłem w zupełnie innej sytuacji. Wszystko się zmienia. Zdobędziesz trzy, cztery bramki i jesteś klepany po plecach. Wcześniej tak nie było… Nie da się więc tu myśleć zero-jedynkowo. Nie mam 20 lat, żeby się skupiać na transferze powrotnym do Europy. Ja mam prawie 28 lat. Drugim Lewandowskim się już nie będę. Najważniejsze dla mnie będzie zdobyć tych kilka bramek i mieć komfort. Jeśli będą mnie tu chcieli, to nie wykluczam, że zostanę. Dobrze mi się tu żyje. W klubie jest wszystko OK. W Oregonie jest zielono, jest natura, bardzo ładnie. Szczególnie latem, kiedy nie pada. Nie miałbym więc z tym problemu. Ale wiem, że do tego nie wystarczy strzelić kilka gole w czterech meczach, tylko przez cały sezon udowodnić, że się nadajesz, że zasługujesz na to, aby tu być.

Ale jeśli będzie regularne strzelanie, to może – oprócz spokoju w kontekście przyszłości gry w klubie – powróci też myśl o grze kadrze?

Myśl o tym się pojawiła dopiero, kiedy usłyszałem to pytanie. Zdaję sobie sprawę, że moje osiągnięcia to wciąż za mało, aby na coś w ogóle liczyć. Powołanie do reprezentacji to taka samospełniająca się rzecz. Jeżeli będzie mi się wiodło jak w ostatnich meczach, to może i z Polski pojawi się sygnał, że warto się mną zainteresować. Ale na razie podchodzę do tego bez ciśnienia.

Jacek Góralski przedstawia siebie z trochę innej strony.

Gdybyś był nauczycielem jakiego przedmiotu być uczył?

W przypadku człowieka, który jak ja uwielbia sport, oczywistym wyborem byłoby wychowanie fizyczne, a mniej oczywistym przedmiotem, którego mógłby uczyć Jacek Góralski to wychowanie do życia w rodzinie. Odpowiedzialność za najbliższych, podejmowanie właściwych, życiowych decyzji – uważam, że w tych sprawach mógłbym sporo przekazać młodym ludziom.

Ulubione zajęcie?

Rozmowa z przyjaciółmi. Pora dnia nie ma znaczenia, choć bliżej mi do wieczornych „posiedzeń”. Z rodzinką uwielbiamy jeździć do Trójmiasta, całkiem niedawno znowu tam byliśmy. Odwiedzamy przyjaciół, znajomych, z którymi miło spędzamy czas. Opowiadałem „Przeglądowi” o spotkaniu z Kizo, raperem, muzykiem, a przede wszystkim fantastycznym człowiekiem. Mamy wspólnych znajomych w mojej rodzinnej Bydgoszczy i to oni nas „zderzyli”. Patryk zaprosił mnie na koncert. Superdoświadczenie, zajrzałem za kulisy, zobaczyłem, jak szykuje się do występu. Po koncercie zjedliśmy kolację, długo gadaliśmy o życiu, o sprawach, które porusza w swoich utworach. Te teksty mocno siedzą mi w głowie, trafiają do mnie w stu procentach. Dla takich spotkań i chwil się żyje.

Kiedy kłamiesz?

Tylko w słusznej sprawie.

Co byś zrobił, gdybyś był niewidzialny?

Chciałbym pojawić się obok wszystkich moich trenerów – byłych oraz obecnych i posłuchać, co o mnie mówią, jakie mają zdanie o „Góralu”.

Gdybyś mógł spędzić jeden dzień jako osoba, którą podziwiasz, kto by to był?

Michał Probierz.

SPORT

Ryszard Czerwiec zapowiada 2. kolejkę Ekstraklasy.

Co pana najbardziej zaskoczyło w pierwszej kolejce ekstraklasy sezonu 2022/23?

– Zdecydowanie wynik z Poznania, ale nie wiem czy mam powiedzieć, że była to porażka Lecha, czy też zwycięstwo Stali Mielec. Drużyna Adama Majewskiego pokazała nowe oblicze, była lepsza od obrońcy tytułu, który jeszcze chyba lizał rany po porażce z Karabachem w rundzie kwalifikacyjnej Ligi Mistrzów. Dlatego będę uważnie śledził kolejne wyniki mielczan, a na ligowe występy „Kolejorza” muszę poczekać, bo w najbliższej kolejce nie zagra. Tak samo zresztą jak Raków i Lechia Gdańsk. Mam co prawda mieszane uczucia dotyczące przekładania ligowych spotkań z powodu gry w drugiej rundzie eliminacyjnej Ligi Konferencji Europy, bo pamiętam, że grając w Widzewie kwalifikacje Ligi Mistrzów w 1996 roku z Broendby IF, zakończone awansem do fazy grupowej, nie myśleliśmy o żadnym przekładaniu. Cztery dni przed meczem z Duńczykami u siebie wygraliśmy 4:0 ze Stomilem Olsztyn, a cztery dni przed rewanżem pokonaliśmy na wyjeździe 3:0 Polonię Warszawa. Traktowaliśmy to jako idealne przetarcie przed bojem o prawo gry na europejskich stadionach i w efekcie mogliśmy się mierzyć z Atletico Madryt, Borussią Dortmund i Steauą Bukareszt. Teraz jednak nasze zespoły startują z zupełnie innej pozycji i niech robią wszystko żebyśmy się mogli jesienią emocjonować ich potyczkami z uznanymi piłkarskimi markami.

Czy to znaczy, że na mecze Widzewa w lidze zwraca pan największą uwagę?

– Niestety nic innego bliskiego sercu mi nie pozostało. Zagłębie Sosnowiec, GKS Katowice i Wisła Kraków, w których występowałem w ekstraklasie, grają na jej zapleczu, a Szczakowianka w IV lidze. Łodzianie są jednak beniaminkiem i powiem szczerze, że nie wiem czego się mogę po ich grze spodziewać. Porażka 1:2 w pierwszej kolejce z Pogonią w Szczecinie też mi jeszcze wszystkiego nie wyjaśniła więc potrzebuję „materiału dowodowego” żeby osądzić „podejrzanego”, bo na pewno do faworytów ekstraklasy Widzewa zaliczyć nie można.

FAKT

Robert Lewandowski ma na koncie 616 goli z całej kariery. Pierwsze cztery strzelił jako 16-latek dla Delty Warszawa. To jeden z klubów, który dostanie część kwoty za transfer z Bayer- nu do FC Barcelona. Mówi się o 125 tys. euro, w przeliczeniu prawie 600 tys. zł.

– To spekulacje mediów. Nie podniecamy się, dokładną kwo- tę wyliczy PZPN. Na pewno będą to jednak duże pieniądze – podkreśla prezes Delty Andrzej Trzeciakowski (56 l.). Na co przeznaczy te fundusze? – Nasza sytuacja finansowa jest stabilna, ale pieniądze się przydadzą. Na wiosnę szyku- jemy się do budowy pełnowymiarowego boiska ze sztuczną murawą. Ździebko nam brakowało i mieliśmy posiłkować się kredytem. Teraz nie będzie po- trzebny. Wszystko przeznaczy- my na inwestycje – zapewnia Trzeciakowski.

Delta szczyci się pracą z młodzieżą. Nie zawsze jednak tak było. Jej seniorzy w IV lidze (obecna III) byli drużyną, którą tworzyli gracze ściągnięci z innych klubów. W ten sposób jesienią 2004 r. trafił tam Lewandowski. – Dostaliśmy cynk o chłopaku wyrastającym ponad przeciętność. Zobaczyliśmy go raz i po kilku rozmowach trafił do nas. To było jesienią, miał wtedy zaledwie 15 lat. Na wiosnę podpisał pierwszy zawodowy kontrakt, na trzy lata – wspomina prezes. – Jego zarobków zdradzić nie mogę, tak się umówiliśmy. Ale to nie były małe pieniądze, szczególnie dla młodego chłopaka – dodaje.

Robert Lewandowski idąc do Barcelony znacznie zyska marketingowo.

FAKT: Czy transfer Lewandowskiego do Barcelony to dobry ruch marketingowy?

Monika Płaczkowska (menedżerka w agencji marketingowej Sportfive): Liga hiszpańska w wielu miejscach na świecie budzi większe zainteresowanie niż Bundesliga. „Lewy” na pewno zyska na popularności w obu Amerykach, a także na rynkach azjatyckich. Dla niego to możliwość dotarcia do zdecydowanie większej liczby odbiorców. Ale przenosiny kapitana reprezentacji Polski do Katalonii to też w jakimś stopniu ryzykowny ruch. Wpływa na to sytuacja finansowa klubu, o której mówi się coraz częściej i głośniej, oraz brak doraźnych sukcesów.

SUPER EXPRESS

Nic ciekawego.

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Anglia

Arsenal pokazał, na czym polega futbol, a Chelsea udowodniła, czemu jest poza pucharami

Bartek Wylęgała
1
Arsenal pokazał, na czym polega futbol, a Chelsea udowodniła, czemu jest poza pucharami
1 liga

Jeśli oglądaliście mecz tylko w ostatnich minutach, to nic nie straciliście

Piotr Rzepecki
4
Jeśli oglądaliście mecz tylko w ostatnich minutach, to nic nie straciliście

Piłka nożna

Anglia

Arsenal pokazał, na czym polega futbol, a Chelsea udowodniła, czemu jest poza pucharami

Bartek Wylęgała
1
Arsenal pokazał, na czym polega futbol, a Chelsea udowodniła, czemu jest poza pucharami
1 liga

Jeśli oglądaliście mecz tylko w ostatnich minutach, to nic nie straciliście

Piotr Rzepecki
4
Jeśli oglądaliście mecz tylko w ostatnich minutach, to nic nie straciliście

Komentarze

13 komentarzy

Loading...